Kosmiczne rusałki, syreny, wieloryby, węgorze, rekiny oraz ogromne meduzy czyli niemiecki Barreleye w czterostrzałowym natarciu...
Od czasu wydania debiutanckiego "Urged to Fall" zespół przeszedł zmiany, także brzmieniowe, które słychać już na samym początku płyty, ale także w składzie, który stał się jeszcze bardziej międzynarodowy niż miało to miejsce dotychczas. Najnowsza epka jest debiutem studyjnym dla nowego wokalisty, z którym grupa intensywnie koncertowała już wzeszłym roku, a także stanowi przedsmak tego, co według pochodzącego z polski basisty Szymona Leśniewskiego zamierzają nagrać na drugim pełnometrażowym albumie. Tu znalazło się miejsce na cztery powiązane ze sobą numery, w tym trzy częściową tytułową suitę. Zanim jednak sprawdzimy jak zmieniło się brzmienie grupy i jak wypadają nowe numery należy się rzut oka na grafiki, które podobnie jak poprzednio zwracają uwagę i igrają ze skojarzeniami słuchacza.
Dwoista natura na okładce przyciąga uwagę - po prawej groźna trupia rusałka w powłóczystej białej sukni w otoczeniu macek i dwóch widmowych, niebieskawych węgorzy które świetnie prezentowały się już na koszulkach zespołu. Po prawej druga twarz rusałki - jeszcze bardziej upiorna, z innym skrzydłem i jakby nadgniłą suknią, skąpana w czerni i szarościach i otoczona planetami i konstelacjami. Idealna symetria i dobrze wyśrodkowane liternictwo nie kłóci się z obrazem, który dodatkowo został wstawiony w staromodną, kunsztownie zdobioną ramę. Z tyłu pudełeczka zbliżenie na powierzchnię planety albo jednego z księżyców. Na niebie suną mgławice, obracają się inne planety, gwiazdy i ciała niebieskie i przede wszystkim dwa ogromne kosmiczne wieloryby. Uwagę przyciąga kotwica z zerwanym łańcuchem wbita w różową skałę wspomnianej planety lub księżyca. A to nie koniec! Po rozłożeniu opakowania i wyjęciu płyty z plastikowej wytłoczki oczom ukazuje się kolejny obraz. Niebieskoskóra syrena pośród ogromnych świecących na jaskrawo ciemnych meduz wyciąga dłoń do mężczyzny w czerwonej koszuli, który usilnie próbuje do niej dopłynąć, ale dzielą go od niej milimetry. Jego nogi pochłania rekin, a tego zaś już połyka - bo zawsze znajdzie się większa ryba - czerwonawo-fioletowy morski potwór morski, choć być może to jeden z tych wielkich węgorzy będących symbolem Barreleye'a? Równie ciekawa jest oprawa rozkładanego plakatu wsuniętego w kartonową kopertkę, prezentującą ponownie niebieskoskórą syrenę oraz różne esy i floresy układające się w twarze, macki i inne kształty na które nałożono liryki oraz noty redakcyjne wraz ze składem grupy i utrzymanymi w zbliżonej niebieskawo-szarawej kolorystyce zdjęcie całego zespołu. Potrafi to zrobić wrażenie.
Jeszcze większe robi zawartość płytki, bo w porównaniu do poprzednika wydawnictwa od razu słychać, że jest to właściwie inna grupa, która postawiła na brzmienie, melodyjność i jednocześnie uwydatniła swoistą surowość debiutanckiego albumu. Zaczynamy od atonalnego wejścia gitary w "Cosmic Downfall", które szybko rozkręca się surowym basem i szybką perkusją w mocny i wżerający się w głowę kawał bardzo porządnego grania z ewidentnie progresywnymi naleciałościami. Jest soczyście i klimatycznie, surowo i potężnie, a przy tym bardzo nowocześnie. Po nim czas na tytułową suitę, którą rozdzielono na trzy numery. Zaczynamy więc od "Overcome" który z początku zmienia atmosferę usypiając czujność mrocznym zwolnieniem, które rozwija się powoli i oplata słuchacza, by stopniowo zacząć przyspieszać aż do kapitalnego uderzenia pełnego wściekłości i groove'u, a przy tym z ogromną dawką melodyjności i surowego basu, który naprawdę robi tutaj razem z gitarami bardzo dobrą robotę. Następnie płynny przeskok do części drugiej, czyli "The Tyrant is Dead" która kontynuuje poprzedni numer, ale od razu wżera się melodyjnym i surowym rozwinięciem i świetnym wrzaskliwym wokalem Davida Nelbanda, bliskim growlu ale jednocześnie w niego nie wchodzącym. Nie brakuje tutaj też przypominających nieco niemiecką Obscurę technicznych zagrywek w środkowym fragmencie i atonalnej solówki. Na koniec "... Long Live the Tyrant", który także wpada bezpośrednio po ostatnim dźwięku poprzedniej części i kontynuuje historię z grafik. Ciężki, czadowy wjazd i panowie zaczynają jazdę bez trzymanki, czy też raczej pływanie bez kół ratunkowych. Jest ostro i surowo, a zarazem melodyjnie i mrocznie, a wszystko utrzymane jest w szybkim marszowym, poszarpanym, jakby nerwowym tempie z nieco lżejszym zakończeniem, które skojarzyło mi się z warszawskim Thesis.
Krótko i soczyście - tak można by podsumować całą epkę. Osobiście bym się nie obraził gdyby było na niej jeszcze miejsce na dwa, trzy kolejne numery o podobnym ładunku i na równie solidnym poziomie, a zwłaszcza gdyby dać w którymś więcej miejsca instrumentalistom gdyż kawałki Barreleye są szczelnie wypełnione wokalem, co w zasadzie nie jest wadą, ale wymaga sporego zaangażowania słuchacza by w pełni docenić zarówno wokal, jak i warstwy brzmieniowe i kompozycyjne. "Insidious Siren" nie prezentuje w swoich gatunkach niczego nowego, a granie jakie prezentują panowie jest dopracowane, mocne i nie przekombinowane, choć obok brzmieniowej przestrzeni mogłoby się znaleźć trochę miejsca na więcej szaleństwa i rozbudowanych form do których wyraźnie ich ciągnie. Jeśli ten materiał jest faktycznie przedsmakiem do nowej płyty, to liczę na równie wielki skok jakościowy jaki dokonał się tutaj.
Dwoista natura na okładce przyciąga uwagę - po prawej groźna trupia rusałka w powłóczystej białej sukni w otoczeniu macek i dwóch widmowych, niebieskawych węgorzy które świetnie prezentowały się już na koszulkach zespołu. Po prawej druga twarz rusałki - jeszcze bardziej upiorna, z innym skrzydłem i jakby nadgniłą suknią, skąpana w czerni i szarościach i otoczona planetami i konstelacjami. Idealna symetria i dobrze wyśrodkowane liternictwo nie kłóci się z obrazem, który dodatkowo został wstawiony w staromodną, kunsztownie zdobioną ramę. Z tyłu pudełeczka zbliżenie na powierzchnię planety albo jednego z księżyców. Na niebie suną mgławice, obracają się inne planety, gwiazdy i ciała niebieskie i przede wszystkim dwa ogromne kosmiczne wieloryby. Uwagę przyciąga kotwica z zerwanym łańcuchem wbita w różową skałę wspomnianej planety lub księżyca. A to nie koniec! Po rozłożeniu opakowania i wyjęciu płyty z plastikowej wytłoczki oczom ukazuje się kolejny obraz. Niebieskoskóra syrena pośród ogromnych świecących na jaskrawo ciemnych meduz wyciąga dłoń do mężczyzny w czerwonej koszuli, który usilnie próbuje do niej dopłynąć, ale dzielą go od niej milimetry. Jego nogi pochłania rekin, a tego zaś już połyka - bo zawsze znajdzie się większa ryba - czerwonawo-fioletowy morski potwór morski, choć być może to jeden z tych wielkich węgorzy będących symbolem Barreleye'a? Równie ciekawa jest oprawa rozkładanego plakatu wsuniętego w kartonową kopertkę, prezentującą ponownie niebieskoskórą syrenę oraz różne esy i floresy układające się w twarze, macki i inne kształty na które nałożono liryki oraz noty redakcyjne wraz ze składem grupy i utrzymanymi w zbliżonej niebieskawo-szarawej kolorystyce zdjęcie całego zespołu. Potrafi to zrobić wrażenie.
Jeszcze większe robi zawartość płytki, bo w porównaniu do poprzednika wydawnictwa od razu słychać, że jest to właściwie inna grupa, która postawiła na brzmienie, melodyjność i jednocześnie uwydatniła swoistą surowość debiutanckiego albumu. Zaczynamy od atonalnego wejścia gitary w "Cosmic Downfall", które szybko rozkręca się surowym basem i szybką perkusją w mocny i wżerający się w głowę kawał bardzo porządnego grania z ewidentnie progresywnymi naleciałościami. Jest soczyście i klimatycznie, surowo i potężnie, a przy tym bardzo nowocześnie. Po nim czas na tytułową suitę, którą rozdzielono na trzy numery. Zaczynamy więc od "Overcome" który z początku zmienia atmosferę usypiając czujność mrocznym zwolnieniem, które rozwija się powoli i oplata słuchacza, by stopniowo zacząć przyspieszać aż do kapitalnego uderzenia pełnego wściekłości i groove'u, a przy tym z ogromną dawką melodyjności i surowego basu, który naprawdę robi tutaj razem z gitarami bardzo dobrą robotę. Następnie płynny przeskok do części drugiej, czyli "The Tyrant is Dead" która kontynuuje poprzedni numer, ale od razu wżera się melodyjnym i surowym rozwinięciem i świetnym wrzaskliwym wokalem Davida Nelbanda, bliskim growlu ale jednocześnie w niego nie wchodzącym. Nie brakuje tutaj też przypominających nieco niemiecką Obscurę technicznych zagrywek w środkowym fragmencie i atonalnej solówki. Na koniec "... Long Live the Tyrant", który także wpada bezpośrednio po ostatnim dźwięku poprzedniej części i kontynuuje historię z grafik. Ciężki, czadowy wjazd i panowie zaczynają jazdę bez trzymanki, czy też raczej pływanie bez kół ratunkowych. Jest ostro i surowo, a zarazem melodyjnie i mrocznie, a wszystko utrzymane jest w szybkim marszowym, poszarpanym, jakby nerwowym tempie z nieco lżejszym zakończeniem, które skojarzyło mi się z warszawskim Thesis.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz