Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)
Zespół Editors chyba naprawdę lubi odwiedzać Polskę i biorąc pod uwagę fakt, że często tu gości, ma zapewne do naszego kraju całkiem spory sentyment. W tym roku minie 13 lat od pierwszego koncertu Toma Smitha i spółki w naszym kraju, a średnia w tym przypadku wynosi 2 występy na rok. Editors grywali u nas zarówno na festiwalach (między innymi Open'er, Jarocin), jak i w klubach (w Krakowie, Poznaniu, Warszawie). W listopadzie ubiegłego roku pojawili się w Muzycznym Studio Polskiego Radia imienia Agnieszki Osieckiej po to, aby zaprezentować akustyczne wersje swoich przebojów.
Do tej pory miałam okazję widzieć Editors na żywo niestety tylko
raz, 4 lutego krakowskim Klubie Studio. Ale cóż to był koncert!
Idealne połączenie elektroniki ze stricte gitarowym graniem, mocy z
delikatnością, doskonałości z jeszcze większą doskonałością.
Muzyczne, wokalne i wizualne mistrzostwo, choć bez żadnych efektów
specjalnych czy przebieranek. Dodatkowo wsparte umiejętnym
budowaniem dużej zażyłości z publicznością czemu z pewnością
sprzyjała i wielkość klubu, i naprawdę przyjacielskie nastawienie
muzyków. Lubię też widzieć, że członkowie zespołu darzą się
sympatią i że podczas występu wspierają się wzajemnie. Co
więcej, wierzę, że dobre emocje przenikają do muzyki, i, że po
koncercie zagranym z pozytywną atmosferą w tle wychodzi się po
prostu uskrzydlonym.
Na przestrzeni lat Editors dość mocno zmodyfikowali swoje
brzmienie, zaczynając jako zespół post punkowy, zahaczając o
rejony indie rocka i nowej fali by ostatecznie do swojego repertuaru
włączyć elektroniczne, a momentami nawet klubowe elementy.
Wszystko to jednak robione z niezwykłą wiarygodnością, w
przypadku tego zespołu stanowiącą przejaw naturalnego progresu.
Moja znajomość z muzyką Editors rozpoczęła się nietypowo, bo od
ich czwartej w dorobku płyty zatytułowanej "The Weight of Your
Love". Choć wtedy znałam już oczywiście sztandary w stylu
"Papillon" czy "Munich" to moją miłość do ich
specyficznego grania zapoczątkował tak naprawdę dopiero
wspomniany, wydany w 2013 roku album. Pamiętam, że w tamtym czasie
po prostu się nim zachłysnęłam co spowodowało, że sięgnęłam
również po starsze płyty grupy. Nie powiem, było to jedno z
najfajniejszych muzycznych odkryć w moim życiu, a niedługo potem
przyszły jeszcze albumy "In Dream" i "Violence",
które tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że Editors to dla mnie
jeden z tych zespołów, które uważam za naprawdę duże i ważne.
Jeśli ktoś ma mieszane uczucia w stosunku do pochodzącej z
Birmingham grupy to polecam przesłuchanie wydanej kilka miesięcy
temu płyty podsumowującej dotychczasowe editorsowe wydawnictwa,
zatytułowanej "Black Gold: Best of Editors". Co ciekawe, tytułowe "czarne złoto" to istniejący w
przyrodzie materiał, który jest dwukrotnie wytrzymalszy od litego
złota, a jednocześnie o 30% od niego lżejszy, a dzięki swej
chemicznej stabilności nieszkodliwy dla ludzi. To, moim zdaniem,
piękna i niezwykle trafna metafora dla zawartości albumu.
Na „Black Gold” nie jest zachowana chronologia w układzie umieszczonych tu utworów, co być może byłoby jednak zabiegiem uzasadnionym biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej brzmieniowe zmiany. A tak, pomiędzy jednymi z nowszych "Hallelujah (So Low)" i "Upside Down" znajdziemy na przykład starszy i mocniejszy "An End Has A Start", a na koniec przecudny, wzruszający "No Sound But The Wind". Jeśli czyjś apetyt zostanie tymże zakończeniem rozbudzony, może z powodzeniem kontynuować akustyczną podróż włączając drugi krążek „czarnego złota”, na którym znajdzie zestaw kompozycji podanych w zupełnie innej, bo wyciszonej i minimalistycznej odsłonie. Pomimo pokaźnej ilości muzyki, mnie na „Black Gold” paru rzeczy jednak brakuje. Przede wszystkim „Formaldehyde”, „The Weight of the World” (znanego również jako „Every Little Piece”) oraz „All the Kings”. Ale to już po prostu zwykły brak obiektywizmu, ponieważ najchętniej na albumie typu „The Best of Editors” umieściłabym całe albumy tej znakomitej grupy. To, co najbardziej urzeka mnie w muzyce Editors to jej nietypowość i eklektyzm. Pobrzmiewają tu, rzecz jasna, echa The Cure, Joy Division, a nawet U2 czy Depeche Mode, ale stanowią one jedynie pewną inspirację. A głos Toma Smitha, który – zapewniam Was – na żywo brzmi jeszcze bardziej przejmująco, spina wszystkie części składowe tego projektu w absolutnie niepowtarzalną całość. Nad umiejętnościami wokalnymi Toma mogłabym zresztą rozwodzić się naprawdę długo, kiedyś nawet wypowiedziałam opinię o tym, że, dla mnie, to tzw. doskonały męski wokal. Głos, który czaruje, potrafi być zarówno szorstki, jak i łagodny, płynnie przejść od wrzasku do szeptu, pięknie sunąć między niskimi a wysokimi tonami, i przy tym wszystkim budować emocje na najwyższym poziomie.
Mam zresztą wrażenie, że emocje to drugie imię tego angielskiego
zespołu. Być może właśnie ten fakt przyciąga do ich muzyki
takie rzesze miłośników. Editors – choć z pozoru niszowi, grali
już niemalże na całym świecie, włączając w to Meksyk,
Australię i Japonię. Ja już czekam na kolejny album, kolejny
koncert, kolejne wrażenia.
Jeśli
idzie o te ostatnie to z pewnością warto poświęcić nieco czasu
na wczytanie się w teksty autorstwa Toma Smitha. Są świetne,
przenikliwe i pozostawiające spore pole do interpretacji. To
wspaniałe, gdy słowa się tak ładnie ze sobą kleją i mają tak
silną moc. A odkąd przy tworzeniu teledysków panowie współpracować
zaczęli z pakistańskim reżyserem i fotografikiem Rahim
Rezvanim oprawa ich kompozycji zyskała dodatkową głębię. Między
artystami czuć przysłowiową chemię, dzięki której powstają
obrazy będące małymi dziełami sztuki filmowej. Muzyka Editors to dla mnie taki
rodzaj twórczości, który nie tyle we mnie trafia, co przeze mnie
przepływa. Za każdym razem daję się ponieść tej fali
dźwięków. Warto, bo wrażenia są niezapomniane.
Wszystkie zdjęcia z krakowskiego koncertu Editors
autorstwa Karoliny Andrzejewskiej. Kopiowanie bez zgody zabronione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz