niedziela, 9 lutego 2020

We Lost The Sea - Triumph & Disaster (2019)


Australia płonie. Nieoczekiwanie w te straszne wiadomości wpisuje się czwarty album studyjny pochodzącej z Sydney zatytułowany "Triumph & Disaster". Post-apokaliptyczny koncept opowiadający historię dziecka, którą widzimy oczami matki, gdy spędzają ostatni dzień na Ziemii. Australijczycy poprzez muzykę i przepiękne grafiki zawarte w książeczce snują opowieść o destrukcji i tragedii, ale także o miłości, stracie i odchodzeniu. Co zatem możemy usłyszeć i zobaczyć na tym krążku?

Zanim przejdziemy do muzyki trzeba się przyjrzeć jak została wydana sama płyta. Kartonikowe pudełeczko skrywa dwie kopertki - jedną z płytą, a drugą z książeczką. Za grafiki odpowiedzialny jest gitarzysta grupy Matt Harvey* i ich genialność zarówno pod względem pomysłu, barw czy rozłożenia elementów widać już na okładce. Na kremowym tle centralne miejsce zajmuje sylwetka twarzy i ramion kobiety, ale nie widzimy jej oczu, ust, ani nosa, zamiast tego obserwujemy fragment autostrady, zachodzące ostatnimi promieniami słońce, majaczące na horyzoncie miasto i biegnącego w jego kierunku chłopca. Prosta czcionka z nazwą grupy oraz tytułem płyty dopełnia mocnego i przyciągającego obrazu, a do tego zachowując idealną symetrię. Książeczka rozwija ten koncept - na początek czarne tło z wyciętym kształtem główki chłopca, przez który widać fragment drogi idącej dokładnie przez środek jego profilu. Na tej stroniczce zaczyna się też opowieść napisana w formie wiersza. Na kolejnej widzimy już drogę w pełnej okazałości, pustynię z porzuconymi budynkami, szczątkami samolotu, na następnej plac zabaw z huśtawką na której buja się chłopiec i rakietą kosmiczną, po niej na jeziorze widać łódkę i twarz ułożoną ze śmieci. Na następnej jesteśmy już na ulicy z porzuconymi sklepami, zostawionym samochodem i chłopcem idącym prosto w zachodzące pomarańczowym światłem słońca, a na ostatniej okazuje się, że jezioro i łódka znajdują się na dłoni, której przez palce przecieka woda. Piękne.

Zaczynamy od piętnastominutowego, monumentalnego "Towers" który otwiera potężna gitarowa ściana dźwięku, do której po chwili dołącza reszta zespołu sunącym, pochodowym, ale dość ostrym, a przy tym progresywnym rytmem. Post-rockowe pejzaże, które malują tutaj panowie z We Lost The Sea są gęste, brudne i ciekawie prowadzone melodycznie oraz harmonijnie, do tego stopnia że kojarzą się z doom metalem do którego dodano więcej przestrzeni i harmonii. W utworze nie brakuje cudnych zwolnień, shoegaze'owego tła gitary, niepokojących narastań, skradań i rozbudowań, a całość wspaniale przenosi w świat w którym wszystko umarło, sycąc duszę i umysł jego grozą i ukrytym pięknem. Po prostu fantastyczne. Po nim pojawia się "A Beautiful Collapse" zaczynający się od akustycznego wstępu, który nieco zmienia apokaliptyczny klimat pierwszego numeru w lekką kołysankę. Słoneczny, spokojny dzień jest prawdopodobnie tym ostatnim przed końcem świata, o którym traktuje utwór. Zaburzenia i przypomnienia są tu jednak obecne - na nią z czasem najeżdża szum, a im dalej, tym całość bardziej gęstnieje, staje się coraz bardziej smutna i melancholijna, aż do potężnego uderzenia. Być może tutaj chłopiec po raz ostatni jeździ na rowerze, huśta się na huśtawce, podczas gdy słońce po raz ostatni zachodzi za horyzont. Przejmujące.

Wraz z klawiszowym, a właściwie elektronicznym zakończeniem syntezatora następuje płynne przejście w wietrzny początek trzeciego, niezwykłego, bardzo spokojnego i filmowego zarazem numeru, zatytułowanego "Dust". Pyły powoli, w zwolnionym tempie, z jakimś smutkiem ukrytym między dźwiękami opadają na ulice. Genialnie wypada tutaj przejmująca partia trąbki, mająca w sobie coś ze starych spaghetti westernów, choć wcale nie jest to historia o kowbojach. Ponownie wieńczy go mroczny ton, o industrialnym charakterze i płynnie przechodzi do kolejnego monumentalnego długaśnego kawałka, tym razem niespełna trzynastominutowego "Parting Ways". Odrobinę cyrkowa, katarynkowa melodia gitary i powolne, sunące smutne tempo świetnie podkreśla ostatnie spojrzenia matki i syna, garść rzucanych w ostatnich słowach i rozmowach wspomnień, łzy na ich twarzach i wreszcie moment ich ostatecznego rozstania. Nie wiemy jeszcze, czy jest to rozstanie ostateczne poprzez śmierć, czy może odejście w swoje strony - by w ten czy inny sposób zwiększyć szanse przetrwania, by nauczyć chłopca samodzielności, poprzez dorośnięcie i zostawienia dzieciństwa, które w zniszczonym świecie nie ma racji bytu, czy poprzez zostawienie matki, która nie może opuścić miejsca w którym przeżyła całe swoje życie, ale wie, że syn musi iść dalej i mimo końca spróbować żyć po swojemu, w miejscu gdzie być może czeka go jeszcze jakaś przyszłość. A wszystko przedstawione w niezwykły, liryczny i przepięknie napisany dźwiękowo sposób, w którym nie zapomina się nawet o mocniejszym, progresywnie prowadzonym finale.


Znacznie krótszy, bo trwający cztery minuty i dwadzieścia cztery sekundy "Distant Shores" zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kończy się poprzednik, rozwijając akustyczne zakończenie. Tu jest nieco cieplej, choć nadal jest lirycznie. Na rzece znajduje się łódź, którą chłopiec wypłynie w swoje nowe życie - to po drugiej stronie, albo to, w którym być może jest jeszcze życie w świecie zniszczonym przez nas samych. Na niej śmiecie przybierają dziwne kształty, przypominające ludzkie twarze, być może gdzieś indziej nawet zwierząt, które nagle i niespodziewanie również zniknęły. Jest też powolnie, trochę bluesowo, a trochę psychodelicznie, niczym z płyt Pink Floyd, bo zdecydowanie unosi się tutaj trochę Gilmourowski, a trochę Barretowy sznyt. Przedostatni utwór, to kolejny długas, trwający niemal piętnaście minut "The Last Sun". Świetne, szybkie a zarazem bardzo gęste, niemal sludge'owe wejście genialnie wprowadza w ostatni akt konceptu. Słońce zachodzi po raz ostatni, chłopiec znika w oddali za horyzontem umarłego miasta. Fantastycznie wybrzmiewa tutaj lekko tłumiona perkusja, ostre, bardzo klimatyczne gitary, wreszcie także kroczące, mroczne tempo utworu. Następnie cudnie skontrastowane wyciszoną, deszczową akustyczną gitarą wchodzącą po zerwaniu około trzeciej minuty. Kołysankowa, rzewna melodia ponownie buduje atmosferę w której gdzieś obok pojawiają się obrazy dawnego świata, wspomnienia dawnego życia. To jednak nie koniec opowieści, stopniowo utwór zaczyna wracać na ostrzejsze tory, najpierw kolejną zmianą melodii gitary, wejściem perkusji, a następnie powolnym, rzewnym, ale coraz bardziej mrocznym i ciężkim narastaniem. Smutny, ale piękny koniec?

Na zakończenie wstawiono jednak jeszcze  "Mother's Hymn", w którym wychodzi na jaw, że chłopiec był wspomnieniem kobiety, która jako ostatnia przetrwała w umarłym świecie, a przynajmniej w tej części, w której dzieje się akcja konceptu płyty. Matka przywoływała w pamięci obraz syna, który zmarł przed nią, który jeszcze niedawno bawił się, pytał o wszystko, co ich otaczało, który mógł mieć piękną, świetlaną przyszłość, ale apokalipsa zniweczyła ten plan. Łącząc się z świetnym syntezatorowym zakończeniem przedostatniego numeru, który zaczyna się od cudnego wokalu żeńskiego - jedynego na płycie (!) - w wykonaniu Louise Nutting. Okraszony delikatnym pianinem, a następnie przepiękną partią trąbki, brzmi bardzo przejmująco, smutno i stylistycznie najbliżej temu utworowi najbliżej tutaj do soulu, może nawet r'n'b, które zdecydowanie nie należy do brzmień kojarzonych z post-rockiem. Brawa!

Ocena: Pełnia
Najnowsza, zeszłoroczna już, płyta We Lost The Sea, to rzecz przemyślana, przejmująca i skłaniająca do refleksji. To płyta o kondycji naszego świata, zawierająca ekologiczne przesłanie, przypomnienie o tym dokąd zmierzamy, ale bez nadmiernego patosu czy wytartych frazesów. To płyta o żegnaniu najbliższych nam rzeczy - świata w którym żyjemy, bliskich, wreszcie podkreślenie naszej małości wobec ogromu wszechświata. Symbolika ostatniego obrazka przygotowanego do albumu - dłoń z przelewającą się wodą przez palce i łódeczka płynąca gdzieś w nieznane - zdaje się to, podkreślać i podsumowywać. Muzycznie i brzmieniowo zaś jest różnorodnie, gęsto i niepokojąco, ale zarazem bardzo rzewnie i lirycznie, a ostatni utwór jest szczególnie zaskakujący, bo przełamując również schematy jakimi rządzi się muzyka post-rockowa. "Triumph & Disaster" to ta mała perełka spośród zeszłorocznych płyt, która powinna się znaleźć w podsumowaniu roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów, ale z racji, że odsłuch i zrozumienie tego krążka opóźniał mi się w czasie, nie trafił do niego. Niesłusznie, bo jest to płyta naprawdę piękna. Taka, którą warto znać, do której warto wracać i którą trzeba smakować - element po elemencie, od grafiki po dźwięki na niej zawarte, aż po pełne zrozumienie mocnego i ważnego konceptu.


* Wszystkie grafiki, inspiracje, projekty, pomysły, wariacje i prace związane z ich powstawaniem gitarzysta obszernie opisuje i pokazuje na swoim profilu behance (tutaj).

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz