niedziela, 16 lutego 2020

Interkontekst: Czarne złoto - kilka słów o Editors


Napisała: Karolina Andrzejewska (The Superunknown)

Zespół Editors chyba naprawdę lubi odwiedzać Polskę i biorąc pod uwagę fakt, że często tu gości, ma zapewne do naszego kraju całkiem spory sentyment. W tym roku minie 13 lat od pierwszego koncertu Toma Smitha i spółki w naszym kraju, a średnia w tym przypadku wynosi 2 występy na rok. Editors grywali u nas zarówno na festiwalach (między innymi Open'er, Jarocin), jak i w klubach (w Krakowie, Poznaniu, Warszawie). W listopadzie ubiegłego roku pojawili się w Muzycznym Studio Polskiego Radia imienia Agnieszki Osieckiej po to, aby zaprezentować akustyczne wersje swoich przebojów.


Do tej pory miałam okazję widzieć Editors na żywo niestety tylko raz, 4 lutego krakowskim Klubie Studio. Ale cóż to był koncert! Idealne połączenie elektroniki ze stricte gitarowym graniem, mocy z delikatnością, doskonałości z jeszcze większą doskonałością. Muzyczne, wokalne i wizualne mistrzostwo, choć bez żadnych efektów specjalnych czy przebieranek. Dodatkowo wsparte umiejętnym budowaniem dużej zażyłości z publicznością czemu z pewnością sprzyjała i wielkość klubu, i naprawdę przyjacielskie nastawienie muzyków. Lubię też widzieć, że członkowie zespołu darzą się sympatią i że podczas występu wspierają się wzajemnie. Co więcej, wierzę, że dobre emocje przenikają do muzyki, i, że po koncercie zagranym z pozytywną atmosferą w tle wychodzi się po prostu uskrzydlonym. 



Na przestrzeni lat Editors dość mocno zmodyfikowali swoje brzmienie, zaczynając jako zespół post punkowy, zahaczając o rejony indie rocka i nowej fali by ostatecznie do swojego repertuaru włączyć elektroniczne, a momentami nawet klubowe elementy. Wszystko to jednak robione z niezwykłą wiarygodnością, w przypadku tego zespołu stanowiącą przejaw naturalnego progresu.

Moja znajomość z muzyką Editors rozpoczęła się nietypowo, bo od ich czwartej w dorobku płyty zatytułowanej "The Weight of Your Love". Choć wtedy znałam już oczywiście sztandary w stylu "Papillon" czy "Munich" to moją miłość do ich specyficznego grania zapoczątkował tak naprawdę dopiero wspomniany, wydany w 2013 roku album. Pamiętam, że w tamtym czasie po prostu się nim zachłysnęłam co spowodowało, że sięgnęłam również po starsze płyty grupy. Nie powiem, było to jedno z najfajniejszych muzycznych odkryć w moim życiu, a niedługo potem przyszły jeszcze albumy "In Dream" i "Violence", które tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że Editors to dla mnie jeden z tych zespołów, które uważam za naprawdę duże i ważne. Jeśli ktoś ma mieszane uczucia w stosunku do pochodzącej z Birmingham grupy to polecam przesłuchanie wydanej kilka miesięcy temu płyty podsumowującej dotychczasowe editorsowe wydawnictwa, zatytułowanej "Black Gold: Best of Editors". Co ciekawe, tytułowe "czarne złoto" to istniejący w przyrodzie materiał, który jest dwukrotnie wytrzymalszy od litego złota, a jednocześnie o 30% od niego lżejszy, a dzięki swej chemicznej stabilności nieszkodliwy dla ludzi. To, moim zdaniem, piękna i niezwykle trafna metafora dla zawartości albumu. 



Na „Black Gold” nie jest zachowana chronologia w układzie umieszczonych tu utworów, co być może byłoby jednak zabiegiem uzasadnionym biorąc pod uwagę wspomniane wcześniej brzmieniowe zmiany. A tak, pomiędzy jednymi z nowszych "Hallelujah (So Low)" i "Upside Down" znajdziemy na przykład starszy i mocniejszy "An End Has A Start", a na koniec przecudny, wzruszający "No Sound But The Wind". Jeśli czyjś apetyt zostanie tymże zakończeniem rozbudzony, może z powodzeniem kontynuować akustyczną podróż włączając drugi krążek „czarnego złota”, na którym znajdzie zestaw kompozycji podanych w zupełnie innej, bo wyciszonej i minimalistycznej odsłonie. Pomimo pokaźnej ilości muzyki, mnie na „Black Gold” paru rzeczy jednak brakuje. Przede wszystkim „Formaldehyde”, „The Weight of the World” (znanego również jako „Every Little Piece”) oraz „All the Kings”. Ale to już po prostu zwykły brak obiektywizmu, ponieważ najchętniej na albumie typu „The Best of Editors” umieściłabym całe albumy tej znakomitej grupy. To, co najbardziej urzeka mnie w muzyce Editors to jej nietypowość i eklektyzm. Pobrzmiewają tu, rzecz jasna, echa The Cure, Joy Division, a nawet U2 czy Depeche Mode, ale stanowią one jedynie pewną inspirację. A głos Toma Smitha, który – zapewniam Was – na żywo brzmi jeszcze bardziej przejmująco, spina wszystkie części składowe tego projektu w absolutnie niepowtarzalną całość. Nad umiejętnościami wokalnymi Toma mogłabym zresztą rozwodzić się naprawdę długo, kiedyś nawet wypowiedziałam opinię o tym, że, dla mnie, to tzw. doskonały męski wokal. Głos, który czaruje, potrafi być zarówno szorstki, jak i łagodny, płynnie przejść od wrzasku do szeptu, pięknie sunąć między niskimi a wysokimi tonami, i przy tym wszystkim budować emocje na najwyższym poziomie. 


Mam zresztą wrażenie, że emocje to drugie imię tego angielskiego zespołu. Być może właśnie ten fakt przyciąga do ich muzyki takie rzesze miłośników. Editors – choć z pozoru niszowi, grali już niemalże na całym świecie, włączając w to Meksyk, Australię i Japonię. Ja już czekam na kolejny album, kolejny koncert, kolejne wrażenia.


Jeśli idzie o te ostatnie to z pewnością warto poświęcić nieco czasu na wczytanie się w teksty autorstwa Toma Smitha. Są świetne, przenikliwe i pozostawiające spore pole do interpretacji. To wspaniałe, gdy słowa się tak ładnie ze sobą kleją i mają tak silną moc. A odkąd przy tworzeniu teledysków panowie współpracować zaczęli z pakistańskim reżyserem i fotografikiem Rahim Rezvanim oprawa ich kompozycji zyskała dodatkową głębię. Między artystami czuć przysłowiową chemię, dzięki której powstają obrazy będące małymi dziełami sztuki filmowej. Muzyka Editors to dla mnie taki rodzaj twórczości, który nie tyle we mnie trafia, co przeze mnie przepływa. Za każdym razem daję się ponieść tej fali dźwięków. Warto, bo wrażenia są niezapomniane. 

Wszystkie zdjęcia z krakowskiego koncertu Editors 
autorstwa Karoliny Andrzejewskiej. Kopiowanie bez zgody zabronione. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz