Jak każdy rok, tak i ten nieuchronnie zbliża się do końca. Z początku
toczy się on powoli, nieśmiało, jakby leniwie, później przyspiesza, by
na chwilę, tylko pozornie zwolnić latem, a wraz nadchodzeniem jesieni i
następnie zimy maksymalnie zacząć pędzić do ostatniego dnia. Jak co
roku, trzeba więc podsumować to, co działo się w muzyce i to, co działo
się na blogu. Podobnie jak w zeszłym roku podsumowanie podzielimy na
cztery sekcje: najlepsze płyty, najgorsze płyty, ważne wspomnienia i nadzieje na przyszły rok. W tym roku wyjątkowo swoje podsumowanie rozbijam na trzy osobne części - w drugiej zapraszam na zestawienie najlepszych i najgorszych płyt ze świata.
Przypominam, że ilość oraz kolejność u mnie nie ma znaczenia.
NAJLEPSZE PŁYTY
1. Black Rebel Motorcycle Club - Wrong Creatures
Podobno pierwsza nowa płyta usłyszana w nowym roku determinuje jaki będzie ten nowy rok. -
napisałem we wstępie do recenzji tej płyty, która faktycznie była
pierwszą jaką usłyszałem w 2018 roku i do tego pierwszą właśnie z tego
roku. Dalej powątpiewałem czy faktycznie tak jest, choć jak pokazało
podsumowanie moich odtworzeń na Spotify według nich istotnie słuchałem
głównie "rocka" - takiego zwykłego, bardziej klasycznego. Nie widzę tego
co prawda tak samo, ale przypominając sobie ten krążek jestem skłonny
przyznać rację. Nigdy nie słyszałem o tym zespole, nigdy nie słyszałem żadnego ich utworu. To też prawda i może to dziwne, ale nadal nie zabrałem się za ich wcześniejsze płyty, a tak z kolei podsumowałem: Black Rebel Motorcycle Club nie
odkrywa tutaj żadnego prochu, ale gra z ogromnym wyczuciem, lekkością,
swobodą i jednoczesną świeżością. Jest to album zróżnicowany i rozpięty
na sprzecznościach, zarówno brzmieniowych jak i emocjonalnych. Ponure i
smutne nuty łączą się tutaj z żywiołowym gitarowym graniem, a liczne
odniesienia nie nużą, a jeszcze bardziej angażują. Chciałoby się
powiedzieć, że to najlepszy album U2, ale to nie jest ich, a jak wypada
na tle pozostałych dokonań BRMC niestety nie wiem. "Wrong Creatures"
wziął mnie bowiem z zaskoczenia i naprawdę się spodobał - szczerym i
świeżym, mimo patrzenia nieco wstecz, surowym brzmieniem, które trafi
nie tylko do wrażliwszych słuchaczy, ale także do tych, którzy cenią
dobrze wyprodukowane rockowe płyty, które są spójne w całości i po
skończeniu są puszczane po raz kolejny.
I wiecie, co? Nadal tak jest! (Pełna recenzja tutaj)
2. Hyvmine - Earthquake/Fight Or Flight
Nie
jeden, a dwa porywające albumy od zupełnie nowej grupy. Najpierw na
początku roku, a następnie w jego połowie. Dowodzona przez gitarzystę
Ala Josepha formacja może nie wymyśla nic nowego, bo żongluje
brzmieniami progresywnymi w duchu Dream Theater, Symphony X czy
gitarowych wirtuozów w rodzaju Marca Sfogli, Joe'a Satriani, Steve'a
Vai, Tony'ego MacAlpine'a, Paula Wardinghama czy Jeffa Loomisa, ale robi
to świeżo i porywająco. Panowie nie zwalniają tempa i pod koniec tego
roku wypuścili singla zatytułowanego "Retalation"... który zapowiada ich drugi pełnometrażowy album,
który ma się pojawić w przyszłym roku. Czy utrzymają wysoką formę? Nie
omieszkamy sprawdzić. (Nasze recenzje tutaj: "Earthquake" i "Fight Or Flight")
3. Fu Manchu - Clone of the Universe
Absolutna petarda o której krócej niż napisałem w recenzji napisać się nie da. Tylko w podsumowaniu możecie przeczytać, że: Mnie ta płyta absolutnie zaskoczyła, przeorała, połknęła i wypluła.
Poczułem się jak Pan Kartofel z "Toy Story" - rozpadłem się na kawałki:
moja szczęka pokłapała pod kanapę, nogi zaczęły drgać w konwulsjach na
podłodze, ręce posunęły nie wiedzieć czemu do kuchni, uszy uleciały pod
sufit i usilnie chciały tam zostać, nos przykleił się razem z oczami do
okien, a mózg zamienił się najpierw w galaretkę, a potem kisiel - chyba
malinowy/ą... Nie pytajcie jak się pozbierałem, bo naprawdę nie wiem.
Przesłuchałem płytę drugi raz, trzeci, czwarty - by się upewnić czy
naprawdę mi się tak podoba czy coś mi się tylko wydaje - piąty, szósty,
siódmy, ósmy... czy już mówiłem że właśnie słucham jej po raz setny -
pod rząd? I za każdym razem czułem się dokładnie tak samo i musiałem się
składać do kupy coraz bardziej przypominając obrazy Picassa albo
Gaugina. Spokojnie, już wyglądam jak wyglądałem! Powiedzcie mi: ile
jesteście wskazać takich płyt z ostatnich kilku, może kilkunastu lat? Fu
Manchu bez cienia wątpliwości w swoim gatunku wciąż jest grupą
niedoścignioną i wytyczającą szlaki - stoner to nie jest właściwe
określenie dla tego co grają, nie jest to też żadne retro, bo te
wszystkie retrokapelki panowie zjadają na śniadanie, drugie śniadanie,
podkurek, obiad, podwieczorek, kolację i między posiłkami jak snickersy
popijając Red Bullem - a ten jak wiadomo dodaje skrzydeł. Po prostu...
stos - atomowy naturalnie. (Pełna recenzja tutaj)
4. Between The Buried And Me - Automata I & II
O
ile najwcześniejsze dokonania tej grupy nie porywają mnie tak jakbym
tego chciał, tak "Colors", oba "Parallaxy" i "Coma Ecliptic" plasuje się
w ścisłej czołówce moich faworytów nowoczesnego podejścia do
progresywnego grania, a "Automata" dołączyła do tego grona. Co prawda
uważam, że nie trzeba było najnowszej płyty rozdzielać na dwie części i
wypuszczać ich w kilkumiesięcznym odstępstwie, a i można by połączyć
jedną z drugą wybierając ich najlepsze momenty, ale trzeba przyznać, że
oba nie tylko prezentują bardzo wysoki poziom, ale też zawierają mnóstwo
dobrego. O pierwszej odsłonie w podsumowaniu pisałem następująco: Between The Buried And Me potrafi rozbudzić apetyt na więcej i każdym
kolejnym wydawnictwem udowadnia, że jest jednym z najciekawszych
zespołów w swoim gatunku czy też raczej gatunkach, bo w kapitalny i
niezrównany sposób potrafi łączyć w jednej kompozycji wiele z nich, co
chwila zmieniając klimat opowieści, zachwycać delikatnością i następnie
burzyć ją soczystymi riffami i mocnymi partiami perkusji. A o drugiej między innymi tak: Mimo krótkiego czasu trwania, przy samym zakończeniu rozczarowującym
brakiem jeszcze jednego numeru jest to płyta, którą się połyka i z
każdym odtworzeniem odkrywa co raz to nowe elementy. Nie jest to także
płyta, którą puszcza się od razu z częścią pierwszą, która będąc nieco
lżejszym materiałem, sprawia, że druga wypada wtedy dość blado lub nawet
zbyt ciężko. Obie są doskonałe, ale różnią się trochę podejściem i
atmosferą, a nawet tym, że druga wydaje się być perfekcyjnie
zrealizowanym,niezwykle dynamicznym suplementem, szkicem przedstawienia
które nigdy nie miało miejsca. Od pierwszej trudno się oderwać, ale może
się też okazać, że o drugiej będzie równie ciężko zapomnieć. Nie
mam jednak wątpliwości, że oba warto znać i do nich wracać, bo należą do
jednych z najciekawszych płyt minionego roku. (Pełne recenzje tutaj: "I" i "II")
5. Boss Keloid - Melted On The Inch
Jedna z najchętniej słuchanych przeze mnie i jedna z najbardziej perfekcyjnych rzeczy jakie słyszałem w
mijającym roku. Począwszy od okładki po zawartość muzyczną i
dopracowane brzmienie, a skończywszy na tym, że nie sposób się od niej
oderwać. Patrząc na okładkę raczej ciężko odnieść wrażenie, że brytyjska grupa
Boss Keloid gra sludge metal. Wręcz przeciwnie, okładka kojarzy się
bardziej z alternatywnym rockiem, może nawet art rockiem, jakimś
progresywnym graniem. To ostatnie stwierdzenie i skojarzenie okazać się
może nawet najbliższe, bo panowie w bardzo interesujący kombinują w
swoim graniu przesuwając granicę sludge'owego grania w zupełnie innym
kierunku niż kojarzy się z tym gatunkiem. Fantastycznie też oddaje
grafika na okładce to, w jaki sposób panowie tworzą swoją muzykę - jest
niezwykle jak na ten gatunek złożona, kolorowa (co zdecydowanie nie jest
przecież regułą w tym gatunku), rozkłada się na warstwy, nieustannie
zmienia kierunek i zachwyca atmosferą. Kiedy już oczami rozbierzemy,
rozłożymy i rozczłonkujemy kwiatek z okładki, należy się zabrać za
muzykę, która jak wspomniałem zaskakuje i dosłownie oczarowuje. Myślisz
sobie, ależ to jest przemyślany i dojrzały debiut. Wtedy zaś okazuje
się, że panowie debiutantami nie są. Istnieją od ośmiu lat, a najnowszy
album to ich czwarte wydawnictwo. - pisałem w recenzji. Nadal też
uważam, że jest to płyta godna polecenia i do której jeszcze nie raz
powrócę z tymi samymi wypiekami na twarzy, gdy słuchałem jej po raz
pierwszy, a coś takiego jest prawdziwą sztuką. (Pełna recenzja tutaj)
6. Khōrada - Salt
Khȏrada to niebezpieczny zespół, a ich debiut jest urzekający i
absolutnie niesamowity. Panowie nie epatują nadmiarem dźwięków, nie
bawią się w jazgot. To album niezwykle klimatyczny, ekspresyjny i
trzymający w napięciu, a przy tym pozbawiony agresji, growli czy pułapek
popadania w melancholię na zbyt długie okresy. Ten abstrakcyjny,
muzyczny konstrukt jest jak okładkowa twarz, która zdaje się być
rozmazana, potwornie zniekształcona, ale jednocześnie kryjąca piękno,
smutek i ogromną gorycz. Taka też jest muzyka jaką można tutaj usłyszeć.
Z początku może wydawać się zbyt abstrakcyjna, mało angażująca, ale
każdy kolejny odsłuch działa jak narkotyk - pozwala na odkrycie
kolejnych warstw, barw i założeń, także brzmieniowych. To płyta od
której trudno się oderwać i do której chce się wracać. To wielki i
porywający debiut, który z miejsca staje się jednym z moich ulubionych
odkryć i albumów tego roku i którego obok równie fenomenalnej, a
przecież zupełnie innej płycie Boss Keloid "Melted on the Inch" w moim
podsumowaniu na pewno nie zabraknie. Wreszcie, to płyta którą gorąco
polecam, bo to jeden z tych niezwykłych przypadków swobody artystycznej i
świeżości, która pokazuje że w muzyce wciąż jest wiele do powiedzenia i
zagrania. Wstyd nie znać! - pisałem w recenzji, która pojawiła się
na początku sierpnia na naszych łamach. Po kilku miesiącach napisałbym
to samo i cóż, ta płyta nie mogła nie znaleźć się w podsumowaniu. (Pełna recenzja tutaj)
7. Tangled Thoughts of Leaving - No Tether
Kolejna tegoroczna perełka, którą z kolei wykopałem dzięki współpracy z Creative Eclipse PR*. We wstępie pisałem następująco: Czasami wystarczy jedynie spojrzenie na okładkę, żeby wiedzieć, że ma się do czynienia z prawdziwą perełką. Minimalistyczna grafika, operująca jedynie różnymi odcieniami niebieskiego wpadającymi w szarości i czerń robi po prostu genialne wrażenie, a do tego znakomicie oddaje niepokojący, pozornie nieprzystępny charakter płyty. Wiem, że właśnie przecieracie oczy ze zdumienia i chcecie powiedzieć, że nie znacie tej grupy. Witamy w Australii - kraju, który słynie nie tylko z kangurów i AC/DC. A w podsumowaniu między innymi tak: Australia nie przestaje mnie zachwycać gdy mowa o ogromie niesamowitych dźwięków i wspaniałych zespołów o których niemal nikt nie słyszał, a pisze się o nich rzadko. (...) Tu nie ma łatwizny, prostoty i łatwego wpadania w ucho. Stawia się na kompleksowość, złożoność, emocje i wrażliwość. To płyta i grupa, obok której nie można przejść obojętnie, którą trzeba poznać i dać się jej zniewolić. Tylko czemu mam dziwne wrażenie, że będą jedną z niewielu osób, jeśli nie jedyną w Polsce, która wskaże w swoich zestawieniach tę płytę? (Pełna recenzja tutaj)
8. The Ocean - Phanerozoic I: Paleozoic
Najnowszy album The Ocean na pewno nie zawodzi jeśli chodzi o dopracowane brzmienie, a także pod względem subtelnego nawiązywania zarówno do "Precambriana" (zwłaszcza jego drugiej płyty), jak i trzech późniejszych płyt, a zwłaszcza znakomitego "Pelagial". Z całą pewnością znakomicie jest tutaj także w sferze kompozycyjnej, w wielu miejscach jest bardzo smakowicie, a nawet pojawia się miejsce na kolejne rozbudowania stylistyki grupy, choć już nie tak odważnie i intensywnie jak miało to miejsce wcześniej. Po raz kolejny świetnie wypada pod względem tekstowym, które poruszają kwestie psychiczne i społeczne pod płaszczem prehistorycznej historii świata i ludzkiego, a zarazem podają je w niezwykle przystępny, nierzadko przebojowy sposób (choć tej w dosłownym znaczeniu wystarczyło na jeden utwór). W porównaniu do "Pelagial" w moim odczuciu wypada jednak zdecydowanie słabiej i nie tak fascynująco, trzeba wziąć jednak na poprawkę, że jest to album szczególny, bo z jednej strony będący wypadkową czterech płyt ("Precambriana" i trzech kolejnych), a z drugiej właśnie brzmieniową kontynuacją ostatniego. (...) Nie mam jednak wątpliwości, że fani tej grupy będą zachwyceni, a być może jej niezwykłe balansowanie między surowością i drapieżnością "Precambriana", a przystępnością trzech kolejnych zyska całkiem sporą ilość nowego narybku wielbicieli. "Paleozoic" bowiem to album, którego słucha się znakomicie, a panowie po raz kolejny udowadniają na nim swoją wysoką, świetną formę, jednakże póki co po jego zakończeniu czuć spory niedosyt i im dłużej się go słucha tym bardziej nabiera się ochotę na dalszy ciąg niezwykłego konceptu niemieckiego kolektywu. (Pełna recenzja tutaj)
9. Thy Catafalque - Geometria
Na nowe płyty takich muzyków jak Tamas Katai czeka się z niecierpliwością, gdy tylko zostanie podana informacja, że nadchodzi jego nowe wydawnictwo. - pisałem we wstępie do recenzji najnowszej płyty Thy Catafalque, którą z kolei kończyłem następująco: "Geometria" to wyjątkowy album w twórczości Thy Catafalque. Jest nie tylko dopracowany kompozycyjnie, czy brzmieniowo i to bodaj najmocniej i najsolidniej ze wszystkich dotychczasowych, ale także ze względu na ogromne zróżnicowanie materiału pod względem stylistycznym i przy tym spójny. Cięższe, black/deathowe fragmenty zgrabnie przenikają się z lżejszymi, nie tylko ambientowymi momentami, ale też tymi jazzującymi (!), bardziej nastawionymi na progresję czy post-rockową przestrzeń. Ten album to klamra między wszystkimi etapami twórczości nie tylko Thy Catafalque, ale także samego Tamasa Katai, czyli człowieka, który ma głowę pełną pięknych dźwięków i przejmujących opowieści o tym, co znajduje się po drugiej stronie, ale również, co się okazało właśnie na tym albumie, nie tylko - optymistyczne nuty czy liryki to wszak wyjątkowe zaskoczenie. Wreszcie, to płyta, która naprawdę cieszy swoją zawartością, której słucha się z nieukrywanym entuzjazmem i naprawdę chce się do niej wracać, a przy tym najbardziej przystępna - co mam nadzieję zaowocuje przyciągnięciem uwagi także tych, którzy jeszcze się z Tamasem i jego muzycznym światem nie spotkali. Wstyd nie znać! Zdecydowanie jest to też jedna z najciekawszych i najczęściej słuchanych przeze mnie płyt 2018 roku i jedna z tych, do których będę wracał i zachęcam, by każdy ją poznał, a najlepiej zatopił się we wszystkich etapach twórczości Tamasa. Warto! (Pełna recenzja tutaj)
10. Judas Priest - Firepower
Zdecydowanie jedno z największych zaskoczeń mijającego roku, czyli pełen petard album weteranów heavy metalu z niestrudzonym Robem Halfordem na czele, który mimo wieku daje popalić młodszym wokalistom. Nie jest to może płyta, która zaskakuje czymś nowym, ani nie przesuwa żadnych granic, ale jakże smakowicie się jej słucha i do tego wszystkiego nie ma na niej cienia zadyszki. W podsumowaniu zaś napisałem między innymi następująco: Judas Priest najwyraźniej właśnie wkroczyło w wyczekiwany przez wielu moment "drugiej młodości" i mam nadzieję, że następny album będzie równie mocarny jak ten, ale nawet jeśli kolejnego miałoby już nie być, to "Firepower" idealnie podsumowuje całą twórczość tej legendarnej grupy. Zdanie podtrzymuję. (Pełna recenzja tutaj)
11. Tusmørke - Fjernsyn i Farver
Tusmørke nie przesuwa żadnych granic, ani nie zmienia oblicza takiego retro grania, ale trzeba przyznać, że potrafią swoimi dźwiękami oczarować - z jednej strony sporo tutaj szaleństwa, ciepłych dźwięków, a z drugiej sporo mroku, niepokoju i refleksji. Jest to płyta bardzo sprawna i wciągająca, porywająca znakomicie zbalansowanym brzmieniem idealnie wpisującym się w stylistykę, ale jednocześnie bogato czerpiąc z nowoczesności, stając się pomostem niemal idealnym między współczesnym alternatywnym graniem, a psychodelą z początków rocka. Te niespełna trzy kwadranse będą dla każdego wielbiciela takiego grania znakomitą porcją muzyki absolutnie nie wymuszonej, pięknej i przepełnionej emocjami. (Pełna recenzja tutaj)
12. Tusmørke - Osloborgerlig Tusmørke: Vardøger og Utburder vol 1
Norwedzy z Tusmørke niczym grupy z lat 60 i 70tych w zaledwie kilka miesięcy od premiery od szóstej płyty studyjnej wypuścili kolejną, będącą co prawda składanką, ale za to zawierającą całkowicie premierowy materiał, który nie znalazł się na wcześniejszych albumach formacji. W podsumowaniu pisałem między innymi następująco: (...) Strasznie jestem ciekaw co panowie ukrywają jeszcze przed nami i kiedy wypuszczą kolejne tego typu wydawnictwa - z następnymi uroczymi, lirycznymi piosenkami, a może na następnym przyszykują dawkę psychodeli i mroku bliższą także tegorocznej płycie lub zaskoczą swoją eksperymentalną stroną od której wszakże nie stronią i dadzą więcej takich genialnych rzeczy jak "Gamle Oslo"? Najnowszą płytą Norwegów polubiłem, tą zakochałem się po uszy. Tusmørke bowiem to grupa, która zabiera słuchacza w przelot między uliczkami Oslo prosto do skandynawskich lasów pełnych ech, nieodkrytych tajemnic i dźwięków z jednej strony nieoczywistych, a z drugiej niezwykle bliskich i urzekających. Wstyd nie znać! (Pełna recenzja tutaj)
13. Jeremy Irons & The Ratgang Malibus - Surge Ex Monumentis
W podsumowaniu pisałem następująco: JIRM swoim najnowszym albumem nie zmienia reguł gry. Na tle wielu zespołów sięgających po brzmienie retro i flirtującymi z gatunkami dominującymi w latach 60 i 70tych ubiegłego wieku wypadają jednak nadal bardzo oryginalnie i ciekawie. "Surge Ex Monumentis" to album różniący się od poprzednika ładunkiem emocjonalnym i sposobem myślenia, bo dłuższe kompozycje wyraźnie zdradzają ciągoty kwartetu w stronę progresywnego grania i wychodzi im to całkiem nieźle, postawiłbym jednak na większy ciężar i mniejszą ilość zapatrywań w kosmiczne szumy. O ile poprzednik był spirytystyczny i dość wesoły, o tyle ten jest nie tyle cięższy ile bardziej mroczny i duszny. Szwedzi, którzy jak sami podkreślają, poza nazwą nie mają nic wspólnego ze słynnym aktorem, wrócili z albumem intrygującym i ciekawym, który może nie zostanie zapamiętany jako arcydzieło, ale zdecydowanie takim, którego słucha się bardzo dobrze.(Pełna recenzja tutaj)
14. The Sword - Used Future
Płyta moim zdaniem zdecydowanie zasługująca na uwzględnienie, tym bardziej, że kilka miesięcy po premierze grupa nieoczekiwanie ogłosiła, że się rozwiązuje (niby na czas nieokreślony, ale z doświadczenia wiem, że większość zawieszonych grup nie wraca już nigdy). W podsumowaniu recenzji pisałem co następuje: Na "Used Future" na próżno szukać nowych inspiracji czy muzyki zupełnie nowej, ale zdecydowanie słychać, że The Sword jest zespołem poszukującym, lubiącym bawić się konwencjami. Śmiało zaglądają w klasyczny rock, dystansując się od stonerowych brzmień, stawiając na atmosferę z naciskiem na numery instrumentalne i zabawę konwencją. Ta płyta jest zużyta, ale jednocześnie na wskroś nowoczesna, bardzo alternatywna i świeża. Z drugiej strony jest to też płyta nieco poniżej oczekiwań jakie można mieć wobec The Sword, bo są na niej momenty świecące jasno i niesamowicie, ale też jest dość leniwie, niespiesznie i ten nowy kierunek może niektórych znużyć. Być może jest to kolejny eksperyment zespołu, albo drugi po "High Country" album o charakterze przejściowym i być może zbierającym siły do prawdziwej petardy. Ta płyta nie jest jednakże nieudana, jest nieco inna niż sugerowałby singlowy "Deadly Nightshade" i zdecydowanie bardziej melancholijna, co moim zdaniem dodatkowo wpływa na jej odbiór, który dla każdego będzie inny. Ja z całą pewnością do tej płyty będę wracał częściej niż do początków grupy The Sword i bardzo jestem ciekaw jaki będzie następny krok Amerykanów. Szkoda tylko, że następnego kroku być może już nie poznamy... (Pełna recenzja tutaj)
15. All That Remains - Victim of the New Disease
Dziewiąty album amerykańskiej formacji metalcore'owej All That Remains i zarazem ostatni z gitarzystą Oli Hebertem, który niepodziewanie zmarł tydzień po premierze płyty (ta odbyła 9 listopada, gitarzysta zmarł 17 listopada). Zaskakująco dobry to album, zwłaszcza że wcześniejsze były bardzo nierówne. Nie będąc jakimś wielkim fanem tej grupy przesłuchałem "Victims of the New Disease" z ciekawości i muszę przyznać, że wyszedł im bardzo udany i nieprzesadzony pod względem długości (niecałe czterdzieści minut) klasyczny brzmieniowo i melodyjny, a przy tym zdecydowanie wracający do metalcore'owego grania, które za czasów producenckich Dutkiewicza (Killswitch Engage) zaczęło za bardzo przypominać kolejny wypust tegoż, a później zagubił się niemal całkowicie na rzecz mało atrakcyjnych mariaży z tradycyjnym heavy metalem. Na najnowszym czeka więc na słuchacza dawka solidnego gitarowego grania, w którym nie brakuje ciężaru, melodii, agresji i nieco progresywnego podejścia, mrugając trochę do wspomnianego Killswitch Engage, ale jednocześnie robiąc to z własną tożsamością i pomysłem. Wreszcie, to album, którego naprawdę dobrze się słucha i tylko szkoda, że nagle grupa została osierocona przez Oliego, którego gra jest jednym z najmocniejszych punktów tego wydawnictwa. Nie chcę by ktoś pomyślał, że umieszczam go w tym zestawieniu tylko dlatego, bo to naprawdę solidny krążek i jeden z najlepszych tej grupy i taki, który spodoba się nie tylko fanom ATR. (Pełnej recenzji nie będzie)
16. Jason Becker - Triumphant Hearts
Jedyna płyta w moim zestawieniu, o której nie przeczytacie ani słowa oprócz tego, że Mistrz Jason Becker wrócił z nową muzyką w wielkim stylu. Zarówno o najnowszym krążku, jak i o samym gitarzyście obszernie przeczytacie w styczniowym, drugim numerze Wilka Kulturalnego.
1. Good Tiger - We Will All Be Gone
O drugiej płycie Good Tiger pisał redaktor Kosznik, choć i mi jest ona znana. Podobnie jak Jarek uważam tę płytę za nieudaną. Jest to płyta przyjemna, ale straszliwie się dłużąca, nudna i to mimo krótkiego czasu trwania, w której postawiono na recykling oraz przedziwny mastering w którym mocno wybija się znakomita perkusja Alexa Rudingera, który... krótko po wydaniu tego albumu opuścił szeregi grupy dowodzonej przez wokalistę Elliota Colemana co zresztą przewidywałem po usłyszeniu tego albumu. Chłopak zdecydowanie się na nim marnował i mam nadzieję, że wkrótce usłyszymy jego grę w czymś w czym będzie mógł w pełni zaprezentować swój ogromny talent. Jednocześnie odsyłam do recenzji, którą napisał Jarek, gdyż najlepiej ujął z jakimi problemami boryka się płyta Good Tiger, do której nie będę wracał i nie będę pamiętał. (Pełna recenzja redaktora Jarka Kosznika tutaj)
2. Ghost - Prequelle
Genialna okładka, znakomity "Rats" i właściwie tyle. Obdarty z otoczki tajemnicy i w cieniu sądowych perturbacji z byłymi Nameless Ghoulami Tobias Forge znany obecnie jako Cardinal Copia po serii strzałów, które łykałem jak pelikan tym razem pozostawił niesmak. W podsumowaniu mojej recenzji pisałem co następuje: Na "Prequelle" wyraźnie słychać spadek formy, brak pomysłu na numery i zbyt oczywiste postawienie na pop, który w wielu miejscach wypada tutaj nieciekawie. Gdyby wybrać z całego materiału kilka najlepszych numerów, z "Rats" na czele powstałaby mocna epka, a tak powstał rozwleczony i nudny album, którego choć słucha się nieźle i przyjemnie, głównie ze względu na sprawność instrumentalną, techniczną i brzmieniową, to wyraźnie brakuje tutaj czegoś co przykułoby uwagę na dłużej. Nie chcę mówić, że Ghost się skończył, ale na pewno się zgubił i mam nadzieję, że odnajdzie swoją tożsamość, bo najnowszy materiał niestety głównie rozczarowuje i pokazuje Kardynała Copię jako nudziarza, co zaś zakrawa na paradoks, skoro jednak potrafi całkiem nieźle tańczyć. Szkoda. (Pełna recenzja tutaj)
3. Soulfly - Ritual
Nikogo kto czytuje mojego bloga odpowiednio długo, nie powinna dziwić obecność tej płyty właśnie w tej sekcji. Od lat uważam, że Max Cavalera jest wypruty z pomysłów, nie ma już nic ciekawego do powiedzenia, a każda jego kolejna płyta albo brzmi beznadziejnie, albo nie zachwyca kolejnymi utworami, które brzmią dokładnie tak samo jak te, co wydał pod jednym z dwóch szyldów płytę lub kilka płyt wcześniej. Od jakiegoś czasu jest też bardziej powód dla objazdowego cyrku całej rodziny Cavalerów niż tworzenia wartościowych brzmień w swoim gatunku. Co z tego, że najnowsza miło zaskakuje - dopracowanym brzmieniem czy ładną okładką, wreszcie kilkoma niezłymi pomysłami, jak całościowo wypada jak zwykle czyli nudno, męcząco i na dłuższą metę pachnącą starym tłuszczem i kotletem odgrzewanym o kilka razy za dużo. (Pełna recenzja tutaj)
4. Charming Timur - So Far So Good
Zastanawiałem się czy umieszczać ten album w zestawieniu, ale uznałem że jednak to zrobię, by powtórzyć przestrogę. To nie jest album, którego szukacie... - napisałem na samym początku recenzji tej płyty, której bym nie przesłuchałbym w ogóle gdyby nie przyszła w paczce z Creative Eclipse PR, a od nich przesłuchuję wszystko jak leci, bo w większości są to naprawdę ciekawe rzeczy. Tym razem niestety trafiła się płyta, której nie sposób opisać jako rzecz złą i asłuchalną. Oczywiście, należy wziąć poprawkę, że to składanka, ale ani czarująca, ani dobra. W podsumowaniu napisałem, co następuje: Nie polubiliśmy się i nie polubimy. Uszy pulsują po tej płycie tak bardzo, że następnym racjonalnym krokiem jest puszczenie sobie płyt relaksacyjnych z cyklu "morze" albo "ptaszki w lesie". Nie jest to muzyka którą się połyka, która chce się nam podobać czy wywołać emocje. To, co znalazło się na kompilacji to tylko część pomysłów, skądinąd czasami całkiem niezłych, chłopaka kombinującego z brzmieniem, swoimi lękami i jak sądzę rozdartą, schizofreniczną naturą. Muzyka, która się tutaj bowiem znalazła jest rozdarta, schizofreniczna, balansująca między chaosem, a kruchą harmonią, którą można by przyrównać do motyla próbującego ze swojego krótkiego życia wycisnąć więcej niż będzie wstanie. Dla chłopaka na pewno jest to działanie terapeutyczne, oczyszczające, choć nie jestem pewien czy dla słuchaczy będzie to miało taki sam wpływ. Być może są śmiałkowie, którzy znają twórczość Timura na wyrywki i zjedli by mnie na śniadanie, ale nie będę ukrywał, że mnie ta płyta wymęczyła i nie sprawiła mi radości. To zdecydowanie nie są rurki z kremem. Poza tym: Może i jak dotychczas najlepsze, ale jak mówi przysłowie: nie dla wszystkich. (Pełna recenzja tutaj)
5. Genghis Khan - Her Absence Is My Antichrist
Podobna sytuacja co powyżej. Do tego jeszcze z gatunku na który reaguję alergią: hip-hopu. Nie znoszę hip hopu. Nudzi mnie to granie, nie jestem w stanie nazwać tego muzyką, a nawijek nie rozumiem. Nie jest jednak też tak, że hip hopu, czy rapu nie doceniam,bo chyba każdy kiedyś w jakiejś formie go słuchał. Nadal lubię wracać do Tupaca, Willa Smitha jak muzykiem jeszcze był czy do naszej rodzimej Paktofoniki, aczkolwiek nie leży to granie w głównym nurcie moich gustów czy poszukiwań i nigdy nie fascynowało mnie w jakiś szczególny sposób. Gdy przychodzą takie płyty to zagryzam zęby i męczę się straszliwie, zwłaszcza gdy taka płyta trwa ponad godzinę. - pisałem we wstępie recenzji i podsumowywałem ją następująco: Nowa płyta Genghisa Khana być może dla jego wielbicieli będzie rzeczą ciekawą i znajdą na niej mnóstwo dobrych rzeczy, szokujących rozwiązań i kontrowersyjnych aspektów w lirykach. Mnie osobiście nie poraziło, nie tylko dlatego że nie słucham takiej muzyki, ale też ze względu na długość krążka. Jest na nim kilka naprawdę znakomitych pomysłów, nawet dobrych kawałków, ale przydałoby się ten materiał nieco bardziej skondensować, trochę nad nim przysiąść, rozwinąć co niektóre wątki, nadać całości większej spójności i charakteru. Tych wszystkich elementów albo bowiem brak albo się je całkowicie pomija, ewentualnie zatraca wypełniaczami. Nie wiem co tak naprawdę mam myśleć o tym albumie, bo choć przesłuchałem go w całości kilka razy, to nie potrafię się nim cieszyć, co jednakże istotne nie jest też tak, że miałem ochotę go wyłączyć - po prostu sobie leciał niezobowiązująco w tle. To jednak za mało, by w tytule rzucać antychrystami i próbować zainteresować ręką leżącą na kłodach po świeżej ścince. (Pełna recenzja tutaj)
6. Shining - Animal
Płyta paradoks, bo sama w sobie nie jest zła i wszak dałem pełną notę (chociaż chyba trochę na wyrost). Słucha się jej naprawdę dobrze, żeby nie powiedzieć, ze znakomicie, ale nie jest to zdecydowanie to, czego oczekuje się od Norwegów. Najbardziej zaś boli brak tego, co tę grupę najbardziej wyróżniało, czyli saksofonu Jørgena Munkeby'ego. Norweski Shining wraca z kolejnym albumem i znów zaskakuje. A tak o płycie pisałem w listopadowym Wilku Kulturalnym: Na ostatnich albumach coraz bardziej dało się zauważyć zmianę brzmienia, łagodzenie go i uciekanie od skomplikowanych form wypracowanych w ramach autorskiego stylu zwanego blackjazzem, ale chyba nikt się nie spodziewał, że panowie z Shining posuną się jeszcze dalej i sięgną po estetykę elektroniczną, a jakże! Utrzymaną w duchu synthwave'owych klimatów lat 80tych, rezygnując całkowicie z charakterystycznego brzmienia saksofonu i stawiając na jeszcze większą przebojowość. Przyznam, że podchodziłem do tej płyty jak do jeża, tym bardziej ze względu na brak saksofonu na którym od zawsze brylował Jørgen Munkeby, ostatecznie jednak przekonując się do dźwięków na nim zawartych, które zachowują szalony, awangardowy styl Shining, a jednocześnie fajnie flirtują z estetyką do której obecnie się chętnie wraca. Zmiana nawet nie jest tak radykalna jak na pierwszy rzut ucha się wydaje, bo ostrych, pokręconych gitar jest tutaj pod dostatkiem, a chwytliwości materiału też nie można odmówić. Zyskuje ona jednakże po kilku odsłuchach, przykuwa uwagę stopniowo, powoli okrążając ofiarę i następnie zagryzając. Z drugiej strony jest to dziwna płyta, która naprawdę może się podobać, ale z drugiej nieco smuci, że panowie porzucili jazzowe zapędy na rzecz dyskoteki, mrok i szaleństwo na rzecz rozświetlonej imprezowni w efektownym opakowaniu. Warto pamiętać jakim Shining zespołem był, bo choć tej płyty słucha się świetnie, to nie chciałbym żeby Shining po tym albumie miało zostać w takich rejonach lub co gorsza jeszcze bardziej się rozwodnić.
7. Seventh Wonder - Tiara
Jedna z tych płyt na które nie warto było czekać. Nudna i wymęczona, kompletnie pozbawiona tego czegoś co miały wcześniejsze albumy Seventh Wonder z czasów zanim Karevik dołączył do Kamelot, który zresztą też w tym roku nie nagrał wielce udanego krążka, choć wypadającego znacznie ciekawiej od wydawnictwa jego macierzystej formacji. W krótkiej recenzji, który znalazła się na łamach listopadowego numeru Wilka Kulturalnego pisałem między innymi: W połowie, nawet wcześniej, łapałem się na tym, że ziewam, a napawdę zdarza mi się to rzadko. Prawie siedemdziesiąt minut muzyki jakie tutaj serwują panowie z Seventh Wonder można byłoby skrócić o połowę i jeszcze miałbym wątpliwości, czy nie nie byłoby za długo. Jeśli nie ma się pomysłu jak pociągnąć zespół, który w dodatku przerywa milczenie po niemal dekadzie, to nie powinno się wydawać płyty. Zapewne znajdą się i tacy, którym się będzie ten album podobał, ale ja, w przeciwieństwie do niezłego tegorocznego albumu Kamelot, na tym nie znalazłem nic, co by przykuło moją uwagę, bo ten nawet nawet nie jest poczciwym średniakiem. W skrócie: nie warto na „Tiarę” tracić czasu. (Pełen tekst znajdziecie w listopadowym numerze Wilka Kulturalnego).
8. Joe Bonamassa - Redemption
Ten facet nie zna słowa: urlop. Co roku musi wydać przynajmniej jedną płytę, ale to mu nie wystarcza. Każdego roku dostajemy koncertówkę i przynajmniej jeden album w kolaboracji, a jeśli jest ich więcej, to prawie na pewno jest to jeden z kilku innych dużych zespołów w których się udziela. Nie liczę tutaj licznych występów gościnnych. Wszystko byłoby super, gdyby nie odbywało się to kosztem jakości jego kolejnych albumów solowych. To jest moi drodzy istna sinusoida – co druga płyta (i mówimy tu tylko o studyjnych/solowych) jest nudna, pozbawiona świeżości i czegokolwiek co by porwało na dłużej. O ile tegorocznego albumu z Beth Hart „Black Coffee” udał się wyśmienicie, o tyle „Redemption” brzmi jakby był złożony z odrzutów. Oczywiście brzmienie samo w sobie jest jak to u Bonamassy na najwyższym poziomie, ale tak się akurat składa, że to właśnie ten album który znów jest wymęczony, nudny i zagrany na kolanie – dla kasy. Naprawdę bym chciał, żeby Bonamassa odpoczął, zebrał trochę pomysłów i dopiero wtedy zabrał się za następny krążek, a nie wypuszczał je masowo i przeganiał w ich ilości legendy na których się wzoruje i które najwyraźniej chce przerosnąć. Talent trzeba szlifować, ale nie można o marnować, a słuchając takiego „Redemption” niestety mam wrażenie tego drugiego. (Pełen tekst recenzji z listopadowego numeru Wilka Kulturalnego)
Kolejna tegoroczna perełka, którą z kolei wykopałem dzięki współpracy z Creative Eclipse PR*. We wstępie pisałem następująco: Czasami wystarczy jedynie spojrzenie na okładkę, żeby wiedzieć, że ma się do czynienia z prawdziwą perełką. Minimalistyczna grafika, operująca jedynie różnymi odcieniami niebieskiego wpadającymi w szarości i czerń robi po prostu genialne wrażenie, a do tego znakomicie oddaje niepokojący, pozornie nieprzystępny charakter płyty. Wiem, że właśnie przecieracie oczy ze zdumienia i chcecie powiedzieć, że nie znacie tej grupy. Witamy w Australii - kraju, który słynie nie tylko z kangurów i AC/DC. A w podsumowaniu między innymi tak: Australia nie przestaje mnie zachwycać gdy mowa o ogromie niesamowitych dźwięków i wspaniałych zespołów o których niemal nikt nie słyszał, a pisze się o nich rzadko. (...) Tu nie ma łatwizny, prostoty i łatwego wpadania w ucho. Stawia się na kompleksowość, złożoność, emocje i wrażliwość. To płyta i grupa, obok której nie można przejść obojętnie, którą trzeba poznać i dać się jej zniewolić. Tylko czemu mam dziwne wrażenie, że będą jedną z niewielu osób, jeśli nie jedyną w Polsce, która wskaże w swoich zestawieniach tę płytę? (Pełna recenzja tutaj)
8. The Ocean - Phanerozoic I: Paleozoic
Najnowszy album The Ocean na pewno nie zawodzi jeśli chodzi o dopracowane brzmienie, a także pod względem subtelnego nawiązywania zarówno do "Precambriana" (zwłaszcza jego drugiej płyty), jak i trzech późniejszych płyt, a zwłaszcza znakomitego "Pelagial". Z całą pewnością znakomicie jest tutaj także w sferze kompozycyjnej, w wielu miejscach jest bardzo smakowicie, a nawet pojawia się miejsce na kolejne rozbudowania stylistyki grupy, choć już nie tak odważnie i intensywnie jak miało to miejsce wcześniej. Po raz kolejny świetnie wypada pod względem tekstowym, które poruszają kwestie psychiczne i społeczne pod płaszczem prehistorycznej historii świata i ludzkiego, a zarazem podają je w niezwykle przystępny, nierzadko przebojowy sposób (choć tej w dosłownym znaczeniu wystarczyło na jeden utwór). W porównaniu do "Pelagial" w moim odczuciu wypada jednak zdecydowanie słabiej i nie tak fascynująco, trzeba wziąć jednak na poprawkę, że jest to album szczególny, bo z jednej strony będący wypadkową czterech płyt ("Precambriana" i trzech kolejnych), a z drugiej właśnie brzmieniową kontynuacją ostatniego. (...) Nie mam jednak wątpliwości, że fani tej grupy będą zachwyceni, a być może jej niezwykłe balansowanie między surowością i drapieżnością "Precambriana", a przystępnością trzech kolejnych zyska całkiem sporą ilość nowego narybku wielbicieli. "Paleozoic" bowiem to album, którego słucha się znakomicie, a panowie po raz kolejny udowadniają na nim swoją wysoką, świetną formę, jednakże póki co po jego zakończeniu czuć spory niedosyt i im dłużej się go słucha tym bardziej nabiera się ochotę na dalszy ciąg niezwykłego konceptu niemieckiego kolektywu. (Pełna recenzja tutaj)
9. Thy Catafalque - Geometria
Na nowe płyty takich muzyków jak Tamas Katai czeka się z niecierpliwością, gdy tylko zostanie podana informacja, że nadchodzi jego nowe wydawnictwo. - pisałem we wstępie do recenzji najnowszej płyty Thy Catafalque, którą z kolei kończyłem następująco: "Geometria" to wyjątkowy album w twórczości Thy Catafalque. Jest nie tylko dopracowany kompozycyjnie, czy brzmieniowo i to bodaj najmocniej i najsolidniej ze wszystkich dotychczasowych, ale także ze względu na ogromne zróżnicowanie materiału pod względem stylistycznym i przy tym spójny. Cięższe, black/deathowe fragmenty zgrabnie przenikają się z lżejszymi, nie tylko ambientowymi momentami, ale też tymi jazzującymi (!), bardziej nastawionymi na progresję czy post-rockową przestrzeń. Ten album to klamra między wszystkimi etapami twórczości nie tylko Thy Catafalque, ale także samego Tamasa Katai, czyli człowieka, który ma głowę pełną pięknych dźwięków i przejmujących opowieści o tym, co znajduje się po drugiej stronie, ale również, co się okazało właśnie na tym albumie, nie tylko - optymistyczne nuty czy liryki to wszak wyjątkowe zaskoczenie. Wreszcie, to płyta, która naprawdę cieszy swoją zawartością, której słucha się z nieukrywanym entuzjazmem i naprawdę chce się do niej wracać, a przy tym najbardziej przystępna - co mam nadzieję zaowocuje przyciągnięciem uwagi także tych, którzy jeszcze się z Tamasem i jego muzycznym światem nie spotkali. Wstyd nie znać! Zdecydowanie jest to też jedna z najciekawszych i najczęściej słuchanych przeze mnie płyt 2018 roku i jedna z tych, do których będę wracał i zachęcam, by każdy ją poznał, a najlepiej zatopił się we wszystkich etapach twórczości Tamasa. Warto! (Pełna recenzja tutaj)
10. Judas Priest - Firepower
Zdecydowanie jedno z największych zaskoczeń mijającego roku, czyli pełen petard album weteranów heavy metalu z niestrudzonym Robem Halfordem na czele, który mimo wieku daje popalić młodszym wokalistom. Nie jest to może płyta, która zaskakuje czymś nowym, ani nie przesuwa żadnych granic, ale jakże smakowicie się jej słucha i do tego wszystkiego nie ma na niej cienia zadyszki. W podsumowaniu zaś napisałem między innymi następująco: Judas Priest najwyraźniej właśnie wkroczyło w wyczekiwany przez wielu moment "drugiej młodości" i mam nadzieję, że następny album będzie równie mocarny jak ten, ale nawet jeśli kolejnego miałoby już nie być, to "Firepower" idealnie podsumowuje całą twórczość tej legendarnej grupy. Zdanie podtrzymuję. (Pełna recenzja tutaj)
11. Tusmørke - Fjernsyn i Farver
Tusmørke nie przesuwa żadnych granic, ani nie zmienia oblicza takiego retro grania, ale trzeba przyznać, że potrafią swoimi dźwiękami oczarować - z jednej strony sporo tutaj szaleństwa, ciepłych dźwięków, a z drugiej sporo mroku, niepokoju i refleksji. Jest to płyta bardzo sprawna i wciągająca, porywająca znakomicie zbalansowanym brzmieniem idealnie wpisującym się w stylistykę, ale jednocześnie bogato czerpiąc z nowoczesności, stając się pomostem niemal idealnym między współczesnym alternatywnym graniem, a psychodelą z początków rocka. Te niespełna trzy kwadranse będą dla każdego wielbiciela takiego grania znakomitą porcją muzyki absolutnie nie wymuszonej, pięknej i przepełnionej emocjami. (Pełna recenzja tutaj)
12. Tusmørke - Osloborgerlig Tusmørke: Vardøger og Utburder vol 1
Norwedzy z Tusmørke niczym grupy z lat 60 i 70tych w zaledwie kilka miesięcy od premiery od szóstej płyty studyjnej wypuścili kolejną, będącą co prawda składanką, ale za to zawierającą całkowicie premierowy materiał, który nie znalazł się na wcześniejszych albumach formacji. W podsumowaniu pisałem między innymi następująco: (...) Strasznie jestem ciekaw co panowie ukrywają jeszcze przed nami i kiedy wypuszczą kolejne tego typu wydawnictwa - z następnymi uroczymi, lirycznymi piosenkami, a może na następnym przyszykują dawkę psychodeli i mroku bliższą także tegorocznej płycie lub zaskoczą swoją eksperymentalną stroną od której wszakże nie stronią i dadzą więcej takich genialnych rzeczy jak "Gamle Oslo"? Najnowszą płytą Norwegów polubiłem, tą zakochałem się po uszy. Tusmørke bowiem to grupa, która zabiera słuchacza w przelot między uliczkami Oslo prosto do skandynawskich lasów pełnych ech, nieodkrytych tajemnic i dźwięków z jednej strony nieoczywistych, a z drugiej niezwykle bliskich i urzekających. Wstyd nie znać! (Pełna recenzja tutaj)
13. Jeremy Irons & The Ratgang Malibus - Surge Ex Monumentis
W podsumowaniu pisałem następująco: JIRM swoim najnowszym albumem nie zmienia reguł gry. Na tle wielu zespołów sięgających po brzmienie retro i flirtującymi z gatunkami dominującymi w latach 60 i 70tych ubiegłego wieku wypadają jednak nadal bardzo oryginalnie i ciekawie. "Surge Ex Monumentis" to album różniący się od poprzednika ładunkiem emocjonalnym i sposobem myślenia, bo dłuższe kompozycje wyraźnie zdradzają ciągoty kwartetu w stronę progresywnego grania i wychodzi im to całkiem nieźle, postawiłbym jednak na większy ciężar i mniejszą ilość zapatrywań w kosmiczne szumy. O ile poprzednik był spirytystyczny i dość wesoły, o tyle ten jest nie tyle cięższy ile bardziej mroczny i duszny. Szwedzi, którzy jak sami podkreślają, poza nazwą nie mają nic wspólnego ze słynnym aktorem, wrócili z albumem intrygującym i ciekawym, który może nie zostanie zapamiętany jako arcydzieło, ale zdecydowanie takim, którego słucha się bardzo dobrze.(Pełna recenzja tutaj)
14. The Sword - Used Future
Płyta moim zdaniem zdecydowanie zasługująca na uwzględnienie, tym bardziej, że kilka miesięcy po premierze grupa nieoczekiwanie ogłosiła, że się rozwiązuje (niby na czas nieokreślony, ale z doświadczenia wiem, że większość zawieszonych grup nie wraca już nigdy). W podsumowaniu recenzji pisałem co następuje: Na "Used Future" na próżno szukać nowych inspiracji czy muzyki zupełnie nowej, ale zdecydowanie słychać, że The Sword jest zespołem poszukującym, lubiącym bawić się konwencjami. Śmiało zaglądają w klasyczny rock, dystansując się od stonerowych brzmień, stawiając na atmosferę z naciskiem na numery instrumentalne i zabawę konwencją. Ta płyta jest zużyta, ale jednocześnie na wskroś nowoczesna, bardzo alternatywna i świeża. Z drugiej strony jest to też płyta nieco poniżej oczekiwań jakie można mieć wobec The Sword, bo są na niej momenty świecące jasno i niesamowicie, ale też jest dość leniwie, niespiesznie i ten nowy kierunek może niektórych znużyć. Być może jest to kolejny eksperyment zespołu, albo drugi po "High Country" album o charakterze przejściowym i być może zbierającym siły do prawdziwej petardy. Ta płyta nie jest jednakże nieudana, jest nieco inna niż sugerowałby singlowy "Deadly Nightshade" i zdecydowanie bardziej melancholijna, co moim zdaniem dodatkowo wpływa na jej odbiór, który dla każdego będzie inny. Ja z całą pewnością do tej płyty będę wracał częściej niż do początków grupy The Sword i bardzo jestem ciekaw jaki będzie następny krok Amerykanów. Szkoda tylko, że następnego kroku być może już nie poznamy... (Pełna recenzja tutaj)
15. All That Remains - Victim of the New Disease
Dziewiąty album amerykańskiej formacji metalcore'owej All That Remains i zarazem ostatni z gitarzystą Oli Hebertem, który niepodziewanie zmarł tydzień po premierze płyty (ta odbyła 9 listopada, gitarzysta zmarł 17 listopada). Zaskakująco dobry to album, zwłaszcza że wcześniejsze były bardzo nierówne. Nie będąc jakimś wielkim fanem tej grupy przesłuchałem "Victims of the New Disease" z ciekawości i muszę przyznać, że wyszedł im bardzo udany i nieprzesadzony pod względem długości (niecałe czterdzieści minut) klasyczny brzmieniowo i melodyjny, a przy tym zdecydowanie wracający do metalcore'owego grania, które za czasów producenckich Dutkiewicza (Killswitch Engage) zaczęło za bardzo przypominać kolejny wypust tegoż, a później zagubił się niemal całkowicie na rzecz mało atrakcyjnych mariaży z tradycyjnym heavy metalem. Na najnowszym czeka więc na słuchacza dawka solidnego gitarowego grania, w którym nie brakuje ciężaru, melodii, agresji i nieco progresywnego podejścia, mrugając trochę do wspomnianego Killswitch Engage, ale jednocześnie robiąc to z własną tożsamością i pomysłem. Wreszcie, to album, którego naprawdę dobrze się słucha i tylko szkoda, że nagle grupa została osierocona przez Oliego, którego gra jest jednym z najmocniejszych punktów tego wydawnictwa. Nie chcę by ktoś pomyślał, że umieszczam go w tym zestawieniu tylko dlatego, bo to naprawdę solidny krążek i jeden z najlepszych tej grupy i taki, który spodoba się nie tylko fanom ATR. (Pełnej recenzji nie będzie)
16. Jason Becker - Triumphant Hearts
Jedyna płyta w moim zestawieniu, o której nie przeczytacie ani słowa oprócz tego, że Mistrz Jason Becker wrócił z nową muzyką w wielkim stylu. Zarówno o najnowszym krążku, jak i o samym gitarzyście obszernie przeczytacie w styczniowym, drugim numerze Wilka Kulturalnego.
NAJGORSZE PŁYTY
1. Good Tiger - We Will All Be Gone
O drugiej płycie Good Tiger pisał redaktor Kosznik, choć i mi jest ona znana. Podobnie jak Jarek uważam tę płytę za nieudaną. Jest to płyta przyjemna, ale straszliwie się dłużąca, nudna i to mimo krótkiego czasu trwania, w której postawiono na recykling oraz przedziwny mastering w którym mocno wybija się znakomita perkusja Alexa Rudingera, który... krótko po wydaniu tego albumu opuścił szeregi grupy dowodzonej przez wokalistę Elliota Colemana co zresztą przewidywałem po usłyszeniu tego albumu. Chłopak zdecydowanie się na nim marnował i mam nadzieję, że wkrótce usłyszymy jego grę w czymś w czym będzie mógł w pełni zaprezentować swój ogromny talent. Jednocześnie odsyłam do recenzji, którą napisał Jarek, gdyż najlepiej ujął z jakimi problemami boryka się płyta Good Tiger, do której nie będę wracał i nie będę pamiętał. (Pełna recenzja redaktora Jarka Kosznika tutaj)
2. Ghost - Prequelle
Genialna okładka, znakomity "Rats" i właściwie tyle. Obdarty z otoczki tajemnicy i w cieniu sądowych perturbacji z byłymi Nameless Ghoulami Tobias Forge znany obecnie jako Cardinal Copia po serii strzałów, które łykałem jak pelikan tym razem pozostawił niesmak. W podsumowaniu mojej recenzji pisałem co następuje: Na "Prequelle" wyraźnie słychać spadek formy, brak pomysłu na numery i zbyt oczywiste postawienie na pop, który w wielu miejscach wypada tutaj nieciekawie. Gdyby wybrać z całego materiału kilka najlepszych numerów, z "Rats" na czele powstałaby mocna epka, a tak powstał rozwleczony i nudny album, którego choć słucha się nieźle i przyjemnie, głównie ze względu na sprawność instrumentalną, techniczną i brzmieniową, to wyraźnie brakuje tutaj czegoś co przykułoby uwagę na dłużej. Nie chcę mówić, że Ghost się skończył, ale na pewno się zgubił i mam nadzieję, że odnajdzie swoją tożsamość, bo najnowszy materiał niestety głównie rozczarowuje i pokazuje Kardynała Copię jako nudziarza, co zaś zakrawa na paradoks, skoro jednak potrafi całkiem nieźle tańczyć. Szkoda. (Pełna recenzja tutaj)
3. Soulfly - Ritual
Nikogo kto czytuje mojego bloga odpowiednio długo, nie powinna dziwić obecność tej płyty właśnie w tej sekcji. Od lat uważam, że Max Cavalera jest wypruty z pomysłów, nie ma już nic ciekawego do powiedzenia, a każda jego kolejna płyta albo brzmi beznadziejnie, albo nie zachwyca kolejnymi utworami, które brzmią dokładnie tak samo jak te, co wydał pod jednym z dwóch szyldów płytę lub kilka płyt wcześniej. Od jakiegoś czasu jest też bardziej powód dla objazdowego cyrku całej rodziny Cavalerów niż tworzenia wartościowych brzmień w swoim gatunku. Co z tego, że najnowsza miło zaskakuje - dopracowanym brzmieniem czy ładną okładką, wreszcie kilkoma niezłymi pomysłami, jak całościowo wypada jak zwykle czyli nudno, męcząco i na dłuższą metę pachnącą starym tłuszczem i kotletem odgrzewanym o kilka razy za dużo. (Pełna recenzja tutaj)
4. Charming Timur - So Far So Good
Zastanawiałem się czy umieszczać ten album w zestawieniu, ale uznałem że jednak to zrobię, by powtórzyć przestrogę. To nie jest album, którego szukacie... - napisałem na samym początku recenzji tej płyty, której bym nie przesłuchałbym w ogóle gdyby nie przyszła w paczce z Creative Eclipse PR, a od nich przesłuchuję wszystko jak leci, bo w większości są to naprawdę ciekawe rzeczy. Tym razem niestety trafiła się płyta, której nie sposób opisać jako rzecz złą i asłuchalną. Oczywiście, należy wziąć poprawkę, że to składanka, ale ani czarująca, ani dobra. W podsumowaniu napisałem, co następuje: Nie polubiliśmy się i nie polubimy. Uszy pulsują po tej płycie tak bardzo, że następnym racjonalnym krokiem jest puszczenie sobie płyt relaksacyjnych z cyklu "morze" albo "ptaszki w lesie". Nie jest to muzyka którą się połyka, która chce się nam podobać czy wywołać emocje. To, co znalazło się na kompilacji to tylko część pomysłów, skądinąd czasami całkiem niezłych, chłopaka kombinującego z brzmieniem, swoimi lękami i jak sądzę rozdartą, schizofreniczną naturą. Muzyka, która się tutaj bowiem znalazła jest rozdarta, schizofreniczna, balansująca między chaosem, a kruchą harmonią, którą można by przyrównać do motyla próbującego ze swojego krótkiego życia wycisnąć więcej niż będzie wstanie. Dla chłopaka na pewno jest to działanie terapeutyczne, oczyszczające, choć nie jestem pewien czy dla słuchaczy będzie to miało taki sam wpływ. Być może są śmiałkowie, którzy znają twórczość Timura na wyrywki i zjedli by mnie na śniadanie, ale nie będę ukrywał, że mnie ta płyta wymęczyła i nie sprawiła mi radości. To zdecydowanie nie są rurki z kremem. Poza tym: Może i jak dotychczas najlepsze, ale jak mówi przysłowie: nie dla wszystkich. (Pełna recenzja tutaj)
5. Genghis Khan - Her Absence Is My Antichrist
Podobna sytuacja co powyżej. Do tego jeszcze z gatunku na który reaguję alergią: hip-hopu. Nie znoszę hip hopu. Nudzi mnie to granie, nie jestem w stanie nazwać tego muzyką, a nawijek nie rozumiem. Nie jest jednak też tak, że hip hopu, czy rapu nie doceniam,bo chyba każdy kiedyś w jakiejś formie go słuchał. Nadal lubię wracać do Tupaca, Willa Smitha jak muzykiem jeszcze był czy do naszej rodzimej Paktofoniki, aczkolwiek nie leży to granie w głównym nurcie moich gustów czy poszukiwań i nigdy nie fascynowało mnie w jakiś szczególny sposób. Gdy przychodzą takie płyty to zagryzam zęby i męczę się straszliwie, zwłaszcza gdy taka płyta trwa ponad godzinę. - pisałem we wstępie recenzji i podsumowywałem ją następująco: Nowa płyta Genghisa Khana być może dla jego wielbicieli będzie rzeczą ciekawą i znajdą na niej mnóstwo dobrych rzeczy, szokujących rozwiązań i kontrowersyjnych aspektów w lirykach. Mnie osobiście nie poraziło, nie tylko dlatego że nie słucham takiej muzyki, ale też ze względu na długość krążka. Jest na nim kilka naprawdę znakomitych pomysłów, nawet dobrych kawałków, ale przydałoby się ten materiał nieco bardziej skondensować, trochę nad nim przysiąść, rozwinąć co niektóre wątki, nadać całości większej spójności i charakteru. Tych wszystkich elementów albo bowiem brak albo się je całkowicie pomija, ewentualnie zatraca wypełniaczami. Nie wiem co tak naprawdę mam myśleć o tym albumie, bo choć przesłuchałem go w całości kilka razy, to nie potrafię się nim cieszyć, co jednakże istotne nie jest też tak, że miałem ochotę go wyłączyć - po prostu sobie leciał niezobowiązująco w tle. To jednak za mało, by w tytule rzucać antychrystami i próbować zainteresować ręką leżącą na kłodach po świeżej ścince. (Pełna recenzja tutaj)
6. Shining - Animal
Płyta paradoks, bo sama w sobie nie jest zła i wszak dałem pełną notę (chociaż chyba trochę na wyrost). Słucha się jej naprawdę dobrze, żeby nie powiedzieć, ze znakomicie, ale nie jest to zdecydowanie to, czego oczekuje się od Norwegów. Najbardziej zaś boli brak tego, co tę grupę najbardziej wyróżniało, czyli saksofonu Jørgena Munkeby'ego. Norweski Shining wraca z kolejnym albumem i znów zaskakuje. A tak o płycie pisałem w listopadowym Wilku Kulturalnym: Na ostatnich albumach coraz bardziej dało się zauważyć zmianę brzmienia, łagodzenie go i uciekanie od skomplikowanych form wypracowanych w ramach autorskiego stylu zwanego blackjazzem, ale chyba nikt się nie spodziewał, że panowie z Shining posuną się jeszcze dalej i sięgną po estetykę elektroniczną, a jakże! Utrzymaną w duchu synthwave'owych klimatów lat 80tych, rezygnując całkowicie z charakterystycznego brzmienia saksofonu i stawiając na jeszcze większą przebojowość. Przyznam, że podchodziłem do tej płyty jak do jeża, tym bardziej ze względu na brak saksofonu na którym od zawsze brylował Jørgen Munkeby, ostatecznie jednak przekonując się do dźwięków na nim zawartych, które zachowują szalony, awangardowy styl Shining, a jednocześnie fajnie flirtują z estetyką do której obecnie się chętnie wraca. Zmiana nawet nie jest tak radykalna jak na pierwszy rzut ucha się wydaje, bo ostrych, pokręconych gitar jest tutaj pod dostatkiem, a chwytliwości materiału też nie można odmówić. Zyskuje ona jednakże po kilku odsłuchach, przykuwa uwagę stopniowo, powoli okrążając ofiarę i następnie zagryzając. Z drugiej strony jest to dziwna płyta, która naprawdę może się podobać, ale z drugiej nieco smuci, że panowie porzucili jazzowe zapędy na rzecz dyskoteki, mrok i szaleństwo na rzecz rozświetlonej imprezowni w efektownym opakowaniu. Warto pamiętać jakim Shining zespołem był, bo choć tej płyty słucha się świetnie, to nie chciałbym żeby Shining po tym albumie miało zostać w takich rejonach lub co gorsza jeszcze bardziej się rozwodnić.
7. Seventh Wonder - Tiara
Jedna z tych płyt na które nie warto było czekać. Nudna i wymęczona, kompletnie pozbawiona tego czegoś co miały wcześniejsze albumy Seventh Wonder z czasów zanim Karevik dołączył do Kamelot, który zresztą też w tym roku nie nagrał wielce udanego krążka, choć wypadającego znacznie ciekawiej od wydawnictwa jego macierzystej formacji. W krótkiej recenzji, który znalazła się na łamach listopadowego numeru Wilka Kulturalnego pisałem między innymi: W połowie, nawet wcześniej, łapałem się na tym, że ziewam, a napawdę zdarza mi się to rzadko. Prawie siedemdziesiąt minut muzyki jakie tutaj serwują panowie z Seventh Wonder można byłoby skrócić o połowę i jeszcze miałbym wątpliwości, czy nie nie byłoby za długo. Jeśli nie ma się pomysłu jak pociągnąć zespół, który w dodatku przerywa milczenie po niemal dekadzie, to nie powinno się wydawać płyty. Zapewne znajdą się i tacy, którym się będzie ten album podobał, ale ja, w przeciwieństwie do niezłego tegorocznego albumu Kamelot, na tym nie znalazłem nic, co by przykuło moją uwagę, bo ten nawet nawet nie jest poczciwym średniakiem. W skrócie: nie warto na „Tiarę” tracić czasu. (Pełen tekst znajdziecie w listopadowym numerze Wilka Kulturalnego).
8. Joe Bonamassa - Redemption
Ten facet nie zna słowa: urlop. Co roku musi wydać przynajmniej jedną płytę, ale to mu nie wystarcza. Każdego roku dostajemy koncertówkę i przynajmniej jeden album w kolaboracji, a jeśli jest ich więcej, to prawie na pewno jest to jeden z kilku innych dużych zespołów w których się udziela. Nie liczę tutaj licznych występów gościnnych. Wszystko byłoby super, gdyby nie odbywało się to kosztem jakości jego kolejnych albumów solowych. To jest moi drodzy istna sinusoida – co druga płyta (i mówimy tu tylko o studyjnych/solowych) jest nudna, pozbawiona świeżości i czegokolwiek co by porwało na dłużej. O ile tegorocznego albumu z Beth Hart „Black Coffee” udał się wyśmienicie, o tyle „Redemption” brzmi jakby był złożony z odrzutów. Oczywiście brzmienie samo w sobie jest jak to u Bonamassy na najwyższym poziomie, ale tak się akurat składa, że to właśnie ten album który znów jest wymęczony, nudny i zagrany na kolanie – dla kasy. Naprawdę bym chciał, żeby Bonamassa odpoczął, zebrał trochę pomysłów i dopiero wtedy zabrał się za następny krążek, a nie wypuszczał je masowo i przeganiał w ich ilości legendy na których się wzoruje i które najwyraźniej chce przerosnąć. Talent trzeba szlifować, ale nie można o marnować, a słuchając takiego „Redemption” niestety mam wrażenie tego drugiego. (Pełen tekst recenzji z listopadowego numeru Wilka Kulturalnego)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz