O Norwegach z Krakowa pisał swego czasu na naszych łamach Dominik "Stanley" Stankiewicz, który niedawno ruszył z kolejną wersją swojej strony, tym razem pod szyldem "Baniorylce". Kraków jak można się bardzo łatwo domyślić nie pochodzi z Polski, a z Norwegii i panowie właśnie powracają ze swoim czwartym albumem studyjnym, który wypada zdecydowanie na plus...
Na następcę "Amaran" panowie kazali czekać trzy lata i tym razem postawili na sześć numerów i niemal osiem minut mniej niż na poprzedniku. Dziś prawie się nie robi progresywnych płyt, które nie przekraczają czterdziestu minut, a w tym roku dostaliśmy aż dwa od Between The Buried And Me, którego tego czasu nie przekroczyły i były, a właściwie są bardzo udane. Najnowszy krążek Krakowa w niczym nie ustępuje obu częściom "Automata". a w pewnych miejscach wręcz go przewyższa, choć jest to trochę inny typ grania. O ile Between The Buried And Me postawiło na melodykę o tyle Kraków woli gęstą atmosferę wspomaganą równie intensywnym brzmieniem. Tę atmosferę i gęstość doskonale podkreśla utrzymana w chłodnych barwach grafika, gdzie różne odcienie niebieskiego przenikają w turkusy, szarości i brązy, wreszcie w czerń tworząc obraz wrót z których wyłania się humanoidalna postać (a może to wcale nie są wrota,tylko czerniejąca, umierająca gwiazda?). Na nich widać okręgi, z czego jeden zdaje się być jakby niedokończony, ale wyraźnie przypomina ósemkę, którą gdyby odwrócić stałaby się znakiem nieskończoności. Ta zaś interpretacja doskonale łączy się z tematyką płyty, która oscyluje wokół światów równoległych, odległej przestrzeni kosmicznej, podróżach w czasie z dalekiej przyszłości lub do niedawnej przeszłości. Wszystko to, zaś panowie ubrali w gęstą, atonalną, ale nie stroniącą od melodyki (dużo mroczniejszej od tej znanej z BTBAM), przestrzenną i nagą w swoich założeniach muzykę, w której jak sami piszą, nie ma miejsca na to, by jakiekolwiek światło przedostało się na zewnątrz.
Czy rzeczywiście? Otwierający płytę "Black Wandering Sun" nie pozostawia złudzeń. Surowy gitarowy riff i masywne wejście perkusji i pozostałych gitar uderzają duchotą, ciężarem i gęstą atmosferą. Brzmienie od samego początku bowiem dosłownie wbija w fotel. Nie oznacza to jednak, że panowie uderzają tylko ciężarem, bo znalazło się tutaj miejsce na delikatniejsze, wietrzne zwolnienie w duchu post-rocka, ale jest ono tylko krótkim przejaśnieniem między kolejnym cięższym rozwinięciem, zwieńczonym soczystą solówką. Nieco wolniej, ale nadal rozpostartym na ponurym i surowym riffingu zaczyna się "Sirens", który zdaje się wręcz falować - wpierw pochodowym tempem początku, a następnie potężnym rozwinięciem przywodzącym na myśl pierwsze płyty niemieckiego The Ocean. Po morskich spotkaniach przeskakujemy do "The Wanderer" w którym sięga się po odrobinę elektroniki, która doskonale uzupełnia nieco łagodniejszy, akustyczny, płynący w przestrzeni wstęp mogący się nieco kojarzyć z BTBAM, a rozpędzające się soczyste fragmenty z kolei z Mastodonem czy Gojirą. Co zaskakujące, panowie nie atakują tutaj ścianą dźwięku, skupiają się na przestrzeni, w niej też osadzone są czyste wokale. Zwolnienia zaś brzmią lirycznie i tajemniczo, znów stanowiąc jedynie preludium do masywnego, kroczącego pasażu z solówką po której przychodzi czas na odrobinę blackowego growlu.
