Najnowsza, trzecia płyta grupy Two Timer miała swoją premierę 12 maja tego roku i jest kontynuacją bluesowych fascynacji, a także hołdem dla Nowego Orleanu, gdzie panowie w lutym ubiegłego roku zagrał serię koncertów jako zespół reprezentujący Polskę w International Blues Challenge, dochodząc do półfinału. Czy chłonąc muzykę i wczuwając się bluesowy charakter i rytm miasta udało im się oddać na płycie magię voodoo, kolorowych pochodów pogrzebowych i farm pełnych aligatorów, które wypatrują nieuważnych przechodniów, by zjeść ich na kolację? Sprawdźmy...
Trzynaście numerów o łącznym czasie niespełna pięćdziesięciu dwóch minut nie zmieściłoby się na tradycyjnym winylu, ale tak naprawdę nie ma to znaczenia jeśli wypełnia go muzyka pełna szczerości, autentycznych emocji i surowego brzmienia. Podróż po Nowym Orleanie z poznańskimi bluesmanami zaczynamy od "Poetics of refusal" o leniwym charakterze,przerywanym odrobinę mocniejszym skocznym uderzeniem. Surowy bas, lekka i zwiewna gitara i perkusja uzupełniająca całość osadzona w tle, dodatkowo sympatyczna, gościnna solówka saksofonowa. Po nim znakomicie wpisujący się w estetykę bluesowych standardów "Letter to Charlie" o skocznym, szybkim tanecznym bicie i gitarowym riffie przywodzącym na myśl świetną płytę The Rolling Stones "Bles & Lonesome" sprzed dwóch lat. Może brakuje tutaj nieco zadziorności, czy tej energii co u starszych panów (!), ale i tak całość jest grana z ogromnym wyczuciem. W podobnej stylistyce utrzymany jest "The Jack", który gdyby nie lekko sunący charakter mógłby wręcz uchodzić za jakiś wyjęty z szuflady przykład wczesnego rock'n'rolla. Tu ponownie brakuje nieco energii, ale być może jest to bardziej wina dość suchego miksu, a nie samego zespołu, bo samej kompozycji bynajmniej nie brakuje stylu i charakteru.
Panowie nie ukrywają, że lubią jak każdy bluesman trochę wypić więc w kolejnym numerze zapraszają na "Drinking Boogie", które niemal dosłownie podrywa do tańca z kuflem pełnym piwa. Dobra robota z charakterem, która znów została nieco zbyt mocno moim zdaniem przytłumiona. Nieco więcej życia udało się tchnąć w "The Brief Song" gdzie na pierwszy plan wysuwa się perkusja i harmonijka ustna. Sunący, pochodowy charakter zdaje się oddawać nastrój panujący podczas charakterystycznych dla Nowego Orleanu kolorowych pochodów pogrzebowych, a te wręcz słyną z radosnej melodyki, której tu nie brakuje. Rockowy charakter daje o sobie znać w świetnym balladowym "Let It Go", który kapitalnie buja stylem, którego nie powstydziłby się sam Joe Bonamassa. Do tego lekko gospelowy chórek. Po niej czas na drugie boogie, tym razem "Frenchmen Boogie" znów oddający hołd Nowo Orleańskim ulicom i uśmiechniętym mieszkańcom tego miasta. Tu także na pierwszy plan wysuwa się harmonijka oraz perkusja, a gitara im wtóruje marszowym riffem. Tu także słychać więcej życia, zupełnie jakby realizator dźwięku na chwilę poczuł bluesa i podniósł zmęczony wzrok znad konsolety. Na ósmej pozycji pojawia się kawałek "NOLA po'boy", czyli piosenka o tradycyjnej kanapce z Luizjany z mięsem, sałatą i owocami morza. Na początku odgłosy kawiarni, a następnie wchodzi skoczna bluesowa melodia gitar i harmonijkowy, pulsująca perkusja. Tu także słychać większe zaangażowanie realizatora, bo całość brzmi jakoś mocniej, żywiej. W udanym "4tornadoes" wracamy do nieco rzewniejszych, smutniejszych bluesowych opowieści, gdzie z początku usypia się naszą czujność, by w miarę rozwoju ostro przyspieszyć.
W dziesiątym kawałku na płycie zatytułowanym "Something's Missing" o deszczowym, leniwym, pełnym smutku charakterze. Tu na szczęście zadbano by soczyste gitarowe solówki zabrzmiały donośnie i wypełniały przestrzeń, tak wymaganą w bluesie. Nieco sucho, zwłaszcza w brzmieniu perkusji, wypada opowieść o "Evelyn McHale" o dwudziestotrzyletniej księgowej, która odebrała sobie życie skacząc z 86 piętra Empire State Building. Na przedostatniej pozycji znalazł się numer "Peaceful Life" wracający do ostrzejszych dźwięków, choć perkusja znów nie dostała tutaj w mojej ocenie należytego brzmienia. Na pierwszy plan ostro wysuwa się gitara i harmonijka i trochę szkoda, że stłumiona perkusja nie dostaje szansy by im odpowiednio wtórować. Realizator najwyraźniej znów musiał przysnąć. Na koniec został dobry, w porywach nawet bardzo udany "The Nile", który kontrastowo dla poprzednika ponownie ma brzmienie na poziomie, choć jest lżejszy i ponownie o wolniejszym, pochodowym charakterze, rozkręcający się do gospel na końcówce. Niepotrzebny jest tutaj jednak moim zdaniem krótki "żartobliwy" dodatek następujący po kilku sekundach od jego zakończenia, który nie pasuje do zakończenia utworu.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Przyznam, że mam problem z najnowszą płytą Two Timer. Nie jest to zła płyta, wręcz przeciwnie, panowie bluesa czują i grają go miejscami bardzo soczyście, choć w numerach brakuje nieco więcej improwizacji, odrobiny szaleństwa. Problemem może być długość, bo swobodnie można byłoby ją skrócić o jakieś trzy utwory, ale najbardziej uderza mocno kontrastowe brzmienie albumu, które często nie pozwala w pełni zabrzmieć instrumentom, czy nadać charakteru żeńskim chórkom, wydobyć głębi z kompozycji i pełni emocji. Początek jest bowiem suchy, środek dość soczysty, a koniec balansujący między dobrymi i złymi momentami i wierzę, że to bardziej kwestia realizacji brzmienia aniżeli muzyków, którzy nie grając szczególnie skomplikowanie czy nie wykraczając poza ramy bluesowych standardów grają naprawdę nieźle i z ewidentną miłością do bluesa. Być może poprzednia płyta wydawała mi się ciekawsza, ale i tej nie brakuje znakomitych kawałków, którym wystarczyłoby poświęcić nieco więcej czasu i tej samej miłości. Niestety czasami tak bywa, że nie wszyscy, jak w wypadku muzyków, czują bluesa w taki sam sposób...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz