czwartek, 2 sierpnia 2018

Khȏrada - Salt (2018)


Czasami naprawdę warto sięgnąć po grupy nieznane, zwłaszcza jeśli są to grupy całkowicie nowe. Khȏrada to grupa, która powstała z inicjatywy byłych muzyków grup Agalloch i Giant Squid, które zakończyły działalność kilka lat temu. Przyznam się, że o tej pierwszej słyszałem, ale nie jestem pewien czy kiedykolwiek puściłem sobie jakikolwiek ich numer. Patrząc zaś na okładkę tej nowej, można by powiedzieć supergrupy, nie sposób nie stwierdzić wielkiego abstraktu. Taka też jest muzyka, która porywa i zniewala całkowicie...



Khȏrada została założona krótko po rozwiązaniu w 2016 grupy Agalloch przez trzech członków formacji przez gitarzystę Dona Adersona, basistę Jasona Williama Waltona oraz perkusistę Aesopa Dekkera, do których dołączył wokalista i gitarzysta Aaron John Gregory z grupy Giant Squid, która od 2015 roku jest w stanie zawieszenia. John Haughm, czwarty muzyk tworzący Agalloch z kolei założył grupę Pillorian, która w 2017 roku wydała swój debiutancki album "Obsidian Arc". Niestety nie mam porównania ani z wcześniejszymi płytami obu grup, ani z nowym projektem Haughma dlatego skupię się tylko na tym co można usłyszeć na znakomitym "Salt". Album był rejestrowany w studiu The Hallowed Halls w Portland z producentem zarówno płyt Agalloch, jak i Neurosis czy Pallbearer Billym Andersonem. Na "Salt" pojawiają się także muzycy gościnni, a mianowicie inni członkowie Giant Squid, tacy jak wiolonczelista Jackie Perez Gratz, klawiszowiec Andrew Southard, trębacz Nate Perkins czy Bryan Beeson, który dograł dodatkowe, bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Za grafikę odpowiedzialny jest zaś artysta Cedric Wentworth.

Zaczynamy od nieco ponad siedmiominutowego "Edeste". Delikatne i miękkie wejście perkusji i trąbki bez zbędnych wstępów, mroczniejsze uderzenie surowym riffem i powrót do niespiesznego tempa, które następnie znów zostaje skontrastowane mocniejszym uderzeniem. Do tego świetny, czysty, melancholijny wokal. Gdy następuje uderzenie w pełnym ciężarze słychać inspiracje doomem i post metalem, ale całość ma niezwykły, awangardowy trochę teatralny klimat. Nie ma tu jednak miejsca na epatowanie dźwiękami, chaosu czy topornego łojenia - brzmienie jest niezwykle wysmakowane, a muzyka ma niesamowitą atmosferę, doskonale podkreślaną takimi elementami jak zwolnienie na kwilącą partię trąbki, która wraz z delikatną gitarą i elektronicznym zgrzytem wieńczy numer, płynnie się wyciszając i przechodząc do znakomitego dziewięciominutowego "Seasons Of Salt". Ten nie zmienia klimatu i też zaczyna się bez zbędnych przedłużeń. Mocne wejście soczystej perkusji i surowego, niemal blackowego riffu gitar wbija w fotel. Do tego smutne, posuwiste tempo, niepozbawione jednak melodyki i niezwykłej atmosfery, ale także dynamiki czy orientalnych wtrętów w drugiej połowie. Po nim czas na "Water Rights" zamykającym się w czasie sześciu minut. Ten wyłania się z ciszy, mrocznym i gęstym filmowym pasażem elektroniki i dzwonów, a następnie rozpędza perkusją i surowym harshem genialnie wspomaganym bulgoczącym basem, a po chwili również melodyjnymi, dusznymi riffami gitar. To fantastyczne połączenie doomu, post metalu i sludge ma w sobie coś magicznego i nietuzinkowego, świeżego i niepokojącego zarazem, a przy tym wciągającego i przebojowego. Majstersztyk.


Trwający osiem i pół minuty "Glacial Gold" jest kolejnym bardzo dobrym numerem, który nawet na moment nie traci tempa i atmosfery. Kapitalny wietrzny wstęp, konduktowe rozwinięcie z partią wiolonczeli uzupełniającym akustyczną gitarą, powolną perkusję oraz świetny, przepełniony smutkiem wokal robi niesamowite wrażenie, delikatnie usypia, by po chwili rozbrzmieć mocnymi i surowymi przepierzeniami. Budowanie klimatu jest tutaj bowiem po prostu pierwszorzędne. Podobnie zresztą jak przenikanie się gatunków - od doomu przez sludge aż po ciężki ponury post metal. Rewelacja. Najkrótszy na płycie, bo trwający niespełna dwie minuty "Augustus" nie jest zaś wypełniaczem, ani mało znaczącym przerywnikiem, a fantastycznym pomostem między wcześniejszymi numerami a monumentalnym finałem pod postacią dwóch kolejnych kompozycji. Spokojniejszy, delikatniejszy, akustyczny kawałek może trochę nawet zapachnieć alternatywą i indie rockiem w stylu British Sea Power. Wtedy zaś wchodzi świetny niemal jedenastominutowy "Wave State" z post rockowym wstępem na początku, genialnie uzupełnianym jazzującą trąbką i swobodnym, coraz szybszym i mocniejszym rozwinięciem, wreszcie udanymi kontrastowymi zwolnieniami i kolejnymi kapitalnymi, melodyjnymi wypuszczeniami. Tu chyba najmocniej dochodzą do słuchu elementy mogące kojarzyć się z Opethem (zwłaszcza z obecnego okresu, ale podane bez przetwarzania muzyki z epoki, a tak jakby mógł brzmieć szwedzki zespół gdyby starczyło odwagi na eksperyment i świeże pomysły), Soenem czy nawet Toolem, jednakże będą to skojarzenia luźne, bo Khȏrada od razu wypracowuje własny styl i nie ma co się dziwić, bo tworzą ją wszak muzycy doświadczeni i niezwykle sprawni. Na koniec zaś czeka fenomenalny jedenasto i pół minutowy "Ossify". Zaczynający się właściwie w końcowych partiach poprzedniego od pachnącej nieco latami 80tymi elektronicznymi przepierzeniami wyrwanymi niczym z "Blade Runnera" rozwija je mocniejszym, elektronicznym, ambientowym wstępem pełnym mroku, a następnie przechodzi w wolne gitarowo-perkusyjne tło, które szybko rozwija się do mocniejszych i coraz bardziej melodyjnych dźwięków, nie stroniących od przebojowych, alternatywnych w duchu fragmentów, które płynnie przechodzą w coraz bardziej pokręcone, surowe struktury.

Ocena: Pełnia
Khȏrada to niebezpieczny zespół, a ich debiut jest urzekający i absolutnie niesamowity. Panowie nie epatują nadmiarem dźwięków, nie bawią się w jazgot. To album niezwykle klimatyczny, ekspresyjny i trzymający w napięciu, a przy tym pozbawiony agresji, growli czy pułapek popadania w melancholię na zbyt długie okresy. Ten abstrakcyjny, muzyczny konstrukt jest jak okładkowa twarz, która zdaje się być rozmazana, potwornie zniekształcona, ale jednocześnie kryjąca piękno, smutek i ogromną gorycz. Taka też jest muzyka jaką można tutaj usłyszeć. Z początku może wydawać się zbyt abstrakcyjna, mało angażująca, ale każdy kolejny odsłuch działa jak narkotyk - pozwala na odkrycie kolejnych warstw, barw i założeń, także brzmieniowych. To płyta od której trudno się oderwać i do której chce się wracać. To wielki i porywający debiut, który z miejsca staje się jednym z moich ulubionych odkryć i albumów tego roku i którego obok równie fenomenalnej, a przecież zupełnie innej płycie Boss Keloid "Melted on the Inch" w moim podsumowaniu na pewno nie zabraknie. Wreszcie, to płyta którą gorąco polecam, bo to jeden z tych niezwykłych przypadków swobody artystycznej i świeżości, która pokazuje że w muzyce wciąż jest wiele do powiedzenia i zagrania. Wstyd nie znać!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz