sobota, 26 marca 2011

Relacja III


Nietypowy koncert:
Blind Crows (Bukszpryt 25. 03. 2011)

I wrócili. Pierwszy koncert od pożegnania w gdańskim Troll Pubie (nie licząc występu na Festynie Oruni) wypadł interesująco, aczkolwiek dość nietypowo. Zespół wystąpił bowiem w okrojonym składzie, a mianowicie: Marcin „Kleryk” Kowalewski na gitarze, Bartek „Zim-Zum” Chalimoniuk na basie, Michał „Frodo” Moroz na drugiej gitarze i Marcin „Kitek” Szymczak przy mikrofonie. Dotychczasowy perkusista grupy Piotr „Paluch” Paluszek postanowił opuścić chłopaków (zresztą od jakiegoś czasu był raczej kulą u nogi zespołu aniżeli pałkerem, awantury i scysje doprowadziły do tego, że jego odejście wyjdzie zespołowi na dobre). Niestety nie udało się znaleźć zastępstwa ani nowego bębniarza na ten koncert, toteż z początku próbowali grać z perkusją z automatu, ale zrezygnowali z niego, ponieważ nie brzmiało to spójnie i dobrze. Przyjrzyjmy się poszczególnym numerom zaprezentowanym na koncercie, czyli „jak to mniej więcej miałoby brzmieć”.
            Pierwsze było „Blind Intro” jeszcze z automatyczną perką. Głośno, nie sztywno, bardziej hard rockowo (kłaniają się późne lata 70 i wczesne 80 kiedy nagrywano perkusję bardziej dudniąco, zwłaszcza u nas w Polsce).
            Następnie chłopaki zagrali kawałek „Nie uciekaj”. Tym razem bez perkusji, bo nie udało im się wpasować w automat (trudno jest grać bez wyćwiczenia do automatu, tym bardziej jak się jest przyzwyczajonym do żywej perki). Ostre, momentami progresywne gitary i drapieżny wokal Kitka, momentami zbliżający się do growlowanego charkotu wypadły nadzwyczaj ciekawie. Tymczasem Kleryk znów rwał się do śpiewania, ale zabrakło drugiego mikrofonu.
            Trzeci był „Kłamca” – z początku z automatem, ale zrezygnowali z niego i zaczęli grać kawałek od nowa. W trakcie zaczął wariować mikrofon, ale te drobne problemy techniczne nie zepsuły efektu, ani nie skłoniły chłopaków do przerwania koncertu. I bardzo dobrze. Zabrakło mi krakania, choć miałem wrażenie, że przez chwilę były jakieś pogłosy. Bardzo dobrze wypadła warstwa drugiej gitary, choć mam wrażenie, że Frodo jeszcze nie do końca wżył się w zespół i w graną muzykę (dołączył do Wron w listopadzie 2010 roku).
            „Plons” był następny i bez perkusji wypadł też bardzo ciekawie. Kleryk chyba się trochę w pewnym momencie zamyślił, bo zafałszował i została zrobiona krótka niezamierzona przerwa, ale to nic. Świetnie wypadła bardzo ostra wersja „Zaginionego”. Kitkowi zabrakło w tym utworze wąskich ciemnych okularów i pejczyka (żartuję). Solo Kleryka na gryfie to z kolei po prostu rewelacja. Rzewne i liryczne zwolnienie i przywalenie bez perkusji tez wyszło dobrze. Tymczasem Bartek czai się z tyłu ze swoim basem i wyraźnie daje do zrozumienia, że brakuje mu bębniarza.
            Przy „Dodzi w Wejherowie” nie obyło się bez moich kozaków, ale tym razem zabrakło kawałkowi przykopu więc zrezygnowałem z tańców. Tradycji stanie się zadość innym razem.
Ta wersja była spokojniejsza i zabrakło mi krowy. Nie przyprowadzili krowy!!! A mówiłem, załatwcie krowę… Szkoda, wielka szkoda. W „Pająku” zdecydowanie, podobnie jak w „Zaginionym” zabrakło perkusji, która istotnie dodaje tym utworom większej energii, zwłaszcza w obecnych wersjach. Solo Kleryka wyglądało, to znaczy brzmiało, trochę tak jakby ów pająk rozwieszał albo nawet zwijał swoją sieć. Intrygujące.
            Silnik dobrze pracował w „Aucie”, nawet jak na Fiata 126p (zawsze sobie do tego utworu wyobrażam właśnie polskiego Fiata, nie wiem czemu). Ostro, szybko i pędząco, zgodnie z kanonem filmów sensacyjnych (mamy przecież w piosence motyw pościgu).
Następny był cover, który stał się już klasykiem i obowiązkiem każdego koncertu Wron, a mianowicie „Kibel” Formacji Nieżywych Schabuff. Bez perkusji ponownie wypadło nadzwyczaj interesująco. Zabrakło mi tylko wybijającego się ponad Kitka wokalu Kleryka, no, ale nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza, że jak wspomniałem, drugiego mikrofonu nie było. Bartek coraz bardziej ucieka ze sceny w bok, a Kitek komentuje: „Nawet nie wyobrażacie sobie jak ciężko gra się bez perkusji.” W rzeczy samej, nie jest to łatwe zadanie, wiem coś nie coś o tym…
            Przedostatnia była „Droga” – mój ulubiony utwór Wron. I faktycznie tu też trochę brakowało perkusji. Bartek w szybszych momentach udaje heavy metalowca i trzeba zauważyć, że w tych mocniejszych fragmentach utwór zaczyna się zbliżać w obecnej wersji do heavy metalowych obrotów. Na koniec „Outro”. Zabrakło „Bartka Ś” (choć bohater utworu siedział obok), „Stalowej Pięści” (czyli wyciszeń, których ciągle nie ma) i coveru z „Pana Kleksa” (no tym razem nie było z kim i w czym, niestety, pogować).
            Nie dopisała publika. Słabo nagłośniona impreza (więcej reklamy!!!) i niezbyt interesujące miejsce, nie dość, że pub uczelniany to jeszcze kompletnie nienadający się do takich imprez.
Grzesiek, z którym wpadłem na koncert Wron skomentował następująco: „Gdybym grał w zespole to nie dałbym koncertu w Bukszprycie, ale koncert dobry, taki inny. Ale mało ładnych dziewczyn, nawet ładnej barmanki nie było.” Podobno jakieś osoby wyszły w trakcie koncertu pomstując „na niski poziom i żenadę”. Cóż, aż tak źle nie było. Moim zdaniem nie znają się i tyle. Wrony wyszły obronną ręką z sytuacji istotnie nie ciekawej i podbramkowej, pokazali na co ich stać. A wiem, że stać Wrony na jeszcze więcej. Niestety w obecnej sytuacji nie byli w stanie zagrać wszystkiego tak, jak sobie wyobrażają. Szkoda.
            Na plus trzeba zauważyć bowiem niezwykłą charyzmę Kitka, odwagę i ogromny postęp kompozycyjny w stosunku do wcześniejszych koncertów. Te czynniki sprawiają, że koncert mimo braku perkusji i kłopotów technicznych był udany i doskonale pokazał w jaką stronę zmierza Blind Crows. A zmierza w bardzo interesującą stronę – ostrzej i zadziorniej na pewno, co jeszcze? Zobaczymy i usłyszymy gdy zespół zagra następny koncert w pełnym składzie. Na taki powrót z pełnego zdarzenia (gdzie będzie perkusista i utwory zagrane zgodnie z obecnym wyobrażeniem muzyków) troszkę jeszcze pewnie poczekamy. Ale wszystko co usłyszałem i widziałem wskazuje na to, że jest na co czekać. A Paluch niech się buja, jego strata.

czwartek, 24 marca 2011

Recenzja na wyrost

Recenzja:
Fireforce – March On (2011) 6,5/10

Nazwa zespołu niestety nie zachęca. Tytuł płyty zresztą też. Dopisek: heavy/power metal – wyjaśnia właściwie wszystko. Podobnych wydawnictw jest mnóstwo, większość jest żenująco niskich lotów. Grup grających heavy/power metal też jest mnóstwo i co rusz, jak grzyby po deszczu wyrastają nowe, większość jednak do legend nie dorasta ani umiejętnościami, ani pomysłami. Fireforce to właśnie jedna z takich grup, a „March On” to jej debiutancki album. Naturalnie nie jest to płyta wielka, ani przełomowa (nie da się chyba już w tym gatunku niczego przełomowego nagrać), ale na tle innych podobnych wydawnictw jest to pozycja bardzo interesująca. Zapominając o nazwie grupy i tytule płyty można w spokoju rozkoszować się dźwiękami płynącymi z głośnika. Uczyńmy to, ale najpierw trochę o samej kapelce.
             Zespół powstał w 2009 roku w Belgii, a dokładniej w Antwerpii. Z początku grał wyłącznie covery grupy Iron Maiden. Na debiutanckiej płycie znalazły ich własne utwory, mocno inspirowane nie tylko żelazną dziewicą, ale także innymi zespołami takimi jak Saxon, Nazareth, Judas Priest, jak również wczesnym niemieckim power metalem.
            Utwory są zwarte, krótkie i nieprzekraczające pięciu minut (najdłuższy ma pięć minut piętnaście sekund). Są bardzo melodyjne i silnie nasączone stylistyką wczesnego Iron Maiden oraz power metalem. Toteż wokalizy plasują się w wysokich rejestrach, a utwory są szybkie i epickie. Tematyka wokół których porusza się Fireforce to zarówno historia (zwłaszcza średniowieczna), jak i aktualne problemy społeczne, katastrofy, oraz mitologia egipska, a nawet żarty muzyczne w stylu wczesnego Helloween czy Edguya.
            „Coastal Battery” to typowy, pędzący otwieracz ze skandowanym tytułem dla wspólnego odśpiewania i szorstkim, charczącym wokalu w stylu Accept. Ciekawostką jest fakt, że momentami pojawia się nawet growl.
            Drugi kawałek to „The Only Way” osadzony w identycznej stylistyce, ale ze znacznie ciekawszym wokalem, zbliżającym się do stylistyki Tobiasa Sammeta (choć nie tak czarująco wysoko jak to tylko Sammet potrafi). Solówka w stylu lat 80, odrobinę przypominające te, które się pamięta z najlepszych płyt Metallici, choć do tej melodyjności i kunsztu jeszcze daleko.
            „Firefstorm” zaczyna się lirycznie, akustycznie, ale zaraz potem wchodzą ostrzejsze riffy. Kawałek jest wolniejszy, pochodowy, przywodzący trochę stylistykę AC/DC czy Saxon (skandowanie tytułu, podobna budowa utworu). I znów typowo thrash metalowa solówka.
            Czwarty jest „Horus (Bringer of Order)”. Już sam tytuł wyraźnie odnosi do płyty „Powerslave” Iron Maiden, nawet jest podobnie zbudowany. Szkoda, że nie zbudowali epickiej suity, ale i tak jest interesująco. Choćby z tego względu, że wokalista wyraźnie próbuje śpiewać jak Dickinson i wychodzi mu to naprawdę nieźle.
            Piątka to „1302 – Battle for Freedom”, który wraz z ósemką „Fly Arrow Fly (Crecy 1346)” przypomina średniowieczne jazdy Saxon, ale jednocześnie zahaczające o bardzo wyraźnie o stylistykę Iron Maiden. Właśnie w piątym znów mamy Dickinsonowski wokal z tamtych lat. Ten drugi jest bardzo melodyjny, odniosłem wrażenie nawet nawiązania do Bathoryego, ale pewnie to tylko wrażenie. Znów mocno Dickinsonowski wokal.
            Szósty „Moonlight Lady” z melodyjnym, power metalowym riffem mógłby spokojnie znaleźć się na którejś z płyt Edguy, ewentualnie nawet Avantasii, czy Helloweenu z pierwszego okresu z Andim Derisem przy mikrofonie.
            Siódmy jest mroczny, pochodowy „Annihalation” z melodyjnym riffem. Pachnie Metallicą i Saxonem, a wokal znów zbliża się do wysokich, niemal Dickinsonowskich wokali. I do tego szybka solówka.
            Dziewiąta jest niemal Helloweenowa „Mona Lisa”, tu najwyraźniej słychać barwę Dickinsonowską u wokalizy. Choć w najwyższych partiach przypomina mi raczej Tobiasa Sammeta.
            Dziesiąty utwór „Hold Your Ground” zaczyna się od perkusji i jest bodaj chyba najbardziej przebojowym kawałkiem na płycie, jednym z tych, które można do znudzenia puszczać w radiu, ale raczej żeby odstraszyć, niż zachęcić. To po prostu jeden z tych pseudoepickich potworków o wspaniałych, długowłosych metalowych chłopcach…
            Jedenastka znów zaczyna się od perkusji, a potem zaczyna się jazda. Jak się wsłuchać brzmi bardzo znajomo – tak, tak to Metallica. Zarówno riff jak i wokaliza jest jako żywo wyjęte z „Kill’em All”. To chyba nie jest wrzuta, bo na moment pojawia się Dickinsonowsko – Bathory’owe „oooo”, a solówka choć krótka nie pasuje do całości. Mimo wszystko sympatyczne.
            Ostatni jest „Metal Rages On” – ponownie jako żywo Metallicowa jazda. I znów mamy historię spod znaku „heavy metal jest naszym życiem itd.”. Z tą jednak różnicą, że utwór jest instrumentalny i wypada chyba najciekawiej z całego albumu.
            Podsumowując: wieje nudą. Zdecydowanie tak, ale paradoksalnie schematyzm i trzeba przyznać umiejętna kompilacja inspiracji, a zwłaszcza tych związanych z Iron Maiden, wypada nadzwyczaj interesująco. Brzmi to świeżo i ciekawie, z tego względu, że jest bardzo dobrze nagrana, nie skąpiono kasy na produkcję, zwykle przecież tego typu kapele nagrywają bardzo surowo i tak garażowo, że bolą uszy od trzasków i zbędnych szmerów.
            Jest to jedna z tych płyt, które można bezstresowo puścić sobie w drodze do szkoły (jadąc skmką czy autobusem) i na chwilę zapomnieć o świecie. Jedna z takich, które nie mają na celu zmienić świata, nie mają nas grzać czy specjalnie jakoś porażać. Zjeżdżać bowiem całkowicie tego typu materiału nie ma sensu, a każdy prawdziwy wielbiciel metalu powinien być zadowolony. Bo cel takiego grania to po prostu dobra zabawa.
I pod tym względem ta płyta doskonale się sprawdza, dlatego zasługuje na szóstkę z plusem. Naturalnie jest to ocena na wyrost, bo zespół (jeśli przetrwa) czeka jeszcze bardzo długa droga, zwłaszcza jeśli chodzi o znalezienie własnego stylu. Potencjał jest, tylko po prostu nie jest to jeszcze właściwa ścieżka…

środa, 23 marca 2011

Po całości II


Świeża mieszanka retro:
Coldspell po całości

            Grupa wydała jak na razie tylko dwie płyty i trzeba przyznać, że bardzo ciekawe.
Nie grają niczego nowego i nie odkrywają przysłowiowej Ameryki, ale słucha się ich naprawdę przyjemnie. Stylistyka obrana na debiutanckim „Infinite Stargaze” (2009) i na tegorocznej „Out from the Cold” to spojrzenie retro na różne gatunki muzyki rockowej połączone w bardzo zgrabną całość. Zwykle granie retro nie jest interesujące, choć ostatnio przecież przeżywamy renesans lat 60 i 70 czy wysyp zespołów grających southern rocka i jego cięższych odmian, czy nawet nawrót do elektroniczno dyskotekowych brzmień lat 80. Co mamy na płytach Coldspell?
Hard rock zmieszany z metalem progresywnym, stoner rockiem i przyprawiony odrobiną niemieckiego power metalu. Odnosząc zaś do konkretnych przykładów: Whitesnake, Deep Purple, Queensryche, momentami wczesny Helloween czy Accept. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie. Ale jak się już słucha, jest znacznie ciekawiej.
            Coldspell powstał w Szwecji w 2005 roku z inicjatywy gitarzysty Michaela Larssona. Aktualnie skład zespołu uzupełniają: Niclas Swedentorp na wokalu, Matti Enklund na klawiszach (w tym na organach Hammonda), Anders „Kebbe” Lindmark na gitarze basowej oraz Perra Johansson na perkusji. Debiutancki album został zrealizowany na początku 2009 roku i złożyły się nań wpływy zarówno lat 70, 80 jak również 90.  Album „Infinite Stargaze” zbierał pochlebne recenzje na całym świecie, został też wyróżniony w kliku sondażach, a przez stronę RockRealms.com został ogłoszony „Albumem roku” w kategorii heavy, hard and melodic rock.
Na początku 2011 roku zaszły drobne zmiany w składzie i została wydana druga płyta „Out from the Cold”, której produkcją zajął się po raz drugi Tommy Hansen z Danii, który wyprodukował kilka płyt znanych formacji np. Helloween czy Jorn.
            Obie płyty zawierają utwory mocno przefiltrowane przez wyżej wymienione inspiracje, za każdym razem przywołując inną stylistykę czy konkretną grupę. Mamy więc ciężkie, epickie momenty, rozbudowane i niezwykle wirtuozerskie pasaże, czy liryczne spowolnienia. Mamy przestrzeń i szaleństwo, mamy konkretną opowieść i świetne melodie.
Wokal też jest niezwykły – raz hard rockowo charczący, raz power metalowo wchodzący w wysokie (nawet piskliwe) rejestry, lub czysty psychodeliczno-progresywny.
            Nie ma sensu rozpisywać się o konkretnych utworach, bo zajęłoby to sporo miejsca, ale warto odnotować na plus, że utwory są stosunkowo krótkie, rzadko przekraczają pięć minut.
Nie można się też słuchając Coldspella nudzić, za każdym przesłuchaniem opada mi dosłownie szczęka, zawsze wyłapuje kolejne smaczki i odniesienia. Polecam wszystkim poszukującym świeżości (nawet odgrzewanej, ale bardzo smakowicie podanej) lub po prostu dobrej muzy w starym stylu.
Po raz kolejny Skandynawowie pokazują, że zimne kraje północy to kraje niezwykle gorące muzycznie i posiadające jeszcze wiele do powiedzenia w kwestii muzyki metalowej.

środa, 16 marca 2011

Recenzja pozytywna

Ponad skalę:
Neony – Niewolnicy Weekendu (2011) 11/10

Czy można ocenić płytę ponad skalę? Myślę, że można. W każdym razie zaryzykuję i dam tej płycie całą jedenastkę, mimo, że skala opiewa tylko na dziesięć. Ale zaraz, zaraz… niby z jakiej racji? Otóż: Siedziałem sobie z kumplem Grześkiem przy piwku, obok odbywała się próba przed koncertem grupy State Urge, a on mnie pyta: „Znasz taki zespół Neony?”. A ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie. A Grzesiek na to: „Aha. Pewnie nie spodobałyby się Ci…”. Postanowiłem sprawdzić sobie twórczość tej grupy. Debiutancka płyta wydana na początku tego roku, wbrew sugestii Grzesia bardzo mi się spodobała. Przyjrzyjmy się:
            Muzyka, którą oferują na tej płycie Neony to wesoły rock zmieszany z punk rockiem, art rockiem, popem i zimną falą oraz niebanalnym tekstem. Jeśli przyrównać do jakiś znanych zespołów, przychodzi mi na myśl Republika oraz Obywatel G.C, wczesny T.Love, może nawet trochę Coma z pierwszej płyty. Trzy pierwsze, a zwłaszcza grupy Ciechowskiego szczególnie.
            Brzmienie płyty jest bardzo klarowne, sterylne, z wyważoną perkusją, wibrującym basem wyłożonym na wierzch i gitary budują naprawdę ładne i ciekawe melodie, częściej jednak będąc tłem dla basu, który zdecydowanie prowadzi w większość kompozycjach.
Utwory są bardzo żywiołowe i energetyczne. W ogóle to mam wrażenie, że w czasie nagrywania materiału świetnie się chłopaki bawili, a niektóre kawałki brzmią jakby były nagrywane na setę (choćby utwór tytułowy)
            Wokal to też ciekawa sprawa – momentami brzmi bardzo szorstko i punkowo, z innej przypomina Muńka Staszczyka, a w innych Grzegorza Ciechowskiego. W króciutkim „13” przypomina mi nawet Macieja Maleńczuka (reszta utworu to szum winyla będący wprowadzeniem do ostatniego kawałka). W ogóle w utworach słychać pełną gamę inspiracji (również artystami zagranicznymi) ale zwłaszcza jednak polskimi: Ciechowskim i Staszczykiem szczególnie.
            Teksty nie są przesadzone, nie są też głupiutkimi, grafomańskimi pioseneczkami o niczym, są przemyślane i zawierają często niezwykle trafne sformułowania, momentami są bardzo dowcipne (choćby tytułowy kawałek). W dodatku wszystkie utwory są po polsku (rzecz coraz rzadziej spotykana w polskiej muzyce), napisane w sposób bardzo interesujący, intertekstualny i spójny. I co najważniejsze nie ma potworków i zgrzytów.
            Co jeszcze jest na tej płycie? Kapitalne wstawki z „Polskich Kronik Filmowych” czy przemówień partyjnych świetnie się wpasowują w stylistykę obraną przez grupę („ Made In Poland” czy „Who Iz TV?”). Odniesienia czy nawet przetworzenia do znanych utworów: „Made In Poland” brzmi jakby był to cover „Smells like teen spirit” Nirvany, zwłaszcza na początku. Pod względem żywiołowości muzyki zawartej na płycie przywodzi na myśl Muse, choć kompozycje nie są tak rozbuchane. „Prawie jak miłość” brzmi z kolei jak T.Love zmieszany z U2 z okresu „Zooropa” czy „Pop”. Dla mnie bomba.
            Do utworów najbardziej zasługujących na uwagę i należących do moich absolutnych faworytów należą: kawałek tytułowy „Niewolnicy Weekendu” (zdecydowanie zasłużyli na browar i to nie na jeden…), pomysłowy „Made In Poland”, niezwykle dowcipna (i prawdziwa) „Wasza klasa” (do wspólnego odśpiewania), przywodzące na myśl T.Love „Pani Zuo”, Republikowe „Pasożycie” i świetny również Republikowy „Who Iz TV?” (również do wspólnego odśpiewania idealny).
            Moje gusta muzyczne i gusta muzyczne Grześka trochę się różnią, ale ciężko w sumie powiedzieć czy się coś podoba czy nie, jeśli się nie posłuchało. Przynamniej w większości przypadków. Zaopatrzyłem się po prostu w płytkę i wsiąkłem bez reszty, uśmiechnąłem się i od razu jakoś tak cieplej na duszy się mi zrobiło. To bardzo świeża i przyjemna, (taka wiosenna, radosna) płyta. Dawno nie słyszałem tak dobrej polskiej płyty. Może nie jest to granie odkrywcze, ale w porównaniu do sporej ilości polskiej muzyki wybijające się ponad przeciętność i poprawiające humor, nawet najbardziej skołatany nerwami. Z takiej właśnie racji jedenastka. A najlepiej samemu się przekonać na własne uszy. Ja lecę puścić płytkę jeszcze raz, nie mogę się od niej po prostu oderwać… naprawdę nie mogę… stałem się niewolnikiem Neonów.

* Obywatel G.C – przypadek? Nie ma przypadków. Jednego już z nami niestety nie ma (wielka, wciąż nieodżałowana szkoda), drugi wciąż żyje, chodzi na koncerty i pije winko albo piwko. Ale proponuję nie brać z niego przykładu…

wtorek, 15 marca 2011

Relacja II


Koncert zespołu State Urge
(Blues Club 14.03.2011)


Nie wiem, naprawdę nie wiem jak zacząć… cokolwiek napiszę będzie nieodpowiednie i niepełne, tak więc i powyższe i te słowa są po prostu złe, ale skoro początek mam za sobą, mogę napisać, że jestem absolutnie porażony i zachwycony. Trzeci koncert gdyńskiej grupy State Urge, na którym byłem powalił mnie dosłownie i w przenośni na łopatki, no może nie jakoś bardzo, ale na pewno muszę zauważyć, że postęp jest ogromny, zauważalny i słyszalny.
            Koncert odbył się w ramach kolejnej odsłony Gitariady, organizowanego cyklicznie przez Blues Club konkurso-przeglądu młodych pomorskich zespołów. Obok SU miał zagrać zespół 7’, ale podobno się rozwiązał. Trzeba przyznać, że trochę łyso, gdy zespół rozpada się w momencie, kiedy ma zaklepany koncert z szansą na laury, ale bywa i tak. Nie wiem jak pozostali artyści grający w ramach Gitariady wypadają, ale SU moim zdaniem ma ogromne szanse, aby przejść do dalszego etapu. Tak więc w ramach koncertu zagrał tylko State Urge – i naprawdę dał koncert świetny, ale od początku.
            Tym razem wybrałem się na SU z kumplem Grzegorzem Ciężkowskim, który woli jak się na niego mówi Kahun (swego czasu bębnił nawet w zespole, który razem współtworzyliśmy, ale „legendarny” Q-MaR to już niestety historia, która nie ma szans na wskrzeszenie). Jako, że byliśmy nieco wcześniej załapaliśmy się na próbę przed koncertem, co już dało mi pewne wyobrażenie, co będzie dalej. Dosłownie Hitchcockowskie trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło, ale nie będę wyprzedzał faktów i rozpisywał się o próbie, bo to nawet nie wypada, choć dygresja dotycząca pewnego utworu znajdzie się w dalszej części.
            Część właściwą, czyli koncert rozpoczął przemową Szymon Jachimek z kabaretu LIMO, a potem chłopaki uderzyli obowiązkowym dymem i własnym utworem „Preface”.
Silnie nasączona stylistyką Pink Floyd czy nawet Deep Purplowym szlifem kompozycja, rozpoczyna każdy koncert grupy (w każdym razie poprzedni rozpoczęła). Jest potężna, mocna i rozedrgana pod względem emocji, inaczej mówiąc niesamowita. I te kroczące klawisze… po prostu majstersztyk.
            Jako drugi był cover Jeffa Buckleya „Hallelujah” jeszcze mocniej rozpięty w przestrzeni niż poprzednim razem, jeszcze bardziej melancholijny i rozrzewniony.
Chmurne klawisze i doskonale słyszalny bas, a potem uderzenie i przepiękne solo, rosnące i świdrujące, znów przywołujące na myśl Gary’ego Moore’a, zejście w bluesową lekką i bujającą tonację i zejście do wyciszenia.
            Trzeci był cover utworu „Comfortably numb” Pink Floyd, choć mogę przysiąc, że pierwsze dźwięki zabrzmiały jak „Is there anybody out there”. Świetnie wyszedł dwugłos – szorstki wokal Krystiana Papiernika (basisty) i wyższa partia Marcina Cieślika (gitara). W ogóle należy zauważyć, że w wokalu Marcina słychać ogromny postęp – jest pewniejszy siebie, bardziej stara się modulować głos w wyższe rejestry gdzie jest to konieczne, otwierać się i oby tak dalej… Tu Grzesiek mówi, że zaczyna odpływać. Bardzo dobra, potężna i płynąca wersja, która wydała mi się nawet potężniejsza od oryginału. I do tego jeszcze wibrujące, dysharmoniczne i dysonansowe solo – niesamowite…
            Kolejny był „Heave a sigh” – autorska kompozycja SU. Łagodny, narastający klawiszowy wstęp uzupełniony delikatnymi uderzeniami talerzy, a potem płynąca, ostra jazda z perkusyjnym solem przy końcówce utworu. (Teraz to ja zacząłem odpływać).
             Następny był utwór Niny Simone „I Feeling Good” z płyty „I put a spell on you” w wersji grupy Muse (o tej grupie można przeczytać w artykule „Eklektyzm, metafizyka i piękno – Muse i Coldplay po całości”). Wykonywany już na próbie – bardzo mnie zaskoczył. Piękne wykonanie, którego nie popsuły nawet sprzężenia w mikrofonie na początku, a wysokie rejestry Cieślik wykonał kapitalnie, choć tu znów trochę tłumił w sobie głos, a szkoda – więcej życia i energii! Do rozbuchanej wersji Muse jeszcze trochę brakuje, ale i tak jest pięknie. Chwila zastanowienia ze strony zespołu i grają dalej…
            Dym spowił cały zespół mleczną mgłą, gdy zaczęli grać coś, co z początku brzmiało trochę jak Hawkwind, a trochę jak King Crimson. Pulsujące zwolnienie, a następnie narastające rozwinięcie, teraz można poznać, że to Pink Floyd, choć wcale nie jestem pewien czy na pewno, a nawet gdyby to nigdy nie pamiętam, czy jest to „Crazy on you shiny diamond” czy „Wish you were here” – jeśli już to ten pierwszy… Płynąca, melancholijna solówka i klimatyczne, coraz wolniejsze, deszczowe oniryczne schodzenie, aż do wyciszenia… pięknie. W tym momencie Grzesiek mówi, że można się tym zespołem naćpać
               Siódmy był utwór oparty na przestrzennym klawiszu i melodyjnej gitarze, coś tak trochę jakby połączenie U2 z Weather Report, King Crimson z okresu skowronków, Hawkwind i Coupla Prog z narastającym i uderzonym skończeniem. Znów pięknie…
            A na zakończenie, w ramach bisu zagrali cover „Again” Archive, który tym razem został rozimprowizowany jeszcze bardziej niż ostatnio, fantastycznie wybił się na wierzch mroczny bas i deszczowe piano. Na to nachodziła melodyjna, wibrująca gitara i narastająca perkusja. Tu też świetnie wypadł bardziej niż ostatnio uliryczniony wokal Cieślika.
Frazowanie w stylu King Crimson i przestrzenne zwolnienie, a następnie falujące unoszące się narastanie i zejście z ponownym frazowaniem aż do ostatniego uderzenia…
            Po czym Grzesiek stwierdził, że przydałoby się większe jębnięcie i więcej energii w tym wszystkim. Choć ja uważam, że jest naprawdę bardzo dobrze. Z koncertu na koncert coraz lepiej i ciekawiej. Ogromny postęp w wokalu Cieślika (więcej życia, mniej tłumienia!) i bardzo pozytywne zaskoczenie klasycznym utworem Niny Simone. Na duży plus zasługują też coraz bardziej klimatyczne interpretacje innych coverów, ekspresyjna i energetyczna gra Marcina Bocheńskiego (perkusja) oraz mocno oniryczny klawisz Michała Tarkowskiego.
Tym koncertem chłopaki udowodnili, że myślą o graniu na poważnie. Pokazali, że cover nie oznacza za każdym razem nutka w nutkę odegrania tak samo, za każdym razem jest inaczej i coraz piękniej! Coraz mocniej ściskam kciuki za chłopaków i życzę im wielu wspaniałych koncertów i wiele wygranych, moim zdaniem zasługują na zainteresowanie i przyznanie im lauru w tegorocznej Gitariadzie.
                 
* Kolejny koncert State Urge w gdyńskim klubie Ucho 17.03.2011 start o 19.
** Już wkrótce wywiad z zespołem, dokładnie jeszcze nie wiem kiedy, ale będzie na pewno.
*** Również wkrótce, a w każdym razie za niedługi czas, planuję zamieścić recenzję pierwszej płyty zespołu (płyty demo), którą jak tylko otrzymam i przesłucham porządnie, opiszę w miarę najdokładniej i starając się nie powtarzać wcześniej zawartych tez dotyczących kolejnych utworów.
**** Pozdrawiam wszystkich i zachęcam do czytania innych artykułów, nie tylko o State Urge… ;)

niedziela, 6 marca 2011

Recenzja negatywna


Cavalera Conspiracy - Blunt Force Trauma (2011) 2/10

Max Cavalera odcina kupony. Z marką, jaką jest samo jego nazwisko mogłyby to być kupony piękne, na pewno nie odkrywcze, bo swoje przecież już odkrył i pokazał. W 2007 roku wydał świetną płytę „Inflikted” na której zjednoczywszy się po latach z bratem Igorem pokazał, że również metalcore’owa stylistyka nie jest mu obca. Powstała płyta niezwykle interesująca, energetyczna, drapieżna i świeża, mimo małej odkrywczości w graniu, bo podobnych płyt były już setki, jak nie tysiące. W roku następnym wydał szóstą płytę swojej grupy Soulfly „Conquer” – równie dobry materiał, w swojej klasie rewelacyjny i słuchający się naprawdę dobrze. I dobra passa się skończyła. W 2010 roku Cavalera wydał siódmą płytę Soulfly zatytułowaną „Omen”. Płyta oprócz świetnej, niezwykle intrygującej okładki, zawierała muzykę nijaką, pozbawioną polotu i świeżości. Wszystko już gdzieś było, a wokale wołają o pomstę do nieba, płyty nie ratował nawet gościnny występ wokalisty Dillinger Plan Escape. Mniej więcej w tym samym czasie Cavalera ogłosił, że jednorazowy projekt jakim miał być Cavalera Conspiracy, szykuje drugą płytę. Zapowiadał materiał surowy, ciężki i mocno osadzony w stylistyce tradycyjnego heavy metalu. I oto pojawiła się nowa płyta, zatytułowana „Blunt Force Trauma”. I właściwie jedyna rzecz jaką można powiedzieć o tej płycie, to, to że jest traumatycznie zła. Ale od początku:
            Następczyni „Inflikted” rzeczywiście jest surowa i ciężka, tego nie można zarzucić. Tradycyjnego heavy metalu jednak według mnie jest jak na lekarstwo, na próżno szukać tu trashowych riffów czy melodyjnych solówek. Utwory są zbudowane według schematu: szarpany riff, dudniąca perkusja i charcząco-growlowany wokal z wyrzucanym refrenem polegającym na szczekaniu tytułu kawałka. Wszystkie w zasadzie są identyczne i w dodatku stanowią nudną kopię zeszłorocznej płyty Soulfly i debiutu sprzed niecałych pięciu lat.
            Riffy się nie bronią zupełnie, wszystkie gdzieś już były, brzmią zgodnie z zasadą „trzy akordy, darcie mordy”. Wokal jest straszny, przeżarty głos Maxa, denerwuje i przyprawia o palpitacje serca. Druga gitara należaca do Marca Rizzo też niestety nie daje z siebie niczego interesująco, właściwie obie zlewają się razem z basem należącym do Johnny’ego Chow w niestrawną szumiącą i rzeżącą masę. Broni się perkusja Igora, pokazuje on swoją grą, że jest świetnym perkusistą, szkoda tylko, że ma na tej płycie tak mało do zagrania.
            Płyty nawet nie ratuje od klęski bardzo oryginalny i ciekawie potraktowany utwór „Electric Funeral”. Brakuje na niej bowiem nawet jednego utworu, który by się wyróżniał i pociągnął ją niczym lokomotywa. Utwór tytułowy choćby, to nieciekawe powtórzenie kawałka „Blood, Fire, War, Hate” z „Conquera”… kopiować samego siebie? Po prostu żenada i wstyd. Jeden dobry kawałek na 15 utworów i czterdzieści kilka minut czegoś co udaje muzykę oraz rewelacyjna perkusja Igora, to za mało, by płytę ocenić dobrze, bo niestety dobrze nie jest.
            Podsumowując, słuchając tej płyty nudziłem się niemiłosiernie i miałem od pierwszej sekundy kwaśną minę. Nie wiem jak dotrwałem do końca… Nie polecam tej płyty nikomu, ani fanom Cavalery i jego dokonań, ani komuś kto dopiero zaczyna słuchać takiej muzyki, zwłaszcza jego muzyki. Paradoksalnie jego pasierb Ritchie ze swoją grupą Incite robi znacznie ciekawszą i świeższą muzykę niż Max, a przecież osadzoną dokładnie w tej samej stylistyce. Nie poleciłbym tej płyty też najgorszemu wrogowi, a to oznacza, że jest to płyta bardzo zła. Czemu więc daję tak wysoką ocenę jaką jest dwója? Cóż – jeden punkt za odwagę dla Maxa, że wydając tak marny i kiepski materiał uważa, że jest on godny wydania pieniędzy i włożenia do odtwarzacza (nie podtarłbym nim nawet mojego tyłka), a drugi za Igora – za świetną grę, która jest jedyną mocną stroną albumu. Jest to pozycja godna polecenia jedynie masochistom, wybitnie zagorzałym wielbicielom Cavalery i wszystkim tym, którzy są ciekawi jak można stoczyć się po równi pochyłej, od świetnych, miażdżących płyt po kiepskie i powtarzalne śmiecie i to w dodatku w ciągu zaledwie jednego roku. Jak dla mnie - zgroza. Ja temu wydawnictwu mówię kategoryczne: NIE!!!! Kompletnie mnie ono nie rusza, nie ciepli, ani nie mrozi. Niestety…

czwartek, 3 marca 2011

Relacja

Wieczór poetycki Wojciecha Kullinga
i koncert zespołu State Urge
(Bohema Jazz Club 2.03.2011)

Gdyński klub jazzowy Bohema słynie z organizacji małych, kameralnych koncertów dość niecodziennych zespołów, zarówno legendarnych grup i artystów jazzowych i bluesowych, ale również polskich muzyków takich jak Wojtek Pilichowski czy supergupy πr².
Tym razem w klubie odbyła się w ramach spotkań poetyckich magazyny Bliza promocja tomiku wierszy Wojciecha Kullinga połączony z małym koncertem młodego gdyńskiego kwartetu State Urge.
            Oto bowiem bohaterowie wieczoru, z którego chcę przytoczyć swoje wrażenia i spostrzeżenia, a także zachęcić do zainteresowania się twórczością opisywanych artystów, a zwłaszcza muzyką zespołu State Urge:
            Mieszkający w Sopocie, ale urodzony w Gdyni w 1972 roku Wojciech Kulling wydał właśnie swój trzeci tomik poetycki zatytułowany „Krzesełko Goulda”, na który składają się teksty z dwóch poprzednich tomików („Cisza bez cienia” 1998, „Album długogrający” 2005), wcześniejszej działalności poetyckiej przy grupie „Wrzesień” oraz teksty nowe. Ukończył Filologię Polską na Uniwersytecie Gdańskim. Był pomysłodawcą i współzałożycielem grupy poetyckiej „Wrzesień” (1994-1998), obecnie nauczyciel języka polskiego i wiedzy o kulturze w liceum.
            Zespół State Urge istniejący od 2009 roku gdyński kwartet, w którego skład wchodzą młodzi, niezwykle utalentowani muzycy: Marcin Bocheński na perkusji, Marcin Cieślik na gitarze i wokalu, Krystian Papiernik na basie oraz Michał Tarkowski na instrumentach klawiszowych.
Grupa zagrała już kilka koncertów i pojawiła się nawet na antenie radiowej Trójki, gdzie puszczono jej utwór, a redaktor Kaczkowski zachwalał i polecał ich twórczość (do posłuchania) .Nie znaleźli się na dopiero co wydanej płycie „Minimax.pl 6”, ale sam fakt, że zostali ciepło wspomniani przez redaktora Kaczkowskiego zobowiązuje do zainteresowania.
           
            Bohema nie należy do klubów dużych, kameralna atmosfera i mała przestrzeń jest przewidziana raczej na małą liczbę osób, także Ci, co przyszli za późno musieli stać.
Ja nie należałem do tej grupy, ponieważ usiadłem w wydzielonym rezerwowanym dla zespołu stoliku, ponieważ nasz wspólny znajomy zaproponował żebym usiadł z nimi. Wspólnym znajomym jest mój dobry kolega Marcin „Kleryk” Kowalewski, gitarzysta zespołu Blind Crows, który mocno wczuwał się w klimat i próbował nawet dodawać efekty specjalne i wykazał się klakierskim zmysłem. Najistotniejsze jest jednak chyba to, że „dwugłos” artystów idealnie się ze sobą łączył, w przerwach między kolejnymi utworami swoje wiersze czytał pan Wojciech, a zespół grał w przerwach między kolejnymi wierszami. Najpierw opiszę jednak koncert SU, a następnie twórczość pana Kullinga.
            Zaczęło się o 19:18 kiedy podjęto decyzję o rozpoczęciu wydarzenia i chłopaki uderzyli pierwszym utworem, własną kompozycją silnie nasączoną Pink Floydowskim, może nawet Deep Purplowym szlifem. Perkusja, podobno bez dodatkowego nagłośnienia, i klawisze fantastycznie wprowadziły w nastrój obustronnego i nierozłącznego wszak odczuwania sztuki – poezji i muzyki.
            Drugi utwór zagrany przez zespół (na razie nie znam tytułów ich kompozycji, więc muszę się posłużyć jedynie odczuciami i przypuszczeniami) zaczął się lekko, powolnie jakby deszczowo (klimaty pierwszego King Crimson, może nawet Doorsów), a potem progresywne przyśpieszenie z małym solem perkusyjnym z elementami klawiszowej przeciwwagi – ekstatyczny majstersztyk z idealnie wyliczonymi proporcjami.
            Kolejny był cover utworu Jeffa Buckleya „Hallelujah”, który z powolnego i rozrzewnionego kawałka przeradza się w rozbuchaną improwizację. Piękno i liryzm z nie kopiowanym wokalem, tylko gitara, klawisze i dym, a później dobrze słyszalny bas i wibrująca gitara grająca melodię przypominającą trochę nie dawno zmarłego Gary’ego Moore’a. Następnie zespół zagrał, jeśli się nie mylę, kompozycję „Echoes” Pink Floydów, która również w pewnym momencie przeradza się w improwizowaną, rozbudowaną strukturę przefiltrowaną przez nieposkromioną wyobraźnię chłopaków. Klawiszowy, „hammondowy” wstęp, następnie krocząca gitara i delikatne uderzenia w hi-hata, a potem coraz szybciej. Dosłownie miałem wrażenie, że zaraz odlecę.
            Potem znów był powolny, melancholijny utwór na początku (taki jakby Doorsowy), który w momencie uderzenia i wejścia ostrego riffu gitary natychmiastowo skojarzył mi się z przestrzennym space rockiem w rodzaju Hawkwind czy nawet heavy rockiem w rodzaju Coupla Prog ze zwolnieniem w stylu Weather Report z płyt koncertowych (te niesamowite rozimprowizowane długie wersje króciuchnych utworów…). Potem znów w kolejnym utworze z płynącym klawiszem i niemal floydowską gitarą gdyby zamknąć oczy zobaczyłoby się figury geometryczne w ferii barw (tak jakoś podświadomie mi się to ze sobą skojarzyło). Momentami przypominał nawet utwory U2 z wczesnego okresu działalności. Wówczas pan Wojciech powiedział: „Oni tak dobrze grają, że mam wrażenie, że ja im tylko przeszkadzam”.
            Ostatnim utworem zagranym przez SU był również potraktowany improwizacją cover utworu „Again” grupy Archive. Coś cudownego – rozwijający się, płynący i pulsujący na przemian, oszałamiająco piękny i potężny… bez ani jednej zbędnej nutki, dźwięku i uderzenia.
W rozimprowizowanym fragmencie przypomniały się najlepsze koncertowe rozbudowane momenty kompozycji Deep Purple, a solówki to pewnie nie powstydziliby się wielcy, których już z nami nie ma.
            Z kolei wiersze pana Wojciecha Kullinga fantastycznie uzupełniały i łączyły się z muzyką chłopaków. Częściowo nawet wiersze kapitalnie odzwierciedlały nastroje, tematy i wachlarz inspiracji SU. Utwory początkowe były krótkie, przypominające budową aforyzmy, dopiero późniejsze zaczęły jakby bardziej wpasowywać się w klimat. „Metafizyczne szczeliny” i „obserwacje głębokie” to wyrywkowe fragmenty z utworów Kullinga, które oddają dość pełnie, to jak grają chłopaki. Niektóre wiersze były żartobliwe, a inne pełne trafnych obserwacji i spostrzeżeń: „wolę długogrające płyty od opasłych rozgadanych książek zdania nie zmieniam zdania”, „poświęcona kreda do gry w klasy”. Bardzo podobał mi się utwór „Rozmowa erotyczna” z bardzo udanymi metaforami. Po ostatnim wierszu, nastąpiła w pełni zasłużona burza oklasków. Po wszystkim kupiłem promowany tomik (15 złych) i stanąłem w ogonku po autograf: „Do spotkania w rzeczywistościach, których nie widzimy” – nie tylko pięknie łączy się z muzyką graną przez SU, ale też oddaje z jakim typem poezji mamy do czynienia. Choć jego poezja wydaje się prosta, taka zwykła, nie jest ona łatwa. Liczne odniesienia do kultury, obserwacji i życia poety, a także do innych twórców stanowią rodzaj pewnego kolażu, w którym trzeba się zagłębić, żeby odnaleźć ukryty sens i znaczenie. Nie wiem czemu, ale ja lubię takie niejednoznaczne teksty, które reprezentują sobą coś więcej niż tylko myśl, które są czymś więcej same z siebie. Podobnie odczuwam muzykę, a chłopaki naprawdę czują to, co grają i przekazują za jej pomocą tą ukrytą głębię, której tak usilnie szukamy każdego dnia.
              Ciekawostką może być też fakt, że w klubie przypadkiem (nie ma przypadków) pojawił się Dr. Hackenbush, który przyszedł sobie na piwo i dziwił się, że trafił na koncert „ czegoś takiego fajnego pink floydowskiego” (!).
            Podsumowując, zarówno koncert SU, jak i czytanie wierszy przez Wojciecha Kullinga, bardzo dobrze się ze sobą spasowały. Bardzo mi się podobało. Zwłaszcza warstwa muzyczna, choć trzeba przyznać, że liryczna (utworów Kullinga) też, inaczej nie kupiłbym tomiku, który zawiera teksty naprawdę interesujące i przemyślane. 
Warto się zainteresować twórczością zarówno pana Wojciecha, jak i zespołu State Urge, który na ten miesiąc planuje kilka koncertów. Najbliższy już 14 marca w gdyńskim Blues Clubie. [i] 



[i] Cała lista koncertów dostępna na Facebooku i Myspacie grupy. W najbliższym czasie przewiduje wywiad z chłopakami, który naturalnie znajdzie się na blogu. Zapraszam do uważnego śledzenia i życzę miłej lektury.

Po całości I


Eklektyzm, metafizyka i piękno:
Muse i Coldplay po całości

Zdarza się, że słyszymy nazwy jakiś zespołów, zachwyty ludzi, zwłaszcza znajomych, nad cudowną twórczością jakiś grup, a nigdy nie słyszeliśmy ani jednego utworu, w dodatku wcale nas jakoś nie ciągnie do ich poznania. Często jednak przychodzi moment przełamania, decyzja o tym, żeby poznać i sprawdzić, na czym polega fenomen i zachwyt, by przekonać się, czy rzeczywiście słusznie tak dobrze mówi się o tych zespołach. Zazwyczaj też poznajemy takie „niechciane” w naszej świadomości zespoły na zasadzie „pokochaj albo odrzuć”. Tak właśnie miałem z Muse i Coldplay – co rusz słyszałem zachwyty nad ich twórczością i ani jednego utworu. Postanowiłem zweryfikować na własne uszy, czy to naprawdę takie dobre jest, jak mówią. Mogłem zgodnie z zasadą pokochać albo odrzucić, stało się zupełnie inaczej. Nie pokochałem, nie odrzuciłem, ja po prostu wsiąkłem.

  1. Muse

Mało kto zna twórczość Niny Simone – pianistki i wokalistki jazzowej nagrywającej głównie w latach 60 i 70. Mało kto też wie, że jeden z utworów zespołu Muse – „Feeling good” to po prostu cover.
I to cover utworu Niny Simone z płyty „I Put A Spell On You”. Słuchając na youtubie właśnie tego kawałka trafiłem na wersję zespołu Muse i padłem. Mówi się, że są utwory, których nikt nie jest w stanie zepsuć i rzeczywiście – kapitalna wersja kawałka czarnoskórej artystki sprawiła, że postanowiłem sprawdzić twórczość zespołu Muse w całości. I muszę się przyznać bez bicia, że zachwyciłem się. I to dogłębnie.
            Każda płyta tej grupy to mistrzostwo świata i w dodatku z kolejnej na kolejną coraz smakowitsze, lepsze i ciekawsze. Poraża nieograniczona wyobraźnia zespołu oraz niezliczona wręcz pula stylistyk. Nie zamykają się w jakimś jednym konkretnym nurcie, ale łączą jazz, blues, rock, pop, elektronikę i heavy metal z niemal operowym epickim rozmachem.
            Zazwyczaj takie fuzje stylistyczne kończą się klapą, Muse pokazuje, że wcale tak być nie musi. Dream Theater to nie jest, nie ma więc długich, rozbudowanych utworów czy wirtuozerskich popisów - utwory są stosunkowo krótkie (rzadko przekraczają pięć minut). Paradoksalnie jednak bardzo im blisko do Bogów progresywnego metalu. Muzyka Muse to jak dla mnie kontynuacja niesłusznie niedocenionej przez wielu fanów DT płyty „Falling Into Infinity” (1997), tylko jeszcze bardziej przefiltrowana przez alternatywę i pop, a w dodatku umiejętnie połączona ze space rockiem i operą.
            Już na swojej pierwszej płycie „Showbiz” (1999) Muse sięga po Beatlesowską tradycję i łączy ją z metalem i mocno rozbudowanymi strukturami, często w ramach jednego, kilkuminutowego zaledwie utworu. Utwory posiadają bardzo chwytliwe, zapadające w pamięć melodie i nie nudzą się ani przez moment.
            Na kolejnej płycie „Origin of Symmetry” (2001) styl grupy rozwinął się. Muzykę zespołu zaczyna się odczuwać wszystkimi zmysłami, a wspomniany cover utwory Niny Simone, to po prostu majstersztyk. Na „Absolution” (2003) dużych zmian w stylu nie ma. Należy jednak zauważyć, że coraz bardziej stawia się na klimat – rozrzewniony i melancholijny, momentami wręcz płynący. Płyta jest dojrzalsza i wyraźnie widać, że grupa się rozwija i szuka własnego, niepowtarzalnego stylu, który wszak słychać już od debiutu.
            „Black Holes And Revelations” z 2006 roku to z kolei bodaj najbardziej przebojowa płyta w ich dyskografii. Utwór tytułowy jest absolutnie porażający. Z kolei kończący płytę „Knights of Cydonia” brzmi trochę tak, jakby wyjęty był z twórczości Quorthona – Boga epic i viking metalu. Popowa konwencja łączy się tutaj ze stylistyką wypracowaną przez multiinstrumentalistę grupy Bathory i to w przepiękny, oszałamiający sposób. Bez czarnych dziur i zdecydowanie rewelacyjnie.
            Ostatnia jak dotąd płyta Muse – „The Resistance” (2009) to zwrot w kierunku rocka progresywnego z początku lat 70 i space rocka w stylu Hawkwind. Jest jeszcze bardziej wyciszona, jeszcze mocniej przestrzenna, melancholijna i najspokojniejsza ze wszystkich wydawnictw grupy.
A kończąca płytę „Exogenesis Symphony” w trzech odsłonach jest fenomenalna.
            Osobną sprawą jest wokal i niezwykła wręcz eklektyczność zespołu Muse. Gitarzysta i wokalista zespołu Mathew Dempsey posiada bardzo interesującą, wysoką barwę głosu, którą wykorzystuje na różne sposoby. Krytycy zarzucają mu nawet, że śpiewa zbyt operowo, a jego falset jest nie do zniesienia. Osobiście uważam, że taki rodzaj wokalizy sprawdza się wyśmienicie w obranej przez Muse stylistyce. Linie wokalne są fantastyczne, na przemian melancholijne i rzewne, za chwilę pełne furii i wściekłości i to bez najmniejszego śladu zbędnego charkotu, growlu czy bełkotliwie wyrzucanych fraz. W swojej muzyce łączy, co zauważyłem już na początku, wiele gatunków muzyki, często nawet skrajnie od siebie odmiennych. Wprawne ucho wyłapie liczne przetworzenia znanych melodii – na ostatniej płycie choćby, w pewnym utworze, nie zdradzę jakim, i to w dodatku w tym samym, mamy obok siebie przywołanie pewnego utworu Queen i „Marsz niewolników” Johna Williamsa z drugiej części Indiany Jonesa.
            Eklektyzm w przypadku tego zespołu to duża zaleta, przykuwa uwagę na długo i zachwyca swoją niezwykłą świeżością. Sądzę, że każdy znajdzie w twórczości Muse coś dla siebie – spokojne, wyciszone momenty, ostre riffy, melodyjne pasaże, a nawet wręcz dyskotekowe rytmy.
Tymczasem ja z niecierpliwością wypatruję kolejnej płyty Muse – choć jeszcze nic na ten temat nie wiadomo, myślę, że jest na co czekać.

  1. Coldplay

O tym zespole nieraz słyszałem w liceum. Przypomniałem sobie o nim przy okazji Muse. Reprezentujący podobny sposób myślenia o rocku alternatywnym, mocno przefiltrowanym przez różne skojarzenia, odniesienia i muzyczne szuflady jest jednak zespołem różniącym się dość znacząco od Muse. Przede wszystkim w samym podejściu do muzyki. Muse jest rozbuchane nieomal do granic możliwości, Coldplay zgodnie z nazwą (nie wiem czy takie było zamierzenie, czy stało się tak przypadkiem – nie ma przypadków) jest chłodne, wyważone, akustyczne, spokojne i melancholijne, ale jednocześnie, i nieco paradoksalnie bardzo słoneczne i ciepłe. Nie ma tu ostrych riffów, ani galopad, rozbudowanych melodii czy szybkich utworów. Te się owszem zdarzają, ale nie dominują. Całość jest bardzo wyciszona, rzewna i porażająco piękna.
            Debiutancka płyta „Parachachutes” (2000) to od pierwszych dźwięków senne piękno w najlepszym wydaniu. Senność nie oznacza tu naturalnie, że jest to nudna muzyka, sprawia bowiem wrażenie jakby wyłaniającej się z deszczowej mżawki, przywołuje na myśl leniwie nadchodzącą wiosnę, z jej kapryśnym humorem i pierwszymi liśćmi na drzewach.
Nieco inaczej prezentuje się „A Rush of Blood to the Head” (2002), która jest nieco tylko szybsza od swojej poprzedniczki i tak samo onirycznie piękna.
            Trzecia płyta zespołu „X & Y” (2005) jest absolutnym majstersztykiem. Akustyczne, wyciszone rytmy, pulsują i rozwijają się do progresywnych obrotów, choć wcale nie mamy tu długich kompozycji czy wirtuozerskich popisów – dominuje przede wszystkim chłodna, przestrzenna, niemal ambientowa, minimalistyczna prostota. W konstrukcji poszczególnych kompozycji doszukać się można wpływu muzyki progresywnej z lat 70, a zwłaszcza wpływów space rockowego Hawkwind, jak również Dire Straits czy stylu U2 z okresu płyt „The Joshua Tree” i późniejszych eksperymentów na płytach „Rattle & Hum”, „Zooropa” czy „Pop”. Wyjątkowo interesująca jest wersja instrumentalna płyty, nagrana bez retuszów i poprawek, przez to bardziej surowa, ale też jeszcze piękniejsza i bardziej płynąca w czasie i przestrzeni, właściwie, dla mnie mogłaby się wcale nie kończyć.
            Ostatnia jak dotychczas płyta grupy „Viva La Vida Or Death And All His Friends” (2008) jest moim zdaniem najsłabsza z wszystkich wydawnictw Coldplay. Nie ma postępu w budowaniu nastroju czy dalszego rozwoju stylu, na moment pojawiają się jakieś elektryczne wstawki czy fragmenty z ostrzejszymi riffami, ale nadal jest melancholijnie, rzewnie i sennie. Spodziewać by się można jakiegoś dalszego ciągu rozwoju, jednak grupa postanowiła stanąć w miejscu, nie, to nie jest wrzuta i wcale nie mówię, że jest z tego powodu nudno, po prostu to wydawnictwo troszeczkę rozczarowuje, czegoś na nim brakuje.
            Zespół zapowiada na ten rok piątą płytę i zapowiada rewolucję. No ciekaw jestem tej nowej płyty i rewolucji. Ale to wszystko jeszcze przed nami, tymczasem pozostaje tylko po raz kolejny puścić poprzednie płyty i zanurzyć się w tych zgoła niepokojących, ale i uspokajających dźwiękach.
            Podsumowując, na płytach Muse i Coldplay nie znajdziemy dłużyzn, ani (raczej) rozczarowań. Jest energia, refleksja i świeżość przy jednoczesnym chłodzie i naprzemiennym (momentami wręcz parnym) gorącu. To metafizyczne uniesienie jest niekończącym się orgazmem i zachwytem przekraczającym percepcję. Eklektyzm, metafizyka i piękno…

wtorek, 1 marca 2011

Gdzie są zespoły z tamtych lat - suplement II

Gdzie są zespoły z tamtych lat (suplement II)
- Coupla Prog

Zespół powstał pod koniec lat 60 w Baden-Baden w Niemczech. Grał pełną suspensu, teatralnego zacięcia i profesjonalnego podejścia, specyficzną mieszankę kraut rocka i heavy blues rocka. Wcześniejsza inkarnacja grupy Wilde Rieter GmbH grała covery bluesowe i szybko się rozwiązała. Muzycy zdecydowali, że chcą stworzyć coś radykalnie odmiennego i nowego. A couple of progs, skrócona nieco później do Coupla Prog została założona przez czterech przyjaciół: Huberta Donauera grającego na perkusji, Reinera Niketta śpiewającego i grającego na basie i pianinie, wokalistę i gitarzystę Rolfa Petersa i Wolfganga Schindhelma śpiewającego i grającego na gitarze, organach Hammonda oraz trąbce. Przez sześć lat istnienia w latach 1969 – 1975 zespół nie wydał ani jednej płyty. Działo się tak za sprawą decyzji zespołu, o tworzeniu bez komercjalnego echa, dla samej przyjemności komponowania. Materiał nagrany w czasie czterech sesji w latach 1970 – 1972 powędrował na 30 lat do szafy. Nagrywany był na żywo, bez jakichkolwiek poprawek i późniejszych retuszów, przez co jest bardzo surowy i klimatyczny, a kompozycje są często długie i nastawione na improwizację.
            Pierwsza płyta „Sprite” powstawała w okresie od lutego1970 do kwietnia 1971 roku i zawiera materiał mocno eksperymentalny. W tym samym czasie zespół nagrał rock operę zatytułowaną „Edmundo Lopez” opowiadającą historię młodego chłopaka z Ameryki Południowej rzuconego w środek linii wroga w czasie wojny secesyjnej. Trwająca godzinę płyta została wydana dopiero w 2000 roku, a gdyby została wydana w tamtych czasach obok kontrowersyjnego „Tommy’ego” The Who mogłaby się stać jedną z najważniejszych płyt gatunku. Rozwieszona na mrocznych dźwiękach organów Hammonda opowieść, przywodzi na myśl ówczesne psychodeliczno-symfoniczne eksperymenty Procol Harum, wczesnego King Crimson, a nawet naszego niekwestionowanego mistrza Czesława Niemena.
            Lider i mózg grupy Peters, odpowiedzialny za całość „Edmunda Lopeza”, zmarł w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat w wyniku przedawkowania alkoholu i narkotyków w lipcu 1971 roku i został zastąpiony przez Waltera Kümmischa. Na początku 1972 z zespołu odchodzi perkusista Hubert Donauer. Już w nowym składzie grupa przystępuje do realizacji trzeciego wydawnictwa mającego być hołdem dla tragicznie zmarłego kolegi Petersa.
„Death is a great gambler, but if I win, finally I can die” zawierała utwory nagrane z Petersem i bez niego w tym fantastyczną interpretację „Season of the Witch” Donovana[i].
            Muzycy próbowali pogodzić się ze śmiercią Petersa, ale przychodziło jej to z trudem, liczne okresy stagnacji i wypływające na wierzch różnice artystyczne muzyków doprowadziły do powolnej śmierci zespołu. Oficjalnie grupa rozwiązała się na początku 1976 roku.

            Dwie płyty tego zespołu zasługują na bliższe przyjrzenie się, czy też raczej przysłuchanie:

            Pierwszą na którą pragnę zwrócić uwagę jest ostatnia płyta grupy, pożegnalna i będąca hołdem dla Petersa. „Death is a great gambler…” to dzieło oscylującego wokół pięknego eklektycznego psychodelicznego kraut rocka zdominowanego przez organy Hammonda, solidne rytmy gitary i rozszalałą technicznie perfekcyjną perkusję. Stanowi wzorcowe połączenie melodyjnej i energetycznej brytyjskiej psychodeli z lat 60 i epickiego hipisowskiego rozbuchania oraz operową estetyką. Moją ulubioną kompozycją jest humorzasta i tajemnicza „Tochter Im Delirium” – zaskakująca podróż w przestrzeni z nawiedzonymi i wściekłymi organami Hammonda, obsesyjnymi wręcz widmowymi akordami gitar, dziwacznymi dźwiękowymi manipulacjami i basem potraktowanym przez efekt kaczki. Odlot gwarantowany.
            Druga to opus magnum zespołu, wzorcowy concept album, który jako się rzekło przeleżał w szafie 30 lat. „Eduardo Lopez” opowiada historię chłopaka wychowanego w duchu pacyfizmu, a następnie wcielonego do armii. Towarzyszymy mu podczas desperackich ucieczek i defensywach, a w finale obserwujemy jego śmierć na polu bitwy. Całość wymyślił, napisał i skomponował Rolf Peters poruszony dogłębnie ówczesną sytuacją polityczną (wojna w Wietnamie, tragiczne wydarzenia w Monachium). Preludium płyty stanowi fortepianowy wstęp poprzedzony delikatnymi smyczkami z informacjami o Lopezie. Nagle utwór zmienia się w dramatyczną opowieść z przesterowanymi riffami i płynącymi organami Hammonda. „Alone in the Mountains” zachwyca fantastycznym fortepianowym intrem i bujającym bluesowym rytmem. W następnych utworach można dosłuchać się silnych inspiracji Procol Harum i Atomic Rooster. Całość jest silnie udekorowana psychodelicznymi elementami, gdzieś pobrzmiewają nawet dźwięki, które w sześć lat później staną się kanwą języczków skowronków w galaretce King Crimson… W finale znów wracamy do spokojnych, lirycznych i symfonicznych dźwięków. Absolutne mistrzostwo świata, pod każdym względem…

            Uznawany za legendę psychodelicznego kraut rocka i heavy rocka Coupla Prog jest silnie rekomendowany wszystkim wielbicielom psychodelicznych klimatów pierwszej płyty King Crimson, The Doors (tak, tak) oraz niepowtarzalnego brzmienia organów Hammonda.
Takich płyt już się nie tworzy, tak mocno nastawionych na klimat i improwizację, przestrzeń i kontrolowany chaos, a szkoda. Bo to naprawdę kawał doskonałej, pięknej muzyki. Warto poznać twórczość grupy Coupla Prog i ocalić ich od zapomnienia wsłuchując się w pasaże i emocje płynące z głośnika.
            Po skończonej uczcie bez zastanowienia puszczamy jeszcze raz, by z zamkniętymi oczami rozkoszować się przestrzenią, mrokiem i nieposkromiona energią…
             


[i] Nie udało mi się zweryfikować o kogo chodzi, ale utwór jest niesamowity i bardzo przypomina stylem pierwszą płytę King Crimson.

Gdzie są zespoły z tamtych lat - suplement I

Gdzie są zespoły z tamtych lat (suplement I)
Recenzja: Dice – Dice (1978)    6/10

Napisano: „szukajcie, a znajdziecie”. I tak też się stało, po żmudnych poszukiwaniach znalazłem drugą płytę szwedzkiego progrockowego klasyka. Po wspaniałej debiutanckiej „The Four Horsemen of the Apocalypse” z 1977, której zarzucano kopiowanie King Crimson i słynnych języczków skowrończych w galaretce zespół Dice poszedł za ciosem i już w roku następnym wydał album, tym razem zatytułowany po prostu „Dice”. Niestety płyta rozczarowuje. I to z prozaicznego powodu: wszystko psuje nowy członek zespołu, czyli wokalista. Ale do rzeczy.
            Pierwszy kawałek „Alea Iacta Est” czyli „Kości zostały rzucone” zaczyna się od rzutu kostkami do gry. Potem następuje wirtuozerski popis umiejętności muzyków będący połączeniem stylistyki ówczesnego King Crimson i Weather Report z epickim rozmachem Ricka Wakemana z okresu „Six Wieves of Henry VIII”. Najmniej ciekawy jest wokal, wyjęty niczym z The Who, co mogło by być zaletą, gdyby nie fakt, że wokalista głosu kompletnie nie ma, a koszmarna musicalowa maniera po prostu drażni.
            Drugi jest „Annika”. Pod względem muzycznym nie można, podobnie jak w przypadku pierwszego kawałka, nic zarzucić. Ten numer stylem przypomina ELP połączone z wczesnym Jethro Tullem i brzmi to bardzo pięknie i potężnie. Instrumentalny i najkrótszy na płycie, raptem trzy minuty z sekundami, mistrzostwo świata.
            Trzeci „The Utopian Suntan” zaczyna się koszmarnie, nie dość, że od razu z wokalem to w dodatku przypomina to starocie z lat 30, potem robi się ciekawiej ze względu na rozwijającą się kawalkadę dźwięków będących połączeniem Queen, King Crimson, The Who i ELP. I do tego niepotrzebne chóry. Momenty instrumentalne, zwłaszcza ostatnie przyśpieszenie to majstersztyk (Weather Report się kłania ponownie).
            Czwórka to „The Venetian Bargain” to instrumentalne mistrzostwo świata z pełną gamą rozbudowanych form, od powolnych fortepianowych fragmentów, przez pochody wszystkich instrumentów po wirtuozerskie galopady. Znów skojarzenia z King Crimson, Rickiem Wakemanem, Yes i Weather Report. A w pewnym momencie przepięknie na pierwszy plan wysuwa się bas.
            Ostatnia na płycie jest trwająca dwadzieścia dwie minuty suita „Follies” pod wieloma względami wręcz wzorcowa dla gatunku. Mocno przypomina słynnego „Tarkusa” ELP a niemal orkiestrowe kończenie początkowych fragmentów przywodzi na myśl „A Change of Season” czy „Octavarium” Dream Theater. Znów całe piękno psuje wokal. Co chwila słychać jego oddech, a musicalowa stylistyka rodem z lat 30/40 przyprawia niemal o mdłości.
Momentami przypomina swoją barwą Toma Jonesa czy nawet Jima Morissona, co też mogłoby być zaletą, ale niestety nie pasuje do granej przez Dice muzykę.
            Kilka słów o składzie. Ten się nie zmienił. Na klawiszach Leif Larsson, Fredrik Vildo na basie, Orjan Strandberg na gitarze i Per Andersson na perkusji. Doszedł wokalista i saksofonista Robert Holmin. Pod względem aranżacyjnym naprawdę jest to mistrzostwo świata, słychać inspiracje i własny styl, rozwijający się w bardzo ciekawym kierunku. Na pierwszy plan na tej płycie wysuwają się klawisze i jeszcze bardziej rozbudowane frazy perkusji. Całe szczęście Holmin nie śpiewa przez cały czas i można jego koszmarny wokal puścić mimo uszu rozkoszując się pięknymi dźwiękami płynącymi z głośników.
            Dla wielbicieli progrocka z lat 70 i dla tych, którym spodobała się poprzednia płyta grupy jest to pozycja godna polecenia. W porównaniu jednak z debiutanckim wydawnictwem pozbawiona specyficznego klimatu i wspaniałego pozbawionego wokalu stylu wypada blado i nieciekawie. Podobnych płyt powstało dużo i ta jest tylko jedną z tych, którą można poznać, ale nie jest ona dziełem wielkim. Niestety, później słuch o Dice zaginął. Możliwe, że kolejna płyta zespołu byłaby jeszcze ciekawsza, a wokale by się poprawiły, ale nie ma co gdybać.
Pierwsza płyta to majstersztyk pod wieloma względami, a ta tylko we względach muzycznych. Reszta jest niestrawna i właśnie ze względu na wspaniałych instrumentalistów i fantastyczne struktury i pasaże dźwięków mocna szóstka, a szczerze mówiąc jeszcze bym miał dylemat czy nie zniżyć… ale myślę że, szóstka jest dla tego wydawnictwa reprezentatywna i niech tak zostanie...