czwartek, 27 lutego 2020

W NiewieLU Słowach: Niezdążone (3): Excelsior, Rature, Moodie Black


Kupka wstydu zmniejsza się powoli, niechętnie, ale na szczęście konsekwentnie. W trzeciej odsłonie niezdążonych w ramach W NiewieLU Słowach zajmiemy się kolejną porcją płyt z zeszłego roku, które przyszły od Creative Eclipse PR. Pośród nich jak zwykle perełki, zawody oraz odkrycia z różnych części świata. Tym razem sprawdzamy płyty Excelsior, Rature i Moodie Black...

1. Excelsior - O Horizon

Excelsior to ksywka pod którą ukryła się duńska producentka, kompozytorka i wokalistka Anja T. Lahrmann, znana w Kopenhadze i Aarhus twarz sceny undergroundowej, która największą popularność zdobyła w indie-popowej grupie Ice Cream Cathedral. "O Horizon" to owoc trzech lat pracy nad solowym debiutem artystki, która postawiła na połączenie popu, muzyki barokowej i renesansowej z elektroniką oraz plastikowe brzmienie rodem z lat 80tych i tematykę walki ludzkości o nadążanie za rozpędzającym się światem. Artystka założyła sobie również, że jej album będzie instalacją multimedialną, bo jest częścią interdyscyplinarnego projektu na który składa się - oprócz płyty - książka która ma się pojawić wiosną tego roku oraz instalacja, której wernisaż przewidziano na jesień.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Koncept jest intrygujący, a selektywne brzmienie nawiązujące do muzyki kameralnej mogącej być nowoczesnym odczytaniem barokowych i renesansowych konstrukcji i kompozycji wypada intrygująco w elektronicznej oprawie. To ten rodzaj popu, który choć melodyjny i radiowy, nie jest przesłodzony, ani lekki. Wymaga od słuchacza uwagi, jest dość duszny w swoich założeniach, zwraca uwagę rozwiązaniami i zimnym brzmieniem syntezatorów, maszyn perkusyjnych czy elementów midi. Jednocześnie jest to jednak materiał trochę rozczarowujący - brzmienie jest sztuczne, nienaturalne, a niektórym partiom brakuje wyrazu, pełnego instrumentarium, może drażnić jego plastikowość i zbyt duża ilość elektroniki, która dominuje nad pomysłem przeniesienia baroku i renesansu na nowoczesne ścieżki muzyczne, które ciekawiej wypadłyby w pełnej aranżacji i dodatkiem elektroniki. Bardzo dobre wrażenie wywołuje jednakże na tym tle utwór piąty, zatytułowany "In Silico" przypominający trochę twórczość Anny Lennox, Eurythmics czy nawet The Roxette. To płyta pełna ciekawych smaczków, choć w mojej opinii potencjał konceptu łączenia muzyki stricte klasycznej z nowoczesną muzyką pop, miejscami nawet taneczną, nie został do końca wykorzystany.

Na koniec jeszcze przytyk: rozumiem, że do recenzji przesyła się czasami płyty pozbawione książeczki czy nawet włożone w firmową kopertę wytwórni, ale przysyłanie albumu na płycie firmy Verbatim, którą każdy może sobie kupić w sklepie, a następnie wypełnić swoją muzyką, uważam za niepoważne i za brak szacunku dla czasu, który poświęcam na przesłuchanie i opisanie albumu od danego artysty.


2. Rature - Les Oubliés d'Okpoland

Przenosimy się do Francji na spotkanie z duetem, który swoją twórczość opiera na perkusji, maszynach i głosach. Muzycznie poruszają się wokół hip-hopu, punk rocka, muzyki trance oraz free-jazzu. Album, który miał swoją premierę w maju zeszłego roku to ich trzeci krążek, wcześniej bowiem wydali "29 erreurs" w 2009 roku oraz "Boulevard Des Gros" wydany rok później. Okładka najnowszej sugeruje prawdziwą jazdę bez trzymanki - czy rzeczywiście tak jest?

Ocena: Pierwsza Kwadra
Rapsy panie, rapsy... na szczęście nie takie złe jak na pierwszy rzut oka, to znaczy ucha, się wydają. Bity są tłuste, sample nie przesadzone i nie polegające wyłącznie na cytatach - tych się nawet nie dosłuchałem, a brzmienie całości intensywne, nowoczesne i ciekawe, miejscami bardzo eksperymentalne. Nie rozumiem co prawda o czym panowie śpiewają, bo większość śpiewania (rapowania) opiera się na "joł", "jee" i "a a a" (chwałą bogom, że na szczęście nie w każdym numerze). Także spoko. Można skupić się na muzyce, która nie jest może zbyt subtelna, na próżno szukać tutaj zawiłych konstrukcji czy melodyki, ale zarówno bity, jak i samplowane tła wypadają gęsto, mrocznie i gdyby wywalić wokale, uwydatnić instrumentalnie te konstrukty na przykład surowym basem i saksofonem powstało by coś naprawdę mocnego - tyleż awangardowego, ileż teatralnego w swoim zamyśle. Tymczasem ja mam trochę mieszane uczucia. Brzmieniowo i pod względem pomysłu budowania dźwięków jest naprawdę nieźle, ale rapowane nawijki - całe szczęście, że przy całym zestawie hołdujące raczej starej szkole w rodzaju Tupaca czy Snoop Dogga, a nie nowej fali rapu polegającej wyłącznie na przekleństwach albo zestawieniach słownych, które kompletnie nic nie znaczą - psują mi trochę efekt. Płyta jest też dość długa, jak na taki materiał, bo trwa nieco ponad pięćdziesiąt jeden minut i intryguje mnie inna kwestia: czy naprawdę by nagrać taką płytę potrzeba dziesięciu lat? Jest tylko nieźle, a właściwie - jak na rapsy - aż nieźle. Oceńcie sami.



3. Moodie Black - MB III. V MICHOA

Rapsy raz jeszcze! Tym razem ze Stanów Zjednoczonych. O sobie piszą, że są pionierami nowej sceny noise rapowej. Istnieją od dekady, a najnowsza epka jest trzecią w serii "MB III". Według notatki prasowej najnowsza - zeszłoroczna już - epka jest także zapowiedzią nadchodzącego pełnometrażowego wydawnictwa. Czy twórcy projektu, którzy tworzą ten duet tylko udają, że są czarni?* A może naprawdę mają czarne dusze przesiąknięte prawdziwym talentem do dobrego rapu i hip-hopu?

Na epkę złożyły się cztery numery o łącznym czasie niespełna osiemnastu minut i sporym zaskoczeniem okazuję się już pierwszy kawałek, czyli "Blood Cut" (z gościnnym udziałem Oddateee, innego amerykańskiego rapera). Gęste brzmienie, porządne nawijki i ostre, niepokojące tło podlane sosem starej szkoły hip hopu. Mocny jest także "Denis Rodman", który wręcz kojarzy się z zaraźliwymi przeróbkami czy nawet albumami wspomnianego Jacksona, które nadzorował Mistrz Quincy Jones. Jest może wolno, nie tak przebojowo, ale klimat zdecydowanie potrafi się udzielić nawet najbardziej zagorzałemu przeciwnikowi hip-hopu, który choć raz miał styczność z jego dobrą stroną. "Body", a więc numer trzeci to kolejne zaskoczenie. Gęste od bitu, trochę teatralne i ponownie intrygujące, a przy tym istotnie hałaśliwe. Ponownie słychać tu starą szkołę i jestem niemal pewien, że nie powstydziłby się tego sam Tupac - zwłaszcza ten z wydawnictw pośmiertnych, a na których można złapać naprawdę niezłe perełki. Na koniec "32", który pod względem tytułu zapewne odnosi się do wieku wokalisty duetu. Bodaj najciekawszy z całego zestawu - mocny bit miesza się tutaj z ostrym samplem przypominającym bas, różne wokale mieszają się ze sobą, a całość przypomina udział w jakimś zrytym spektaklu z hip-hopem, pełnym jointów, przestępstw i prawdziwego klimatu dzielnic pełnych czarnych grających i śpiewających rap.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Ten duet nie udaje i nie tworzy gówna. Ich granie nie jest też jednak odkrywcze, bo to już było dawno przed nimi. Jest to jednak na pewno muza bardzo porządna, ciekawa i gęsta, nawet jeśli dość prosta i oparta na hip-hopowych i rapowych założeniach, ale pokazująca że nie trzeba być czarnym, żeby dobrze nie czuć tego klimatu. Słychać starą szkołę, a jednocześnie jest bardzo współcześnie, szkoda tylko że przy całej gęstości krótko i trochę monotonnie. Nie zmieni też ta płytka mojego stosunku do rapu i hip-hopu (które szanuję, znam klasyki, ale nie słucham i nie jestem na bieżąco z najnowszymi artystami i wypustami w tych gatunkach), ale jestem na pewno mile zaskoczony, że nie wszystko współczesne z tą etykietką to wyłącznie wylewanie żali w beznadziejnej i mało oryginalnej oprawie.

* Chwilę po publikacji, napisała do mnie Kdeath ze słusznym oburzeniem i prośbą o sprostowanie pewnych informacji, których nie doczytałem lub nie sprawdziłem (nie zawsze udaje się wszystko znaleźć, a przyznam, że z dostarczonych materiałów, ani tego, co znalazłem w internecie, nie wynikało jasno co i jak; po ponownym sprawdzeniu istotnie doczytałem się wymaganych przez artystkę informacji). Moodie Black jest dwuosobową formacją, której liderką jest Chris Martinez (aka Kdeath), która dokonała jakiś czas temu coming outu i ujawniła, że jest transpłciową kobietą. "Chris dokonała "coming outu" z konieczności. Była przeświadczona, że tylko w ten sposób wciąż będzie mogła tworzyć szczerą, poruszającą muzykę, ale nie ukrywa, że spotyka się z brakiem zrozumienia. Moje relacje ze społecznością LGBTQ są dziwne, bo nie pasuję do wizerunku transpłciowej kobiety, jaki jest przedstawiany jako właściwy. Nie mówię w bardzo kobiecy sposób, a nasza muzyka jest agresywna i ciężka, co dla mnie ma sens, bo żyjemy w agresywnych czasach - można przeczytać na łamach magazynu Out." (cytat za artykułem znajdującym się na soundrive.pl z dnia 8 stycznia 2019 roku (całość tutaj - dostęp z dnia: 27.02.2020). Za zaistniałą sytuację przepraszam zarówno moich czytelników, jak i samą zainteresowaną - Kdeath!



Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz