Z zeszłego roku zostało mi jeszcze kilka płyt o których trzeba napisać, bo trochę wstyd żeby leżały na kupce wstydu skoro przyszły od naszego partnera jakim jest Creative Eclipse PR. Pośród nich jak zawsze rzeczy intrygujące, rzeczy fantastyczne i takie na które normalnie bym nawet nie spojrzał, nie usłyszał. Część z tych płyt spisana zostanie w krótszej, zbiorczej formie, a mianowicie w powracających na nasze łamy cyklu "W niewieLU słowach", w ramach którego czas na drugą odsłonę Niezdążonych*. Jak możecie się też domyślać, poskaczemy zarówno po stylach muzycznych, jak i palcem po mapie do różnych krajów...
1. Double Nelson - Erreur 89450
Francuski duet Double Nelson to para nie tylko na scenie, ale także w życiu. W swojej muzyce sięgają po lo-fi i elementy kraut-rocka tworząc muzykę wyłącznie na bas, perkusję i elektronikę. Powstała w Nancy w 1986 roku, a najnowszy "Erreur 89450" to ich dziewiąty album studyjny, który swoją premierę miał 16 listopada zeszłego roku.
Na płytę złożyło się czternaście kompozycji o łącznym czasie nieco ponad czterdziestu minut. Nie będę opisywał każdej z osobna, ale spróbuję krótko omówić zawartość krążka. Jest hałaśliwie, minimalistycznie i ostro, czasem nawet trochę punkowo, a nawet dyskotekowo. Skojarzenia z The White Stripes (które powstało znacznie później) czy U2 z początku lat 90tych, jak również z twórczością grupy Bauhaus będą jak najbardziej na miejscu. Numery są krótkie, z reguły dość awangardowe, agresywne i intensywne. Elektronika miesza się tutaj z monotonnymi riffami, bluesowymi mrugnięciami, pulsacjami i przestrzenią o hipnotycznej, czasem także dość radykalnej aranżacji, która naprawdę może się podobać, o ile wcześniej nie wywoła frustracji. Muszę jednak przyznać, że jest na płycie mnóstwo świetnych momentów i wkręcających się w głowę nawet nie melodii, co rozwiązań, riffów i pomysłów aranżacyjnych, które świetnie sprawdzą się na koncertach, albo na szalonej domówce pełnej najlepszych bardzo pokręconych znajomych. Mi się ten album naprawdę podoba, choć nie będę do niego wracał. Brakuje mi w nim większej spójności, jakiegoś większego pomysłu, bo jako hałaśliwa całość zdecydowanie mnie przytłacza i nie jest tym, czego poszukuję w muzyce. Trochę szkoda. Ocena: Pierwsza Kwadra
2. Electric Litany - Under A Common Sky
Z Francji przenosimy się do Wielkiej Brytanii, która niedawno wyszła z Unii Europejskiej. Londyński kwartet zakochany w latach 70tych i 80tych stawia na swoim czwartym albumie studyjnym na eterycczne, przepełnione smutkiem i niepokojem piosenki oparte na klawiszowych synth-popowych melodiach, wietrznych pejzażach i dość lekkich tematach. Nie oznacza to jednak, że nie pozwalają sobie na ostrzejsze granie, bo w dwóch utworach "CFU" i "Sealight" jest bardzo mrocznie, a klimat jest wyrwany niczym z soundtracku do "Doktora Who". Pozostałe numery raczej unoszą się w powietrzu, snują delikatnymi promykami letniego słońca, kroplami deszczu i pełną, kinematyczną produkcją, miejscami nawet zahaczając o psychodeliczną awangardę, czy też jak ładnie określono to w notatce eteryczny post-rock.
Te niespełna czterdzieści osiem minut muzyki zamykającej się w dziewięciu numerów przynosi reminiscencje lirycznej strony Bauhausu czy wczesnego brzmienia Archive, stylistyki new romantic i cold wave, a nawet popu barokowego (!), mocno opierając się na brzmieniu klawiszy, ale jednocześnie nie popada w sztampę, plastikowe brzmienia, a w utworach dzieje się dużo. Jest ciepło i ciekawie, a dźwięki kwartetu płyną niespiesznie, ale bynajmniej nie nużąco. To płyta pełna mrocznych sekretów, naszych wewnętrznych frustracji, ale także jak podkreślają muzycy, o kryzysie w jakim znajduje się cały świat. W mojej ocenie, choć jest bardzo przyjemnie i oryginalnie - zwłaszcza w zalewie plastiku ostatnich lat - w żadnej mierze nie jest to płyta wybitna, ale mimo wszystko zasługująca na wysoką notę. Warto ją sprawdzić samem, bo słucha się jej naprawdę dobrze, a dobrych pomysłów i świetnego klimatu jest tutaj naprawdę sporo. Ocena: Pełnia
3. The Doghunters - Splitter Phaser Naked
Z Londynu przelatujemy do Niemiec na spotkanie z psychodelą i indie-rockiem. Pochodząca z Kolonii grupa to kwintet, a album, który miał premierę w zeszłoroczne Mikołajki to ich pełnometrażowy debiut. Wcześniej, w 2017 roku wydali epkę zatytułowaną "The Shit Singles", a jako grupa, jak wynika z notatki prasowej, istnieją już dziesięć lat. Najnowszy krążek ma odnosić się do żądzy wolności, którą w sobie pielęgnuje każdy z nas, jak również być dowodem żartobliwości i autoironii, której grupa hołduje. W swojej twórczości sięgają zarówno po psychodelę z pogranicza lat 60/70tych, jak i znacznie nowsze brzmienia takie jak indie rock. Brzmienie jest więc taneczne, skoczne, ale także wyjątkowo świeże.
Na trwającej niespełna trzy kwadranse płycie znalazło się z kolei miejsce na dwanaście utworów o średnim czasie trzech, czterech minut. Żaden z nich też nie przekracza pięciu. Wydaje mi się to znamienne, że utwory są krótkie, treściwe, niemal punkowe w swojej strukturze, ale bogate, przemyślane i zdecydowanie nie na jedno kopyto. Brzmienie jest klarowne, przejrzyste, ale i gęste jak na tego typu granie - melodyjnie, trochę staromodnie, a trochę współcześnie. Trochę jak ze starych przydrożnych barów dla kierowców ciężarówek i motocyklistów, a trochę jak z filmu dla nastoletniej widowni. Jest przestrzennie, jest energicznie, ale też melancholijnie, a przy tym trochę radiowo. Tak naprawdę to czysty rock'n'roll, który nie sili się na odkrywanie czegokolwiek nowego w gatunku, ale mimo to wprawiającego w kapitalny nastrój i wywołującego uśmiech na twarzy. Dodatkowy plus leci za nieoczywistą okładkę z wróżką niczym z Piotrusia Pana w plastikowej torebce z zatrzaskiem i naszywką jaką umieszcza się na plecakach typu kostka z nazwą zespołu.
* I tak gwoli ścisłości - wiem, że "nie zdążyć" pisze się osobno, wszakże jestem z wykształcenia filologiem polskim. Ta nazwa jest tak skonstruowana specjalnie ;)
Te niespełna czterdzieści osiem minut muzyki zamykającej się w dziewięciu numerów przynosi reminiscencje lirycznej strony Bauhausu czy wczesnego brzmienia Archive, stylistyki new romantic i cold wave, a nawet popu barokowego (!), mocno opierając się na brzmieniu klawiszy, ale jednocześnie nie popada w sztampę, plastikowe brzmienia, a w utworach dzieje się dużo. Jest ciepło i ciekawie, a dźwięki kwartetu płyną niespiesznie, ale bynajmniej nie nużąco. To płyta pełna mrocznych sekretów, naszych wewnętrznych frustracji, ale także jak podkreślają muzycy, o kryzysie w jakim znajduje się cały świat. W mojej ocenie, choć jest bardzo przyjemnie i oryginalnie - zwłaszcza w zalewie plastiku ostatnich lat - w żadnej mierze nie jest to płyta wybitna, ale mimo wszystko zasługująca na wysoką notę. Warto ją sprawdzić samem, bo słucha się jej naprawdę dobrze, a dobrych pomysłów i świetnego klimatu jest tutaj naprawdę sporo. Ocena: Pełnia
3. The Doghunters - Splitter Phaser Naked
Z Londynu przelatujemy do Niemiec na spotkanie z psychodelą i indie-rockiem. Pochodząca z Kolonii grupa to kwintet, a album, który miał premierę w zeszłoroczne Mikołajki to ich pełnometrażowy debiut. Wcześniej, w 2017 roku wydali epkę zatytułowaną "The Shit Singles", a jako grupa, jak wynika z notatki prasowej, istnieją już dziesięć lat. Najnowszy krążek ma odnosić się do żądzy wolności, którą w sobie pielęgnuje każdy z nas, jak również być dowodem żartobliwości i autoironii, której grupa hołduje. W swojej twórczości sięgają zarówno po psychodelę z pogranicza lat 60/70tych, jak i znacznie nowsze brzmienia takie jak indie rock. Brzmienie jest więc taneczne, skoczne, ale także wyjątkowo świeże.
Ocena: Pełnia |
* I tak gwoli ścisłości - wiem, że "nie zdążyć" pisze się osobno, wszakże jestem z wykształcenia filologiem polskim. Ta nazwa jest tak skonstruowana specjalnie ;)
Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz