niedziela, 6 marca 2011

Recenzja negatywna


Cavalera Conspiracy - Blunt Force Trauma (2011) 2/10

Max Cavalera odcina kupony. Z marką, jaką jest samo jego nazwisko mogłyby to być kupony piękne, na pewno nie odkrywcze, bo swoje przecież już odkrył i pokazał. W 2007 roku wydał świetną płytę „Inflikted” na której zjednoczywszy się po latach z bratem Igorem pokazał, że również metalcore’owa stylistyka nie jest mu obca. Powstała płyta niezwykle interesująca, energetyczna, drapieżna i świeża, mimo małej odkrywczości w graniu, bo podobnych płyt były już setki, jak nie tysiące. W roku następnym wydał szóstą płytę swojej grupy Soulfly „Conquer” – równie dobry materiał, w swojej klasie rewelacyjny i słuchający się naprawdę dobrze. I dobra passa się skończyła. W 2010 roku Cavalera wydał siódmą płytę Soulfly zatytułowaną „Omen”. Płyta oprócz świetnej, niezwykle intrygującej okładki, zawierała muzykę nijaką, pozbawioną polotu i świeżości. Wszystko już gdzieś było, a wokale wołają o pomstę do nieba, płyty nie ratował nawet gościnny występ wokalisty Dillinger Plan Escape. Mniej więcej w tym samym czasie Cavalera ogłosił, że jednorazowy projekt jakim miał być Cavalera Conspiracy, szykuje drugą płytę. Zapowiadał materiał surowy, ciężki i mocno osadzony w stylistyce tradycyjnego heavy metalu. I oto pojawiła się nowa płyta, zatytułowana „Blunt Force Trauma”. I właściwie jedyna rzecz jaką można powiedzieć o tej płycie, to, to że jest traumatycznie zła. Ale od początku:
            Następczyni „Inflikted” rzeczywiście jest surowa i ciężka, tego nie można zarzucić. Tradycyjnego heavy metalu jednak według mnie jest jak na lekarstwo, na próżno szukać tu trashowych riffów czy melodyjnych solówek. Utwory są zbudowane według schematu: szarpany riff, dudniąca perkusja i charcząco-growlowany wokal z wyrzucanym refrenem polegającym na szczekaniu tytułu kawałka. Wszystkie w zasadzie są identyczne i w dodatku stanowią nudną kopię zeszłorocznej płyty Soulfly i debiutu sprzed niecałych pięciu lat.
            Riffy się nie bronią zupełnie, wszystkie gdzieś już były, brzmią zgodnie z zasadą „trzy akordy, darcie mordy”. Wokal jest straszny, przeżarty głos Maxa, denerwuje i przyprawia o palpitacje serca. Druga gitara należaca do Marca Rizzo też niestety nie daje z siebie niczego interesująco, właściwie obie zlewają się razem z basem należącym do Johnny’ego Chow w niestrawną szumiącą i rzeżącą masę. Broni się perkusja Igora, pokazuje on swoją grą, że jest świetnym perkusistą, szkoda tylko, że ma na tej płycie tak mało do zagrania.
            Płyty nawet nie ratuje od klęski bardzo oryginalny i ciekawie potraktowany utwór „Electric Funeral”. Brakuje na niej bowiem nawet jednego utworu, który by się wyróżniał i pociągnął ją niczym lokomotywa. Utwór tytułowy choćby, to nieciekawe powtórzenie kawałka „Blood, Fire, War, Hate” z „Conquera”… kopiować samego siebie? Po prostu żenada i wstyd. Jeden dobry kawałek na 15 utworów i czterdzieści kilka minut czegoś co udaje muzykę oraz rewelacyjna perkusja Igora, to za mało, by płytę ocenić dobrze, bo niestety dobrze nie jest.
            Podsumowując, słuchając tej płyty nudziłem się niemiłosiernie i miałem od pierwszej sekundy kwaśną minę. Nie wiem jak dotrwałem do końca… Nie polecam tej płyty nikomu, ani fanom Cavalery i jego dokonań, ani komuś kto dopiero zaczyna słuchać takiej muzyki, zwłaszcza jego muzyki. Paradoksalnie jego pasierb Ritchie ze swoją grupą Incite robi znacznie ciekawszą i świeższą muzykę niż Max, a przecież osadzoną dokładnie w tej samej stylistyce. Nie poleciłbym tej płyty też najgorszemu wrogowi, a to oznacza, że jest to płyta bardzo zła. Czemu więc daję tak wysoką ocenę jaką jest dwója? Cóż – jeden punkt za odwagę dla Maxa, że wydając tak marny i kiepski materiał uważa, że jest on godny wydania pieniędzy i włożenia do odtwarzacza (nie podtarłbym nim nawet mojego tyłka), a drugi za Igora – za świetną grę, która jest jedyną mocną stroną albumu. Jest to pozycja godna polecenia jedynie masochistom, wybitnie zagorzałym wielbicielom Cavalery i wszystkim tym, którzy są ciekawi jak można stoczyć się po równi pochyłej, od świetnych, miażdżących płyt po kiepskie i powtarzalne śmiecie i to w dodatku w ciągu zaledwie jednego roku. Jak dla mnie - zgroza. Ja temu wydawnictwu mówię kategoryczne: NIE!!!! Kompletnie mnie ono nie rusza, nie ciepli, ani nie mrozi. Niestety…

1 komentarz:

  1. No właśnie mnie to frapuje jak wszyscy diabli, po kiego muchomora oni montują te płyty tak szybko. Okej, sama niby cośtam tworzę na papierze i wiem, że czasem po prostu trzeba coś zapisać, nabazgrać na szybko, bo pomysł ucieknie, ale na Trygława i Swaroga, nie od razu lecieć z tym do wytwórni.
    Szkoda, cholernie szkoda, bo album numero uno zapowiadał się nieźle.

    OdpowiedzUsuń