czwartek, 28 lipca 2011

Northern Plague – Blizzard of the North (2011)


Za black metalem nigdy nie przepadałem i szczerze mówiąc nadal nie przepadam. Może wynikało to (i wynika) nie tyle z racji obieranej przez tego typu zespoły tematyki, odpychającego wizerunku czy wyjątkowo, z reguły, nieprzystępnego surowego, garażowego i bezsensownie łomoczącego i rzeżącego sposobu nagrywania pozbawionego melodii i jakiekolwiek większego, głębszego sensu. Tak naprawdę to w ogóle nie znam muzyki black metalowej, razi mnie ten rodzaj muzyki i raczej go unikam. Przyznam się, że moja znajomość black metalu w znacznej mierze ogranicza się do wczesnego Bathory’ego i Satyricona. Behemotha nie lubię, choć Nergala cenię jako człowieka niezwykle charyzmatycznego.

piątek, 22 lipca 2011

World To Ashes – In Contemplation Of Death (2009)


Pierwsza płyta niemieckiej grupy World To Ashes, wydana w dwa lata po bardzo ciekawej debiutanckiej epce „Of What There Is To Come” nie doczekała się jeszcze następcy, ale warto się jej przyjrzeć, zwłaszcza jeśli lubi się melodyjny death metal, a epka przypadła do gustu. Mroczna okładka w ciemnych barwach przedstawia postać, która stoi u wrót budynku wyglądającego na grobowiec albo świątynię jakiś starożytnych bóstw, zarośnięty ogród i wylewający się z wnętrza owego budynku oślepiający blask. Już patrząc na samą okładkę można dojść do wniosku, że będziemy mieć do czynienia z materiałem ciemnym i ciężkim – ciężkim w niemal każdym tego słowa znaczeniu. Przysłuchajmy się zatem:

Płytę otwiera instrumentalna miniaturka „Into the Abyss”. Najpierw wolne niemal black metalowe wejście, następnie wejście mocnych uderzeń perkusji i rwanego riffu. Całość narasta, wolny funeralny ton i zejście, które płynnie przechodzi w szybki, melodyjny „Beyond the Veil”. Niewątpliwie czuć w tym utworze (i w kolejnych też) silny wpływ dokonaniami legendarnej grupy Death, a także Opethem i Dark Tranquillity. Trzeci jest „Pale Cold Water”, w którym nie zwalniamy tempa. Znów mocne uderzenia perkusji, ostre jak brzytwa riffy i naturalnie growl – czysty, zrozumiały i bardzo przyjemny dla ucha. „Tie Killer Hypocrites”, czyli kolejny numer uderza melodyjnym riffem i dosłownie wbijającą w podłogę pędzącą perkusją, którą w niektórych przypomina wbijanie gwoździ w ścianę szybkimi, rytmicznymi ruchami młotka. Przy końcówce pędzący instrumental niemal do końca. Fantastyczny utwór.

Numer piąty to „Vanity”. Nieco mylące przywodzące na myśl power metalowe zagrywki wejście gitary i przywalenie. Znów pędzące riffy i łomocząca perkusja. W połowie zejście i instrumentalne uderzenie do którego po chwili dołącza wokal. W szóstce „The Lucent Gate” nie zwalniamy, od pierwszych sekund kolejna sieka ostrymi riffami, ciekawymi melodiami i szybką perką. W połowie jako żywo konstrukcja z wolniejszych fragmentów z twórczości God Dethroned czy Legion Of the Damned. Rewelacja. Trupie światło ogarnia całość jestestwa i w blasku przywala kolejnym utworem, znanym z epki „Path Of Uncertainty”. Brzmiącym jeszcze szybciej i drapieżniej, przede wszystkim dlatego, że płyta jest znacznie lepiej nagłośniona i ciekawej nagrana. Jest też od oryginału o kilka sekund krótszy ten utwór i naturalnie znów skojarzenia z death metalem niderlandzkim. Majstersztyk. 

Kolejnym, ósmym numerem jest dwie i pół minutowy instrumentalny przerywnik „Yesterday Is Burning Black” oparty na wietrznej akustycznej gitarze i delikatnych uderzeniach bębnów. Senny klimat to tylko cisza przed kolejną burzą, która przechodzi płynnie w melodyjny riff i kolejną dawkę walących po głowie bębnów w utworze „Riven”. Sieka do machania łepetyną, oj tak! Przedostatni jest „A Soul Divided” – z początku nieco wolniejszy, ale po chwili znów otrzymujemy jazdę bez trzymanki na najwyższych obrotach. I do tego fantastyczny, melodyjny płynący riff gitary. Perkusyjne zwolnienie na końcówce, szepty i wolne narastanie. Czy w tym utworze znów nie kłania się Opeth? Odnoszę wrażenie, że owszem. Różnicą jest przystępniejsza dla zwykłego, przeciętnego słuchacza długość utworu, niecałe pięć minut.
I na koniec przyszedł czas aby spotkać Śmierć w utworze „Facing Death”. Przywodzący na myśl thrash metal wjazd gitar i deathowa łomocząca perka. Przy końcówce dostajemy nawet black metalowe obroty… Majstersztyk. Zapachniało Lamb Of God? Może odrobiną Machine Head? Ja nie mogłem się takiego wrażenia pozbyć.

Podsumowując, nie poraził mnie ten album, ale też nie pozostawił złych wrażeń, wręcz przeciwnie, słucha się go bardzo przyjemnie. Podobnego grania jest sporo, ale w swojej klasie jest to materiał bardzo interesujący i słuchalny. I bardzo zachęcający do wypatrywania drugiego albumu. Warto zapoznać się z twórczością World To Ashes – ta płyta z pewnością spodoba się wielbicielom takiego grania i raczej nie pozostawi w niedosycie czy wielkim niezadowoleniu. Ode mnie: 8/10

środa, 20 lipca 2011

WNS III: Arcane Deception, World To Ashes

Nieoczekiwanie, przekopując się przez kolejną sporą turę płyt trafiłem na kilka ciekawych zespołów obracających się przede wszystkim w ramach melodyjnego death metalu, ale nie tylko. Niektóre z nich wydały już pełnowymiarowe materiały, a niektóre dopiero debiutują. W późniejszym czasie zajmę się długogrającym materiałem, na pierwszy ogień idą dwa krótkie płyty: Arcane Deception - Arcane Deception EP, World To Ashes – Of What There Is To Come EP .

1. Arcane Deception – Arcane Deception EP (2011)


Zespół powstał w listopadzie 2008 roku w New Delhi w Indiach. 17 kwietnia 2011 roku zrealizowali swoje pierwsze wydawnictwo, zatytułowane po prostu tak jak zespół.
W skład zespołu wchodzą: gitarzysta Saurabh Seth, basista i wokalista Manu Tyagi, perkusista Siddharth Kaushik i klawiszowiec Kshitij Banerjee. Współtworzona przez nich muzyka to wypadkowa groove, death i metalu progresywnego.

Płytkę otwiera numer „Troops In Oblivion”. Wolne melodyjne wejście i pojawiają się szybkie tempa oparte na riffach i ciekawych klawiszach. Interesująco na tle muzyki przywodzącej na myśl typowy metal progresywny w rodzaju DT wypada bardzo dobry growlowany wokal. Patenty melodyczne gitar z kolei bardzo przypominają te z melodyjnego metalu.
Drugi kawałek (tytułowy) zaczyna się od klawiszowej orkiestracji, uderzenia perkusji i wrzasku. Tempo jak w poprzednim utworze, dość szybkie, a riffy gitar współgrają z klawiszami, które odnoszę wrażenie spełniają w twórczości AD dużą rolę. Klawiszowe zwolnienie w środku utworu – czy nie zapachniało dawnym DT. Czysty wokal, przez chwilę instrumental utrzymany w spokojnym klimacie, następnie lekko przyspiesza – solówka gitarowa i klawiszowa i ponownie zwolnienie z growlem aż do zejścia.
Tróka to „Arcane Pain” – smutna, wietrzna gitarowa zagrywka i przyspieszamy. Znów pachnie epickim melodyjnym heavy metalem, przywodzącym nawet na myśl Iron Maiden. Ten numer jest nieco tylko wolniejszy od dwóch poprzednich, z takim trochę skocznym jakby dyskotekowym szlifem. Solo w połowie kawałka zapachniało nawet Dragonforcem, choć nie jest aż tak sztucznie i pompatycznie. Zwolnienie oparte na klawiszach i kolejne gitarowe solo. I przyspieszenie na zakończenie. Cztery: „Ghost in the Ghetto”. Wolne perkusyjno-klawiszowe wejście, krzyk i uderzenie rwanych riffów. Podobne tempo jak w poprzednim. Wysuwający się na wierzch dźwięk klawiszy. Przy końcówce niemal doomowy pasaż, zatrzymanie i powrót do szybkich temp, w których zostajemy do końca.
Ostatni jest „Coup de Grace”. Uderzenie perkusji i melodyjnej gitary. Średnie tempa, growl. Bardziej pędzący szlif, chóry w tle. Gdzieś przemyka po głowie Iron Maiden z ostatnich płyt.
Przy końcówce znów klawiszowy pasaż i gitarowe solo. Już – w sumie dwadzieścia osiem minut grania.

Na pewno nie jest to materiał świeży czy odkrywczy. Słucha się go dość przyjemnie, choć bez większej satysfakcji. Interesująca jest okładka i bardzo dobra jakość nagrania, szkoda tylko, że zabrakło oryginalności i pomysłu, wszystko już gdzieś bowiem było, a utwory są trochę za długie (średnio pięć minut, najdłuższy ma około siedem). Tę płytę można potraktować jedynie jako egzotyczną ciekawostkę.3,5/5

2. World To Ashes – Of What There Is To Come EP (2007)


O tym zespole wiem równie niewiele. Powstał w 2005 roku w Niemczech i dotychczas wydał dwa wydawnictwa: epkę „Of What…” w 2007 roku i debiutancki album długogrający „In Contemplation Of Death” w 2009. Skład grupy wyglądał następująco: na basie Sascha Hornberger, na perkusji Achim Wiedemann, Lorentz Schmidt i Daniel Muchy na gitarach, Christoph Zachariasz na wokalu i Andreas Moritz na klawiszach. Aktualnie zespół przechodzi zmiany personalne i szykuje materiał na drugą płytę.

Epkę otwiera „Crown Of Victory” - ciemne niemal black metalowe intro oparte na orkiestracji i dudniących bębnach i przywalenie szybkimi riffami i pędzącą perkusją. Czysty, przyjemny growl. Gdzieś wyraźnie pachnie Death, Insomnium czy Dark Tranquillity.
Drugi utwór „From Dust Into Haze” zaczyna się wolno, dość sennie i po chwili następuje przypierdol – melodyjna ostra gitara, pędzące bębny utrzymane w szybkich tempach.
Trójka: „Killing Ourselves” – nie zwalniamy tempa, tu od razu uderza się z grubej rury. Dalej mamy do czynienia z szybkimi tempami i wolnymi pochodowymi fragmentami.
Na chwilę pojawia się czysty wokal. I do zakończenia kawałka mamy dosłowną siekę do machania łepetyną w rytm. Numer czwarty to trwająca niecałe dwie minuty miniaturka „Into Your Presence”. Smutny gitarowy instrumentalny przerywnik jako żywo przypomina melodie z ballad Dark Tranquillity. Po nim następuje melodyjny i znów dość szybki, utrzymany w średnich tempach „My Hope In Your Hands”. Bardzo ciekawe riffy wyjęte trochę jak z wczesnego speed/thrash metalu. Majstersztyk. Ostatni jest kawałek „Path Of Uncertainty”. Nie zwalniamy tempa, znów jest ciężko i pędząco. Inspiracje death metalem niderlandzkim w rodzaju God Dethroned czy Legion Of The Damned? Jak najbardziej, absolutnie fantastyczny utwór.

Zaledwie dwudziesto trzy minutowy debiut fonograficzny zespołu World To Ashes to pozycja bardzo interesująca i przyjemna w słuchaniu. Oczywiście, znów nie do końca odkrywcza, ale dla wielbicieli podobnego grania na pewno jest godny polecenia. Bardzo dobrze pokazuje też to, co nadejdzie (zgodnie z tytułem) na kolejnej płycie, nieco tylko innej od tej epki. 4,5/5

wtorek, 19 lipca 2011

Progresywnie mi II - Above Symmetry, Borealis

1. Above Symmetry – Ripples (2011)


Grupa nazywała się Aspera i pod taką nazwą w 2010 roku wydała swój debiutancki album – „Ripples”. Z powodów technicznych zmienili nazwę na Above Symmetry i zdecydowali się, że debiutancki materiał nagrają ponownie. Zrobili to pod czujnym uchem uznanego producenta Jensa Bogrena, znanego ze współpracy z Opeth, Paradise Lost, Hammerfall i Symphony X. Sam Bogren o płycie mówi tak: „Debiutancka płyta tych kolesi to jeden z najlepszych albumów w stylistyce metalu progresywnego, jaki słyszałem od lat. To zaszczyt, że mogę im pomóc wydać tę płytę. W pełni na to zasługują”. „Każdy, nawet najmniejszy ruch ma swoją konsekwencję, zarówno w kontekście personalnym jak i globalnym”. – mówią z kolei o płycie muzycy tej młodej norweskiej grupy. Nie tak dawno pisałem o Sepulturze i ich pojęciu czasu wynikającego z najnowszego albumu „Kairos”. Podobne założenie towarzyszy też debiutanckiej płycie zespołu Above Symmetry. Z tą różnicą, że czynnikiem zmian jest marszczenie powierzchni fal…

Płytę otwiera króciuchne wyłaniające się intro z smutnymi klawiszowymi dźwiękami i fragmentami jakiś radiowych przemówień, które płynnie przechodzi do utworu zatytułowanego „Ripples” – uderzenia perkusji, motyw na klawiszach i frazowana gitara to zaledwie początek pędzącego melodyjnego kawałka. Interesująca linia klawiszy i wyraźnie słyszalny bas, a także dość wysoki, ale szorstki wokal. Trzeci jest nieco wolniejszy „Do I dare?”. Klawiszowe solo jakoś kojarzące się z latami siedemdziesiątymi? Po nieco zbędnym wyciszeniu utwór „Remorse” czyli numer czwarty otwierają ponownie klawiszowe ostre tony, gitarowy riff i następuje melodyjne rozwinięcie – czy nie pachnie to trochę wczesnym Dream Theater? Czy gdzieś Borealis nie przemyka w głowie? Unoszące się zwolnienie w połowie i powolne rozwijanie, mroczne dźwięki i przyspieszenie. Na koniec chóralny śpiew i instrumentalne zejście. Rewelacja. Piątka „Between Black & White” znów zaczyna się od klawiszy, a potem dołączają gitary i perkusja. Moment refrenu – wydaje się być dziwnie znajomy, ale najdziwniejsze jest to, że nie można sobie przypomnieć skąd (może ktoś sobie przypomni? Ja jakoś nie potrafiłem...). Zegarowe zwolnienie, Deep Purplowe organy, narastanie… właściwie ten ośmiominutowy kawałek to ballada, ale jak fantastycznie pomyślana, w jednym utworze dzieje się naprawdę sporo, czasem nawet za dużo, ale nie jest to wada, bynajmniej…
Sześć: „Catatonic Coma” – ciemne, mroczne wejście oparte na basie, przejście do spokojniejszej wolnej linii i wolne przyspieszenie. W sumie chyba najwolniejszy utwór na płycie, wyraźnie też pachnący hymnami Hammerfall, choć nie jest aż tak pompatycznie i nie ma tu śpiewania o rycerzach i podobnych sprawach. Przy końcówce znów pojawiają się mroczne tony z początku i dosłownie na chwilę następuje przepiękne instrumentalne przyspieszenie, mroczne tony kończą… Siódemka to „Torn Apart” – delikatne otwarcie akustyczną gitarą i smutnymi klawiszami. Bardziej liryczny, smutny tonaż daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z balladą, bardzo interesującą zresztą. Ośmiominutowy „Traces Inside” zaczyna się od uderzeń perkusji, gitarowego riffu i znów jest dość szybko. Orkiestracje i konstrukcja kompozycji po raz kolejny pachnie wczesnym DT, a także Symphony X i Paradise Lost. Instrumental w połowie utworu wręcz jest niemal powtórzeniem niektórych patentów DT z kongenialnego konceptu „Scenes From the Memory: Metropolis Pt. II”. Fantastyczna fragment z pędzącym riffem i klawiszowym zapętleniem… Miniaturka „Reflections” to gitarowo-klawiszowy przerywnik, ze spokojnym wokalem. Delikatnie nawet zapachniało „Space-Dye Vest” DT z płyty „Awake” czy eksperymentami Pink Floyd z płyt „Animals”. Bardzo sympatyczne w każdym razie. Na koniec przypierdol w ostrym i pędzącym „The Purpose”… gdzieś przemykają nawet skojarzenia z Pagan’s Mind i Dreamscape i naturalnie z DT, który spowalnia i przy końcówce bardzo wyraźnie nawiązuje do zakończenia suity DT „Octavarium”… Dalszy ciąg nastąpi zdaje się mówić schodzące w coraz cichsze dźwięki wyciszenie.

Podsumowując, nie jest to materiał, który wyważa od dawna otwarte drzwi, ani też specjalnie odkrywczy. Po prostu kolejna grupa, która w ciekawy i dość oryginalny sposób zabrała się za metal progresywny.
Moim zdaniem wcale nie jest to też jeden z najlepszych albumów w tej stylistyce od lat (debiutancki materiał Lost In Thought” czy druga płyta Perihellium są znacznie lepsze). To przyjemny i bardzo słuchalny materiał. Dziś nagrać płytę w stylistyce metalu progresywnego, która będzie dobra i nie jednocześnie nie popadnie w sztampę i zbytnią powtarzalność jest trudno. Above Symmetry na pewno wywiązało się z zadania obronna ręką, a fala poprowadzona przez debiut niewątpliwie jeszcze sporo może namieszać. Wysyp nowych grup grających niczym Bogowie może przyczynić się do zmian i świeżego spojrzenia. A tej Above Symmetry nie można odmówić. 8/10

2. Borealis – Fall From Grace (2011)


Zaciekawiony okładką najnowszego wydawnictwa sięgnąłem po debiutancki materiał zespołu - „Worlds of Silence” z 2008 roku, który zachwycił mnie i zachęcił do wyczekiwania drugiego albumu Borealis. Słuchając go zastawiałem się czy słusznie, za każdym razem odpowiedź była dwuznaczna. To świetna płyta, ale też mocno rozczarowująca.
Podobnie jak na pierwszej płycie mamy do czynienia z dość wysokim, szorstkim wokalem, szybkimi melodyjnymi riffami i solidnym tłem. Wciąż jest to połączenie klasycznego power metalu z progresywnym szlifem spod znaku takich zespołów jak Evergrey i Savatage z ich najlepszych płyt czy takich grup jak Vanden Plas czy Dream Theater. Lepsza jest produkcja, muzyka jest dojrzalsza i nieco cięższa. Nie zmieniły się długości utworów – wszystkie trwają w granicy czterech, pięciu minut. Zmienił się skład grupy – wzbogacając się o drugiego gitarzystę Kena Roberta. A niezwykłą, sugestywną i przyciągającą uwagę okładkę wykonał Frank Fiedler.

Przed oczami jawi się nam płonący księżyc, z którego unosi się dym. Widzimy też co najmniej cztery postacie – kobiety spowite w szkarłatne suknie przypominające płomienie, albo skrzydła pazia królowej (gatunek motyla). Spływają one w dół nieba prosto do asteroidy z gorejącą dziurą przywodzącą na myśl piekło. I do tego prostą niewymyślną białą czcionką nazwa zespołu: Borealis i pod spodem mniejszą, złotą kursywą „Fall From Grace”.
Moim zdaniem to jedna z najpiękniejszych i najbardziej niesamowitych okładek jakie kiedykolwiek widziałem. A muzyka? Przysłuchajmy się:

Otwierający płytę „Finest Hour” zaczyna się od ostrego, melodyjnego riffu i uderzeń perkusji, które ze stłumionego przechodzą w pełny dźwięk. Delikatny klawisz w tle. Nowością są growolowane wokale w tle, bardziej dudniąca perkusja (podwójna stopa) i przywodzące na myśl death metal, szybsze riffy. W drugim utworze „Words I Failed To Say” mamy do czynienia z podobną konstrukcją. Właśnie najpoważniejszą wadą tej płyty jest to, że wszystkie utwory brzmią niemal identycznie. No, ale słuchamy dalej – trójka to numer tytułowy. Znów wejście od perkusji i ostrych, pędzących riffów, melodyjny, dość ciekawy klawisz. Singlowy „Where we started” to numer czwarty. Szybkie wejście i zwolnienie do akustycznego, spokojnego motywu i przyspieszenie. Słaby utwór do promocji płyty w sumie.
Przeskakujemy dalej – piątka „Breaking the curse” – płynący klawisz, znów ostre riffy i perkusja, nieco wolniejsze tempo. Bardzo ciekawa, ale zupełnie nie odkrywcza solówka gdzieś w połowie utworu. Bodaj najciekawszy utwór na płycie, choć też niestety nieporażający. „Regeneration” to kolejny numer, szybkie melodyjne wejście oparte na klawiszach i riffach – właściwie takich samych jak w każdym utworze. Całość ratuje klawisz, którego na tej płycie nie wiedzieć czemu jest jak na lekarstwo i melodyjna zagrywka gitary.
Siódemka to gitarowo-klawiszowa ballada z wolnym uderzeniem przy końcówce pod tytułem „Watch the World Collapse” – która przywodzi na myśl „Space Dye-Vest” DT. Konstrukcja jest niemal identyczna, nawet długość jest podobna – najpiękniejszy i najbardziej udany moim zdaniem utwór na płycie. Pięknie też łączy się z okładką płyty – bardziej chyba nawet niż kawałek tytułowy. Najkrótszy na płycie „Take You Over” to numer ósmy. Perkusja, klawisz i po narośnięciu, średnie tempo i frazowany riff, melodyjne zagrywki. Wydaję mi się, że to właśnie on nadawałby się bardziej na singiel, ale cóż każdy ma swoje zdanie, zwłaszcza muzycy. Ten kawałek też bardzo mi się podobał. I ostatni: „Forgotten Forever” – mroczny początek oparty na bębnach, klawiszach i rwanym riffie, który przyspiesza do szybkich obrotów, a druga gitara gra melodyjny motyw. Średnie tempa i klawiszowo- gitarowe zwolnienie w połowie utworu, przyspieszenie, melodyjne solówki (bardzo kojarząca się z Savatage). I końcowe uderzenie.

Podsumowując, jest to płyta raczej przeciętna i nudna. Mnie osobiście strasznie denerwuje jednostajny ton wszystkich utworów, na poprzednim albumie działo się znacznie więcej.
Wkurza mnie też maniera wokalna Marinelliego, który niczego nie zmienił w swoich wokalizach, na tej płycie właściwie brzmią identycznie. Najlepiej wychodzi mu jednak czysty, bardziej liryczny wokal niż ten wyższy i szorstki. Ciekawy akcent z growlem w pierwszym kawałku, szkoda, że nie pociągnęli tego do innych utworów. Mocno ograniczona rola klawiszy, niesłyszalny bas, zlewające się ze sobą gitary w szybkich, pędzących momentach i mało interesująca perkusja. Nie, nie jest to zła płyta, wbrew pozorom jest całkiem sympatyczna, ale po dwóch miesiącach od czasu jej premiery wciąż nie mogę się jakoś do niej przekonać. Debiutanckiej płycie dałem 9/10 z nadzieją na nokaut ze strony drugiego albumu i zawiodłem się. Z żalem daję temu albumowi 6 punktów. Jest jeszcze okładka. Za nią jeden dodatkowy punkt. Ostatecznie wychodzi 7/10. Szkoda...

niedziela, 10 lipca 2011

Influence – Where Does Your Way Lead To? (2011)


Debiutanckie wydawnictwo goleniowskiego zespołu Influence, który nie tak dawno widziałem na żywo w gdyńskim Rockzie to zaledwie cztery numery oscylujące wokół melodyjnego death metalu, które fantastycznie pokazują możliwości tej grupy, a także stanowią piękny początek muzycznej podróży. Zarejestrowany i wydany w styczniu tego roku materiał to zaledwie przedsmak do planowanej na 2012 rok pełnowymiarowej debiutanckiej płyty. Na kolejnym wydawnictwie ma być dziewięć utworów, z czego dwa numery, które mają się tam znaleźć, znajdują się na debiutanckiej epce – „Where Does Your Way Lead To?”, pozostałe sześć mają być premierowymi, nigdy jeszcze niegranymi na żywo kompozycjami. Podobnie jak w przypadku epki materiał ma zostać zrealizowany w Monroe Sound Studio w Starogardzie Szczecińskim. Już w listopadzie tego roku Influence zaś planuje intensywne koncerty w kraju oraz w Niemczech wraz gdyńską formacją Manslaughter.
Aktualnie zespół szuka też wydawcy dla swojego pierwszego albumu.

A epka? Ciekawa sprawa w sumie z tym debiutem grupy Influence. Pierwsza rzecz na którą warto zwrócić uwagę to okładka. Utrzymana w ciemnoszarych barwach ukazuje świat po apokalipsie: zerwane sieci wysokiego napięcia, wypalone kikuty monumentalnych budowli, zapewne kiedyś wielkiego i bogatego miasta. U dołu obrazu mała postać podpierająca się kijkiem – ocalały po masowej zagładzie wędrowiec, który zadaje sobie pytanie (zawarte w tytule płytki): „Dokąd prowadzi ta Twoja droga?”
Odpowiedź wcale nie jest taka jednoznaczna, bo należy ją rozpatrzyć z dwóch perspektyw. Z jednej strony w kontekście samego materiału i opowieści na niej zawartej, a z drugiej w kontekście samego zespołu. Nie pozostaje zatem nic innego jak włożyć płytę do odtwarzacza i włączyć ją. Zaczynamy:

Pierwszy utwór to „Mental Disease”. Najpierw mroczne wejście gitar i wraz z growlowanym wrzaskiem (jakby przebudzeniem) zaczyna się ostre, i dość szybkie, melodyjne granie utrzymane jednak w średnich tempach. Wyraźnie słychać bas, gitary grają swoje, a perkusja jest odpowiednio wyważona. Growlowany wokal jest wyraźny i zrozumiały, a przede wszystkim bardzo przystępny. Na koniec instrumentalna partia i zejście.
Drugi kawałek „World of False” uderza perkusją i frazowaną gitarą, następnie melodyjne wolne wejście i przyspieszamy. Wyraźnie słyszalny lekko progresywny szlif inspirowany nieodżałowanym wciąż jeszcze zespołem Death, ale także szykującym w niedługim czasie nowy pełnowymiarowy materiał zespołem Insomnium, może też poczciwym Dark Tranquillity. Ponownie instrumentalna partia na koniec i zejście.
„Lie Poetry”, czyli numer trzy zaczyna się od skrzypnięć i pisków (znów skojarzyło mi się z „Asylum” Onslaught z jednej z moich najukochańszych płyt ever: „In Search of Sanity” z 1989 roku), które szybko przechodzą w pędzący riff i takąż perkusję. Szczekany wokal przywodzi na myśl stary klasyczny death metal z połowy lat osiemdziesiątych, brzmi trochę jak z wczesnej Sepultury, a trochę jak z Vadera.
Mroczne niemal black metalowe frazowanie i bardzo interesujące melodyjne solo nagrane trochę tak garażowo. Coraz rzadziej w każdym razie nagrywa się solówki w taki sposób. Ta przestrzeń… ostatnio chyba słyszałem ją w solówkach na ostatniej kongenialnej płycie Megadeth „Endgame” z 2009 roku.
I ostatni na płycie, czwarty kawałek, noszący tytuł „Nightmare” który zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym kończy się poprzedni – od uderzenia.
A następnie ewidentnie thrashowe wejście i pochodowy klimat. Melodyjna solówka i frazowanie, scream i instrumentalne zejście.

Trwający zaledwie piętnaście minut materiał zawarty na płytce jest nagrany bardzo przejrzyście, czysto i ciekawie. Nie ma zbędnych szumów i zgrzytów, jak to często bywa przy pierwszych wydawnictwach wydawanych własnym sumptem. Płytki słucha się bardzo przyjemnie i po skończeniu odtwarzania ręka mimowolnie sięga po pilot by włączyć odtwarzanie jeszcze raz. No właśnie, uczucie niedosytu to zdecydowanie największa wada tego materiału. Chce się po prostu więcej. I całe szczęście, że będzie więcej…

Całość jest utrzymana w ciemnych barwach i mrocznych, burzowych tonach. Oddają one charakter nie tylko tematyki tekstów (odrobinę za prostych i dość krótkich), ale także intrygującej okładki. W przypadku wędrowca z obrazka nie otrzymujemy odpowiedzi, gdzie prowadzi jego droga. On raczej nie ma gdzie pójść, jego świat to bezkresna pustynia przepełniona zniszczeniem i goryczą, porażką i smutną refleksją nad tym, co minęło i co nie powróci. Smutną refleksją nad własnym umysłem przepełnionym najgorszymi myślami i pozbawionym jakichkolwiek perspektyw na poprawę swojego losu.
Jeśli zaś chodzi o sam zespół… droga prowadzi w interesujące rejony. Zaznaczone na okładce jaśniejsze, mgliste linie horyzontu odzwierciedlają jakby miejsce, w którym się Influence znajduje. Jest to droga, którą zespół konsekwentnie dąży do podbicia serc, umysłów i uszu słuchaczy w bardzo przystępny i ciekawy sposób. Może nie do końca oryginalny, bo do tego można się przyczepić, ale podane intrygująco i świeżo. Moim zdaniem, Influence jest na dobrej drodze by zaistnieć szerzej (najprawdopodobniej niestety w niszy – tak jak Insomnium choćby), ale jestem przekonany, że będzie jeszcze o tym szczecińskim kwartecie głośno.
Oczekując na pełnometrażową płytę z wielkim zaciekawieniem niezwykłej (i niestety bardzo krótkiej) epce daje 8/10 – właśnie z racji długości całości, ale także z założenia, że po bardzo obiecującym krótkim metrażu, przyjdzie czas na równie obiecujący (lub nawet lepszy) pełny, długogrający album.

sobota, 9 lipca 2011

Relacja XVII: Trupwzsypie (5 VII 2011, Open Source Art, Państwowa Galeria Sztuki, Sopot)

Wtorkowy wieczór spędziłem na nietypowym koncercie odbywającym się w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie z okazji trwającego trzy dni (od 5 do 7 lipca) festiwalu Open Source Art w ramach którego prezentowano zarówno wystawy sztuki nowoczesnej jak i muzykę nastawioną na przestrzeń i minimalizm. Jednym z występujących artystów był Dawid Adrjańczyk, czyli Trupwzsypie – i na nim właśnie bym chciał się skupić.


Równo o dwudziestej na ekranie (czy też raczej w całym pomieszczeniu) pojawiły się psychodeliczne krwiste linie przesuwające się do góry, a wraz z nimi pierwsze dźwięki. Winylowo – śniegowy szum i ptaszki, jakieś skrzypiące huśtawki na wietrze, stłumione syreny przeciwmgielne i jakby dzwony wybijające południe, albo nawet północ. Po chwili dołączają do tego metaliczne, rytmiczne uderzenia. Mroczny, płynący i nieco senny klimat przywiódł mi na myśl „Asylum” – intro z płyty „In Search of Sanity” Onslaughtu, choć ta grupa akurat reprezentuje zupełnie inny gatunek muzyczny). Płynne przejście do strojącej się orkiestry i pojawia się utwór z „Intymnego Życia Pantofelka”. Na ekranie i wokół zaczynają się pojawiać zielone linie, a także takie w odcieniu ledwo dostrzegalnego niebieskiego.
Następnie w tym samym szumie pojawiają się kropelkowe bity z delikatnymi mocniejszymi uderzeniami. Skojarzenia z wolno rozwijającym się ambientem bez szybkich pulsujących elementów i wstępami do niektórych utworów Archive, gdzieś na tym tle zaczyna śpiewać kobiecy głos. Linie momentami zamieniają się w tęcze. Wraz z narastaniem oceany różnobarwne, jednoczesne zachody i wschody słońca i mgły złociste przechodzą w łagodne uderzenia instrumentów perkusyjnych i z cicha wyłaniającej się kołysankowej melodii.
Konstelacja barw i dźwięków zaczyna delikatnie kołysać, podczas gdy dalekie szczekanie psa i płacz dziecka (z publiki) fantastycznie uzupełniło się z żałobnym tonem trąbki.
Kolejne zejście do szumu zagłuszyły kolejne łagodne dźwięki, które lekko zniekształcone unoszą się w powietrzu i zaczynają pulsować tonami przypominającymi dźwięk oczekiwania na połączenie, ale bardziej basowo i mroczno. Wokół wielki powrót czerwonych linii z odrobiną toksycznej zieleni i przebłyskami niebieskiego. Powolne narastanie całości, gdzieś pomiędzy wszystkim delikatne orkiestracje, znów jakieś strojenia i dźwięki zaczynają pulsować coraz mocniej i bardziej noiosowo, stopniowo zamieniając się w tak zwany disturbing sound, czyli to, co u nas nazywa się ścianą dźwięku. Telefoniczne tony przechodzą w dudniące gwizdy ogromnych transatlantyków torujących sobie drogę poprzez lodowce albo nawet starych parowych lokomotyw sunących po szynach dawno zapomnianych przez czas, na tym tle delikatne elementy klawiszy, jakby odgłos gotującej się wody w starym czajniku, znów jakieś piski i wyciszenie do szumu, który po chwili zamilknął jakby wcale go nie było.


Trupwzsypie ukłonił się i na tym zakończył się jego niesamowity koncert. W szumach, zlepach i ciągach prezentowanych przez mojego Kuzyna (nie widzę przeciwwskazań, żeby o tym nie wspomnieć i nie jest to też bynajmniej powód do faworyzowania) zakochałby się nawet Miron Białoszewski, mój ulubiony poeta i pisarz. Fantastyczna akustyka pomieszczenia pozwoliła dźwiękom na płynięcie w przestrzeni, a wielobarwne wrażenia wzrokowe, choć nieskładne i niestety niełączące się z muzyką Dawida pozwalały na to, co mój dobry kolega, tu akurat nieobecny, Grzesiek nazywa „upijaniem się muzyką” lub nawet nieco radykalniej „naćpaniem się muzyką”. Ponad pół godzinny set był właśnie nastawiony na taki klimat, w którym się odlatuje coraz bardziej i głębiej w jakieś nieznane światy i wrażenia. Można było wraz z nimi unosić się w wielobarwnej przestrzeni i drzemać… niektórym się nawet to udawało, choć tym razem ja do tych osób nie należałem.
Niestety nie mam porównania z innymi koncertami Dawida, ale mając w pamięci niesamowitą płytę i ten nietypowy koncert, uważam, że było warto się wybrać.
Następna okazja by zatopić się w minimalistycznej podróży serwowanej przez Trupawzsypie po wakacjach, kiedy dokładnie i co po drodze, jeszcze nie wiadomo…

czwartek, 7 lipca 2011

Mayan – Quaterpast (2011)


W styczniu pisałem o niderlandzkim death metalu, o kilku jego reprezentantach i ich niesamowitym podejściu do gatunku. Minęło pół roku i znów trafiam na płytę z Niderlandów, która dosłownie posiekała mnie na drobne kawałeczki. Zastanawialiście się kiedyś, co by było gdyby Dream Theater zaczęło grać techniczny death metal z symfoniczno – operowym zacięciem? Prawdopodobnie wielu fanów legendarnej grupy uciekłoby z krzykiem, inni z zadowoleniem pokiwaliby głowami, a na pewno przysporzyłoby jej wielu nowych fanów. Zespół musiałby pożegnać się z LaBriem lub LaBrie musiałby zacząć growlować, ewentualnie powinni zatrudnić growlującego wokalistę, a zamiast Manginiego wybrać bębniarza obracającego się w muzyce death metalowej (była nawet taka możliwość).
Do czegoś takiego jednak nigdy nie dojdzie. Z jednej strony bardzo dobrze, z drugiej niestety. A ta płyta stanowi właśnie odpowiedź na takie ekstremalne pytanie…

Grupa Mayan powstała na początku 2010 roku z inicjatywy wokalisty Marka Jansena (Epica), klawiszowca Jacka Driessena i gitarzysty Sandera Gommansa (byłymi muzykami grupy After Forever) jako projekt łączący w sobie tradycyjny heavy i techniczny death metal z charakterystycznymi dla Driessena symfonicznymi aranżami. Gommans jednak opuścił projekt, a na jego miejsce wskoczył gitarzysta - Frank Schiphorst. W niedługim czasie dołączyli do nich perkusista Ariën van Weesenbeek (Epica, ex – God Dethroned), gitarzysta Isaac Delahaye (Epica, ex – God Dethroned) i basista Jeroen Paul Thesseling (Pestilence, Obscura). W tym składzie grupa zaczyna komponować utwory, ale po pewnym czasie jednak stwierdzili, że całości brakuje czystych wokali, dlatego nawiązują współpracę z Floor Jansenen (Revamp, ex – After Forever), Simone Simons (Epica), Henningiem Basse (Sons of Reasons) i utalentowaną włoską śpiewaczką operową Laurą Macrì.
Nagrania demo zostały wysłane do wytwórni Nuclear Blast i spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem, co pozwoliło zarejestrować debiutancki album zatytułowany „Quaterpast”.
Już po zakończeniu nagrań z grupy odchodzi basista, którego napięty harmonogram i zobowiązania wobec pozostałych zespołów, w których gra, nie pozwolił aby zagrać w planowanych koncertach i został zastąpiony przez Roba van der Loo (ex – Sun Caged, ex – Delain).
Jeśli się przyjrzeć okładce płyty, to trzeba przyznać, że raczej nie zachęca… Okładka moim zdaniem wręcz odpycha, ale skoro nie ocenia się książki po okładce, tak samo nie robi się tego po płycie z muzyką. Świetnie jednak koliduje ona z nazwą grupy i miażdżącym materiałem zawartym na płycie, który jak wskazuje dopisek pod tytułem: „Symphonic Death Metal Opera” jest koncept albumem, opowiadającym o postępującej degradacji świata, korupcji, przekrętach politycznych, wojnie i w końcu wyzwoleniu z postępującej, nieuchronnej samozagłady, o czym z kolei można się dowiedzieć spoglądając na tytuły kolejnych utworów. Konstrukcja płyty wyraźnie jest też podzielona na charakterystyczne elementy opery: uwerturę, trzy akty , intermedia i finał. Nie pozostaje zatem nic innego jak odsłonić kurtynę i rozpocząć przedstawienie:
Uwertura: „Symphony of Agression” – zaczyna się od wolnego, ostrego riffu i przyśpieszamy. Niesamowity wokal Laury i bardzo ciekawy growl.
Akt I: „Mainstray of Society – In the Eyes of the Law: Corruption” – utrzymany w tym samym tempie, ale odrobinę przyspieszający na refren. Kapitalnie dopasowane orkiestracje i wyraźnie wyczuwalny klimat dawnego Opethu, choć fragment refrenowy bardziej skojarzył mi się Therionem czy nawet z black metalem.
Pierwsze interludium to utwór tytułowy. Trwający nieco ponad półtorej minuty to wyłaniający się z mgły smyczkowy motyw. Dziecięcy chór. Funeralny ton.
Gładko przechodzimy do utworu „Course of Life” w którym pojawiają się obok kilku rodzajów growlów i wokali Laury, czyste power metalowe wokale przypominające barwą te znane z Bloodbound czy Circle of Silence. Zwolnienie funeralno-kołysankowe i znów ostre riffy i orkiestracja. Klawiszowe zejście z mrocznym i smutnym jednocześnie smyczkowym pociągnięciem… Kolejny utwór „The Savage Massacre – In the Eyes of Law: Pizzo” uderza potężną pędzącą perkusją i goniącą orkiestracją. Utwór przypomina konstrukcją dłuższe kompozycje Avantasii, jednakże wszystko jest bardziej ciemne, mroczne i nie tak pompatyczne. W połowie utworu zwolnienie i fragmenty włoskojęzycznej audycji i ponowne uderzenie aż do odgłosu eksplozji lub jakiegoś wypadku samochodowego...
Drugie interludium „Essenza di te” – smyczki, harfa… skojarzenia z wczesnym Dream Theater z okresu klawiszy Moore’a, operowymi ariami Mozarta (niesamowita partia wokalna Laury). Po prostu coś pięknego.
Akt II: pędzący, niezwykle melodyjny „Bite the Bullet” przypominający kompozycje Edguya czy Avantasii – połączone z fantastycznym orkiestrowym aranżem.
I jeszcze ten duszny, ciemny klimat… fantastyczne…
Następny utwór „Drown the Demon” rozpoczyna mroczne orkiestrowe intro i wchodzi perkusja i gitara powtarzająca melodię. Nie zwalniamy tempa ani na sekundę, choć wszystko jest utrzymane w lekko pochodowej tonacji. Znów skojarzenia z Therionem, może nawet wczesnym Nightwishem (co nie jest bynajmniej wadą – czy ktoś jeszcze pamięta czasy gdy Nightwish grał bardzo podobnie?). „Celibate Aphrodite”, czyli następny utwór rozpoczyna fantastyczny riff i potężny bas. I znów właściwie nie zwalniamy tempa… ciężko opisać wszystko co się dzieje nie tylko w tym utworze, ale również to, co dzieje się na samej płycie, a dzieje się naprawdę wiele.
Finałowy Akt III: „War On Terror – In the Eyes of the Law: Pentagon Papers” znów zaczyna orkiestracja przywodząca na myśl gotyckie kompozycje Danny’ego Elfmana i przyśpieszamy.
Potężna perkusja i fantastyczne riffy gitar połączone z niesamowitą orkiestracją sprawiają, że dosłownie zatapiamy się w tej muzyce i wyobrażamy każdą scenę opery, której słuchamy.
Trzecie i ostatnie interludium „Tithe” przynosi odrobinę wytchnienia – jakieś szepty, delikatny, ale mroczny klawisz powtarzający motyw z poprzedniego utworu i przechodzimy do ostatniego utworu „Sinner’s Last Reatreat – Deed of Awakening” – kolejnego niesamowitego, pędzącego i powalającego klimatem walca.
Kurtyna opadła. Koniec opery. Pozostaje włączyć odtwarzanie ponownie…

Podsumowując, jest to płyta bardzo ciężka i interesująca. Niezwykłe połączenie typowo death metalowej stylistyki z elementami melodyjnego power metalu i progresji, orkiestrowymi aranżami i kongenialnym głosem Laury z pewnością zaciekawi wielbicieli takiego grania.
Jestem przekonany, że każdy znajdzie tu coś dla siebie i ani przez sekundę nie będzie się nudził. Oczywiście, że można powiedzieć, że wszystko już gdzieś było i że to właściwie nic nowego, ale podane tak apetycznie, że przy ostatnich dokonaniach Nightwisha czy Within Temptation jest to płyta po prostu genialna. Jest to też prawdopodobnie jedna z najlepszych płyt tego roku i jeden z najbardziej nieoczekiwanych i niesamowitych debiutów, jaki słyszałem w ostatnim czasie. Ocena: 8/10

Klasyczna opera składa się z uwertury, trzech aktów i finału. Niektóre posiadają też interludia, czyli instrumentalne wstawki poprzedzające kolejne wydarzenia, krótkie dialogi lub narracje zamiast arii.
Czasami, choć rzadko, opery posiadają dwa akty. Bardzo rzadko zdarza się z kolei, aby opera miała cztery lub więcej aktów.

niedziela, 3 lipca 2011

Relacja XVI: Rock Nation vol. I (Rockz, Gdynia 30 VI 2011)

Kolejny koncert w gdyńskim Rockzie i po raz kolejny pozytywne wrażenia. Dobrze spędzony wieczór, nie tyle z grupą znajomych, ile przy dobrych zespołach to chyba najlepsze, co może się przydarzyć na koniec miesiąca, dobry początek nowego i prawie koniec tygodnia.
Trzy zespoły i trzy różne style, dwa z Gdyni i jeden z Gdańska. Z czego we dwóch grają osoby z którymi miałem styczność przy okazji szukaniu lub składaniu zespołu w którym mógłbym udzielać się wokalnie, niestety z żadnym skutkiem, choćby z tego względu, że wówczas jeszcze było dość nędznie. Ale to nie jest akurat ważne, nieważne też jakie to osoby, to pozostanie moją małą tajemnicą, bo najważniejsze są zespoły, które zagrały tego wieczora.
A zagrały takie zespoły jak: Option Hoax, Ad Rem i Dry.

Option Hoax


Zespół powstał w grudniu 2009 roku po rozpadzie Comanches Scream z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Łukasza Remisiewicza oraz gitarzysty Krzyśka Drzewieckiego. W kwietniu 2010 roku do zespołu dołączył basista Paweł Piwowarski, z nim i Krzyśkiem na perkusji zagrali dwa koncerty, ale z powodów artystycznych rozstają się z Pawłem, a jego miejsce zajął Szymon Browarczyk (ex – The Dionysos). W lipcu 2010 roku zespół znajduje perkusistę Oskara Handzlika, który po jakimś czasie opuścił zespół i został zastąpiony Rafałem Kozerą, a ten Kubą Jastrzembskim.
Zespół gra luźną mieszankę chwytliwego, melodyjnego rocka z brzmieniami alternatywy i metalu oraz post – rocka.

Tytułu pierwszego numeru nie dosłyszałem, ale zabrzmiał jak odrobinę łagodniejsza wersja sludge metalu w rodzaju grupy Kyuss z dość wysokim wokalem zamiast growlów.
Z kolei w utworze "The end of history”, który został zaprezentowany jako trzeci, odniosłem wrażenie inspiracji takimi grupami jak Pagan’s Mind czy Dreamscape. Potężne wejście oparte na ciężkich riffach i uderzeniach perkusji, a potem delikatne zwolnienie do mrocznego pochodowego tonu w klimatach space metalu (gatunku, który reprezentuje grupa Amplifier).
Rewelacyjny utwór, szkoda tylko, że krótki. Zabrakło rozimprowizowanych dłuższych instrumentali, które ubarwiłyby znacznie i tak bardzo ciekawy utwór.
Bardzo podobał mi się też przebojowy „Lonely Heart" z fantastycznym wibrującym basem. Ciekawie został też zaprezentowany cover utworu „Imagine” Johnna Lennona z lekko fałszującym wokalem (specjalnie jak sądzę, taki żarcik) i mocniejszym, pochodowym szlifie.
Gdzieś dało się nawet wyczuć zimno falowe podejście, które zapewne wcale nie jest takie odległe zespołowi, jeśli na basie gra Browarczyk.
Ostatni utwór (z jedenastu, które zaprezentowało Option Hoax) nosił tytuł „Walking” o ewidentnie progresywnej budowie – najpierw wolno i łagodnie a momentami odrobinę szybciej. Bujający, a jednocześnie jakiś taki dziwnie smutny.

To, co prezentuje Option Hoax nie jest specjalnie odkrywcze i nie wyważa grupa żadnych drzwi, ale nie można zaprzeczyć, że słucha się ich bardzo przyjemnie.
Ogromne brawa należą się grającemu na gitarze i śpiewającemu Łukaszowi Remisiewiczowi, który z powodu choroby porusza się na wózku. Mimo tej przeciwności bardzo ciekawie gra na gitarze i dobrze śpiewa – gratulacje za charyzmę i po prostu duży szacunek.
Niewiele osób stać na takie poświęcenie i oddanie się pasji mimo przeciwności na jakie się natrafiło niezależnie od siebie. Co do grania – dobrą i ciekawą drogą dla Option Hoax byłoby skręcenie w stronę stylistyki Amplifier, grupy która łączy ciężkie metalowe brzmienia z przestrzennym dźwiękiem, klimatem i czystym, dość wysokim wokalem.

Ad Rem


Grupę tę widziałem wcale nie tak dawno w Uchu. Miałem dość mieszane uczucia. W wypadku koncertu w Rockzie, który słynie z małej sceny i dość fatalnej akustyki (choć zdarzają się koncerty nagłośnione bardzo dobrze), zespół wypadł znacznie ciekawiej. Bardziej brudne i garażowe brzmienie znacznie lepiej wyszło w małym pomieszczeniu niż na dużej scenie Ucha.


Pierwszy utwór, którego niestety nie znam z tytułu, który stylistyczne zahacza gdzieś o stary klasyczny punk rock zapachniał mi kawałkiem „Już idziemy spać” zespołu WC.
Następnie został zagrany fantastyczny „Black Devil”. Bardzo ciekawie wypadł też utwór „A ty na pewno wiesz” odśpiewany razem z publicznością. Ad Rem zaprezentowało też utwór, o który fani zespołu się dopytywali, bo taki fajny, a dawno nie był grany, czyli „Papierowy motyl”. Nieco wolniejszy od pozostałych utworów zespołu, nie wywarł na mnie wrażenia. Nie zauważyłem nadzwyczajnej fajności tego kawałka, no ale słyszałem go pierwszy raz, może trza usłyszeć go więcej razy, żeby wyczuć to „coś”. Kapitalnie wypadły utwory „Stąd do wolności” i pędzący „Bez winy”. Przedostatni był utwór „do skakania”, czyli „Stać nas na więcej” i na koniec był jeszcze jeden szybszy kawałek.


Koncert grupy Ad Rem w Rockzie zdecydowanie bardziej się mi podobał niż ten z Ucha.
Tym koncertem udowodnili też chłopaki, że są zespołem ciekawym i konsekwentnie szukającym swojego brzmienia. Duży plus dla Mateusza, wokalisty zespołu, za to, że nie pytał się już publiczności po każdym kawałku: „Może być?” i za zdecydowaną poprawę stylistyki wokalu, który już tak bardzo nie przypominał mi Lemmy’go.
Jest to też zespół, przy którym można świetnie się bawić bo utwory, zwłaszcza te szybkie są dosłownie przesycone nieposkromioną energią i zapałem do fantastycznej zabawy. I oby tak dalej!

Dry


Początki zespołu sięgają marca 2009 roku. Styl grupy to połączenie rocka z lat 70 i 80 z funkiem, bluesem z naciskiem na hard rock. To, co wyróżnia zespół to zapomniane już trochę brzmienie organów Hammonda (niestety nie jest to model B5, tylko XK3).


Cóż, wiele słyszałem o tym zespole, o tym jaka to fantastyczna kapela i jaką kapitalną atmosferę potrafi zrobić. Niestety z mojego punktu widzenia wcale tak niesamowicie i ciekawie nie jest. Organy Hammonda niewątpliwie brzmią cudownie i dodają utworom zespołu niezwykłej energii, gdzieś dzięki temu czuć w powietrzu powiew dawnego Deep Purple. Również groteskowe, zdystansowane czy też raczej trochę kabaretowe podejście do grania wypada intrygująco – wokalista noszący dresowy kombinezon i dosłownie uprawiający gimnastykę nie tylko na scenie, ale i poza nią i rzucający dowcipne teksty w rodzaju: „Ubrałem kombinezon jak Elvis. A teraz słuchaj tego szajsu, ziom” czy „Dziękuję wszystkim za ten ekskluzywny wieczór w wyselekcjonowanym i tak doborowym towarzystwie”. No to jest ciekawe. Nie da się ukryć, że aktorstwo wokalisty jest przednie i moim zdaniem obok klawiszy chyba najciekawsze z całości.
Gitara Adama Neubauera ma też bardzo ładne, soczyste brzmienie. I właściwie na tym się kończy, bo utwory jak dla mnie są kopią choćby właśnie dawnego Deep Purple (z okresu MK 2 i MK 3). Zupełnie brakuje tutaj świeżości, własnego pomysłu, wszystko już gdzieś było, taki utwór „Haszysz” zawiera przecież tony klawiszy ewidentnie wyjęte z Deep Purplowych pasaży koncertowych z choćby kawałka „Space Truckin’”. Szkoda, bardzo szkoda.

Dry nie powalił mnie. Nie mogę jednak powiedzieć, że jest to zespół zły. Jest to bardzo dobry zespół, tylko bez własnej tożsamości i pomysłu. Odgrzewa to, czego już się nie da odgrzać, a przynajmniej nie w takiej formie. Uważam też, że klawiszowiec się w tym zespole po prostu marnuje - słychać, że chłopak grać potrafi i wyraźnie inspiruje się stylem Lorda, ale niestety w Dry ma mało do pokazania, gdzieś indziej rozwinąłby skrzydła mocniej, tymczasem jest według mnie najciekawszym instrumentalistą w zespole. Nie bardzo też jakoś mam ochotę by ponownie zetknąć się z tą grupą.

piątek, 1 lipca 2011

Relacja XV: Heavy Metal Night (Ucho, 29 VI 2011)

Z pozdrowieniami dla Brodacza

Jak miło jest po robocie pójść na koncert, wrócić późno i następnego dnia będąc niewyspanym znów pędzić do roboty. A już w ogóle cudownie jest jak wszystkie zespoły reprezentują sobą wysoki poziom i grają po prostu iście „zajebisty” koncert.
Po bardzo ciężkich i ekstremalnych klimatach przyszedł czas na nieco tylko lżejsze granie. Trzy zespoły i dwa podejścia. Jeden zespół parający się nieco ostrzejszą odmianą metalu progresywnego i dwa grające klasyczny heavy/power metal. Jako, że nie należy szufladkować żadnego zespołu gatunkowo, toteż zamiast to robić, jak w poprzednim zdaniu, należy po prostu się dokładnie przysłuchać i spojrzeć na ich twórczość bliżej. Zaczynamy:

Diavolopera


O nazwie grupa pisze tak: Diavolopera – znaczy tyle, co diabelska opera bądź opera diabła; w symbolice numerologicznej wibracja cyfry 1; z hiszpańskiego... gatunek gruszki. Dla nas to groteskowe, nieco cyniczne i przewrotne połączenie dwóch wyrazów w jednej frazie, cechujące dualizm jak i dystans do świata zewnętrznego i zastanego w nim porządku.
Zespół z kolei powstał na przełomie sierpnia i września 2009 roku z inicjatywy perkusisty Sławka Kliszewskiego, do którego ostatecznie dołączyli gitarzysta Robert Bandżul, basista Mirek Abramowicz i klawiszowiec Przemek Cygański. Żmudne poszukiwania wokalisty zakończyły się wiosną 2010 roku, kiedy dołączyła do nich Julia Grisznina.
W tym samym czasie zmienił się klawiszowiec, którym ostatecznie został Tomasz Bartoszek.
Latem 2010 roku grupa wydała debiutanckie demo, na którym znalazły się trzy kawałki (na klawiszach wówczas grał Roman Wróblewski, a także Janek Banas na drugiej gitarze).
Zespół połączył ze sobą orientalny szlif i ciężkie brzmienia z melodyjnym wokalem i chwytliwym refrenem.

Nie będę się rozpisywał o każdym utworze, bo nie ma to najmniejszego sensu, w wypadku tej grupy bowiem słychać zarówno profesjonalizm (wszak to grający już dobre kilka lat muzycy z uznanych, lokalnych grup m. in. Norden czy Sonheillon), jak i pomysł. Jest to granie mocne, bardzo interesujące stylistycznie i przywołujące na myśl późne Dream Theater zmieszane z Dark Tranquillity i szczyptą epickiego metalu w stylu Bathory’ego. Niezwykle intrygujący jest głos Julii. Jako, że nie przepadam za żeńskim wokalem i pochodzę doń dość sceptycznie, szukałem kruczka, tego, co się pisze małym druczkiem. Nie znalazłem, wokal Julii mnie powalił na łopatki, no dobra, może nie aż tak. Ale nie ukrywam, że bardzo mnie zaciekawił: ciekawa barwa głosu i oryginalne podejście, przede wszystkim zwracające uwagę na nie siłowe kształtowanie linii wokalnych i trzymanie się jednego pułapu, niektóre wokalistki niepotrzebnie bowiem próbują growlować czy screamować tracąc przy tym swoja naturalną barwę i właśnie oryginalność (Marzenka z Empire jest chlubnym wyjątkiem).
Obok naprawdę kapitalnych i fantastycznie pomyślanych utworów własnych z pierwszej demówki i nadchodzącej drugiej Diavolopera zagrała cover z repertuaru nieodżałowanych „lesbijeczek z Rosji” czyli niepokonanego swego czasu duetu Tatu, a mianowicie „All things she said” – naturalnie po rosyjsku.

Diavolopera to zespół intrygujący i dobrze dający po głowie, według niektórych najlepsza kapela wieczoru (choćby zdaniem stałego bywalca Ucha – Brodacza) a według mnie po prostu bardzo ciekawy zespół. Do kwestii technicznych czy kompozycyjnych nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Brakuje jedynie może małej odskoczni w postaci męskiego growlowanego wokalu – skoro opera i w dodatku diabelska, głos męski by się przydał, choćby nawet na momenty, na zasadzie podobnej jak te w niderlandzkiej kapeli Mayan na tegorocznej debiutanckiej płycie „Quaterpast” (recenzja już niedługo). Zespół ten ma na pewno ogromny potencjał i możliwości i trzymam kciuki, nie chciałbym żeby podzielił los Nordena (który stał się niemalże nieistniejącym jednoosobowym projektem czy Sonheillona, którego też praktycznie już nie ma).

Hateseed


Grupę tę nie tak dawno słyszałem na otwarciu oliwskiego Rock Out Pubu i podobało mi się to co zaprezentowali. Miałem ochotę na więcej i w Uchu mogłem nie tylko zweryfikować czy zespół naprawdę tak mi się podoba, czy to było tylko złudzenie, ale także właśnie posłuchać ich więcej. Nadal nie jestem pewien wszystkich tytułów, ale na pewno zapamiętałem więcej.

Koncert otworzył utwór „One Thousand Deaths” z fantastycznymi solówkami, następnie był kawałek „Exile” i istna galopada rozpoczynająca się od mylącego akustycznego wejścia.


Czwarty był utwór „The Horizon” (Łukasz – gitarzysta i wokalista, zapowiadając kawałek zwraca się do mnie: „Widzę, że kolega w pierwszym rzędzie notuje, to możesz zapisać, że po tym utworze wszyscy się zesrali”. Jak sądzę, miało to być dowcipne, ale chyba do końca nie było, przynajmniej do końca nie zrozumiałem kontekstu. Cóż bywa i tak).
Szósty utwór był chwilą dla muzyków, a zwłaszcza dla Jacka – perkusisty, który dał fenomenalny pokaz swoich umiejętności. Z pasaży do spokojnych, a to znów galopady, a to marsze wojskowe, a to znów spokojnie… gdzieś te Portnoyowe inspiracje słychać i czuć… zabrakło tylko Bonhamowskiego walenia łapą i gongów (ale Hateseed to nie The Brew, więc nie możemy tego wymagać).


Znów były (w Uchu) jakieś problemy techniczne z gitarą, więc Łukasz musiał zastąpić swojego Stratocastera zwyklejszym modelem pożyczonym od jednego z zespołów i zagrano wówczas świetny kawałek „The Soul Eater”. I pewnie w wyniku komplikacji w Uchu zrobiło się jakoś nieprzyjemnie pusto, a Hateseed zagrał ostatni utwór „My hate”.
Utwierdziłem się w przekonaniu, że jest to zespół niesamowity i bardzo ciekawy i mający jeszcze wiele do zaprezentowania w swoim gatunku. Z ogromną satysfakcją przyjdę na ich kolejny koncert i z niecierpliwością wypatruję też jakiegoś materiału płytowego, może kiedy posłucham Hateseed w zaciszu domowym zrozumiem żart o zesraniu, w tym wypadku raczej było mi trochę głupio, może nie poczułem się urażony, ale było to co najmniej dziwne. Tymczasem borem lasem, trzymam kciuki i jako się rzekło: czekam na więcej!

Shadowsight


Ostatni zespół wieczora powstał w Gdyni w 2008 roku z inicjatywy dwóch gitarzystów Michała Marcinkowskiego i Łukasza Szczepańskiego. Po kilku miesiącach prób i jammowania do projektu dołącza basistka Sylwia Dylewska i perkusista Michał Ryczkowski.
Zespół wydał dwie demówki (na których wokalnie udzielał się Łukasz). Obecnie wokalem zajmuje się Michał, który od czasu do czasu jest wspomagany wokalem Łukasza.
W niedługim czasie ma pojawić się nowe wydawnictwo zespołu zatytułowane „Path of the Damned”.

Koncert otworzył dość interesujący kawałek tytułowy z nadchodzącego wydawnictwa. Gdzieś coś mi zapachniało starym Iron Maiden czy Edgyuem, podobno nawet sam zespół nie ukrywa inspiracji tymi grupami – choć wokaliści niestety nie dorównują ani Dickinsonowi ani Sammetowi, a wielka szkoda, bo grają ciekawie, nieoryginalnie, ale mocno i z polotem.


Szef Ucha kiedyś mi powiedział, że w zespole powinna być ładna basistka, bo jeśli zespół gra hujowo to przynajmniej na nią można popatrzeć, w wypadku Shadowsight nie było wcale hujowo, ale i tak wolałem popatrzeć na basistkę – nie tylko ładna (mam nadzieję, że nikt nie będzie zazdrosny), ale także dobrze grała. W ogóle bas w tej grupie to mocna sprawa, wyszczególniony tak jak lubię na wierzch, świetnie pasował do muzyki zespołu. Kapitalnie brzmiało to choćby w hymnowym utworze „Nemezis”. Problemem zespołu jest zupełnie inna sprawa: niezdecydowanie gatunkowe. Raz grają tradycyjny heavy/power a z chwilę potrafią przywalić pirate metalem w stylu Running Wild czy Aelestorm. Może inaczej to nie jest problem, wychodzi to bardzo ciekawie, ale w pewnym momencie już byłem skonfundowany – w ramach jednego zespołu trochę za dużo już było jak jesz został zagrany utwór w stylu medieval. Bardzo podobał mi się cover Ironów, czyli „The Trooper” zagrany z gościnnym udziałem Jacka z Hateseed na bębnach i Łukasza z tegoż na wokalu. Utwór zagrał potężnie i nie został odegrany, a Łukasz zaśpiewał mocniej i zadziorniej, nieco tylko niżej niż Dickinson. Niezwykle interesujące były te utwory, które Shadowsight zaprezentował po polsku – czy gdzieś nie zapachniało Turbo z lat 80?


W podobnym stylu został zaprezentowany też utwór „Szalony Ikar”, który podobno był jeszcze bardziej szalony niż zwykle (nie mając porównania, bo pierwszy raz słuchałem tego zespołu, wierzę na słowo tym, którzy mi to podpowiedzieli). A na bis zagrali cover „Breaking the law” – również nieco inaczej niż oryginał.
Shadowsight ma sporą liczbę zwolenników i wcale się nie dziwię, grają ciekawie i energetycznie. Szkopuł polega na tym, że przy małej dawce oryginalności zespół ten podobał mi się najmniej z wszystkich. Nawet Brodacz rzucił do mnie: „Pierwszy zespół i tak był najlepszy”.

Podsumowując, środowa noc heavy metalu w Uchu była kolejną ucztą dla uszu. Bardzo zaciekawiła mnie Diavolopera i postaram się na bieżaco śledzić rozwój i karierę tego naprawdę obiecującego zespołu, który może sporo jeszcze namieszać na trójmiejskiej scenie, a i mam nadzieję, że nie tylko. Fantastycznie wypadł Hateseed, który mimo problemów technicznych i nagłego wykruszenia publiki zagrał koncert świetny i moim zdaniem znacznie lepszy niż w Rock Oucie. Mógłbym tego zespołu słuchać niemal bez końca.
Shadowsight w moim odczuciu wypadł najsłabiej – z jednej strony z powodu trochę dużego rozrzutu stylistycznego, z drugiej z powodu zbyt późnej już dla mnie pory (przyznam się, że zasypiałem już koło tej jedenastej, dwunastej w nocy). Nie można jednak zaprzeczyć, że wszystkie zespoły pokazały się mocno i ciekawie, przed dwoma można wypatrywać licznych sukcesów w niedługim czasie (Diavolopera i Hateseed), a przed jednym (Shadowsight), cóż nie jestem wyrocznią i mogę się mylić, widziałbym kilka zmian: przede wszystkim znaleźć wokalistę, który miałby jakiś własny styl i radziłby sobie z wysokimi rejestrami (nie jest źle z tym aktualnym wokalem, ale mimo wszystko oczekuje się nieco więcej) i odrobinę bym przyciszył bas – kocham bas na wierzchu, ale w wypadku tego grania trochę za bardzo się wybijał. Dodał bym klawisze – może jakiś utwór w stylu King Diamond albo Mercyful Fate? Tak czy inaczej, bawiłem się dobrze i trzymam kciuki za wszystkie zespoły, które zagrały podczas tej odsłony nocy heavy metalu.