Drugą połowę płyty zaczyna "From fire, from stone" który zaczyna się od monumentalnych riffów, potężnej perkusji, dopiero po chwili przechodzącego powoli w melodyjne, ale nadal dość surowe rozwinięcie. Tempo w tym numerze nie jest szybkie, przypomina raczej pogrzebowy kondukt, do którego dodano masywne perkusyjno-gitarowe uderzenia i tylko na finał nieznacznie przyspieszając w barokowej wręcz formie, której nie powstydziłby się Scott Walker gdyby nagle zaczął grać muzykę metalową. Rewelacja. Wolniej, pulsująco i ponownie nieco funeralnie zaczyna się bardzo udany niemal dziesięciominutowy utwór tytułowy. Melodyjna gitara nieco ociepla tę atmosferę, ale nie ma co udawać, że jest to muzyka pełna radości, panowie z Krakowa nie idą w tym kierunku. Systematycznie budują klimat i fantastycznie rozwijają go w mocniejszej około piątej minuty z bardziej połamaną rytmiką, kolejnym zwolnieniem i potężnym finałem. W tym wypadku nawet bez jednego słowa! Finał albumu to "Tidlaus" który wraca do powolniejszych i smutniejszych zagrań gitary, by następnie znów zacząć się rozwijać gęstymi perkusyjnymi przejściami, a następnie samymi gitarowymi riffami, które z kolie płynnie przechodzą w powtórzenie początkowych dźwięków, by na sam koniec znów uderzyć z niemal całą mocą i jakby chóralną partią wokalną wieńczącą całość.
Wraz z zakończeniem płyty można odnieść wrażenie, że brakuje na niej jednego numeru, takiego który by wrócił do początku i jeszcze raz intensywnie uderzył, bo sam album z każdym numerem zdaje się wyciszać i jakby oddalać. Z całą pewnością jest to krążek bardzo przestrzenny i niejednoznaczny, wymagający wielokrotnego odsłuchu i dokładnej analizy dźwięków. Kraków nie przesuwa tutaj co prawda żadnych granic stylistycznych czy gatunkowych, ale bardzo sprawnie i soczyście się po nich porusza i aż dziwne jest dla mnie to, że nie są szerzej kojarzeni, wymieniani jednym tchem obok bardziej znanych kolegów. Być może na przełom przyjdzie nam jeszcze poczekać, ale tym albumem pokazują, że wcale nie trzeba tworzyć płyt długich, rozbudowanych i skomplikowanych by porządnie zaleźć słuchaczowi za skórę i nie dać o sobie zapomnieć.
Na następcę "Amaran" panowie kazali czekać trzy lata i tym razem postawili na sześć numerów i niemal osiem minut mniej niż na poprzedniku. Dziś prawie się nie robi progresywnych płyt, które nie przekraczają czterdziestu minut, a w tym roku dostaliśmy aż dwa od Between The Buried And Me, którego tego czasu nie przekroczyły i były, a właściwie są bardzo udane. Najnowszy krążek Krakowa w niczym nie ustępuje obu częściom "Automata". a w pewnych miejscach wręcz go przewyższa, choć jest to trochę inny typ grania. O ile Between The Buried And Me postawiło na melodykę o tyle Kraków woli gęstą atmosferę wspomaganą równie intensywnym brzmieniem. Tę atmosferę i gęstość doskonale podkreśla utrzymana w chłodnych barwach grafika, gdzie różne odcienie niebieskiego przenikają w turkusy, szarości i brązy, wreszcie w czerń tworząc obraz wrót z których wyłania się humanoidalna postać (a może to wcale nie są wrota,tylko czerniejąca, umierająca gwiazda?). Na nich widać okręgi, z czego jeden zdaje się być jakby niedokończony, ale wyraźnie przypomina ósemkę, którą gdyby odwrócić stałaby się znakiem nieskończoności. Ta zaś interpretacja doskonale łączy się z tematyką płyty, która oscyluje wokół światów równoległych, odległej przestrzeni kosmicznej, podróżach w czasie z dalekiej przyszłości lub do niedawnej przeszłości. Wszystko to, zaś panowie ubrali w gęstą, atonalną, ale nie stroniącą od melodyki (dużo mroczniejszej od tej znanej z BTBAM), przestrzenną i nagą w swoich założeniach muzykę, w której jak sami piszą, nie ma miejsca na to, by jakiekolwiek światło przedostało się na zewnątrz.
Czy rzeczywiście? Otwierający płytę "Black Wandering Sun" nie pozostawia złudzeń. Surowy gitarowy riff i masywne wejście perkusji i pozostałych gitar uderzają duchotą, ciężarem i gęstą atmosferą. Brzmienie od samego początku bowiem dosłownie wbija w fotel. Nie oznacza to jednak, że panowie uderzają tylko ciężarem, bo znalazło się tutaj miejsce na delikatniejsze, wietrzne zwolnienie w duchu post-rocka, ale jest ono tylko krótkim przejaśnieniem między kolejnym cięższym rozwinięciem, zwieńczonym soczystą solówką. Nieco wolniej, ale nadal rozpostartym na ponurym i surowym riffingu zaczyna się "Sirens", który zdaje się wręcz falować - wpierw pochodowym tempem początku, a następnie potężnym rozwinięciem przywodzącym na myśl pierwsze płyty niemieckiego The Ocean. Po morskich spotkaniach przeskakujemy do "The Wanderer" w którym sięga się po odrobinę elektroniki, która doskonale uzupełnia nieco łagodniejszy, akustyczny, płynący w przestrzeni wstęp mogący się nieco kojarzyć z BTBAM, a rozpędzające się soczyste fragmenty z kolei z Mastodonem czy Gojirą. Co zaskakujące, panowie nie atakują tutaj ścianą dźwięku, skupiają się na przestrzeni, w niej też osadzone są czyste wokale. Zwolnienia zaś brzmią lirycznie i tajemniczo, znów stanowiąc jedynie preludium do masywnego, kroczącego pasażu z solówką po której przychodzi czas na odrobinę blackowego growlu.
Drugą połowę płyty zaczyna "From fire, from stone" który zaczyna się od monumentalnych riffów, potężnej perkusji, dopiero po chwili przechodzącego powoli w melodyjne, ale nadal dość surowe rozwinięcie. Tempo w tym numerze nie jest szybkie, przypomina raczej pogrzebowy kondukt, do którego dodano masywne perkusyjno-gitarowe uderzenia i tylko na finał nieznacznie przyspieszając w barokowej wręcz formie, której nie powstydziłby się Scott Walker gdyby nagle zaczął grać muzykę metalową. Rewelacja. Wolniej, pulsująco i ponownie nieco funeralnie zaczyna się bardzo udany niemal dziesięciominutowy utwór tytułowy. Melodyjna gitara nieco ociepla tę atmosferę, ale nie ma co udawać, że jest to muzyka pełna radości, panowie z Krakowa nie idą w tym kierunku. Systematycznie budują klimat i fantastycznie rozwijają go w mocniejszej około piątej minuty z bardziej połamaną rytmiką, kolejnym zwolnieniem i potężnym finałem. W tym wypadku nawet bez jednego słowa! Finał albumu to "Tidlaus" który wraca do powolniejszych i smutniejszych zagrań gitary, by następnie znów zacząć się rozwijać gęstymi perkusyjnymi przejściami, a następnie samymi gitarowymi riffami, które z kolie płynnie przechodzą w powtórzenie początkowych dźwięków, by na sam koniec znów uderzyć z niemal całą mocą i jakby chóralną partią wokalną wieńczącą całość.
Ocena: Pełnia |
Recenzja przedpremierowa. Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem
dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR oraz Karisma Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz