piątek, 14 lutego 2020

W niewieLU słowach: Niezdążone (1): Beast In Black, Battle Beast, Opeth, Twilight Force, Diamond Head


Nie o wszystkich płytach da się napisać w momencie kiedy przychodzą, ale nigdy też nie jest tak, że o nich nie pamiętam. Kupka wstydu bardzo często zmniejsza się powoli, a płyt jak wiadomo nie brakuje. Czas też nie jest z gumy, a moja doba zdecydowanie jest czasami za krótka. O niektórych płytach również zwyczajnie nie chce się pisać pełnych tekstów, a w krótszej formie przekaże się dokładnie to samo, co się o nich myśli i chociaż odrobinę nadgoni i zmniejszy kupkę wstydu - różną, bo także tę wirtualną. Oto pierwsza odsłona niezdążonych W NiewieLu słowach...

1. Beast in Black - From Hell With Love/Battle Beast - No More Holywood Endings


Bajka-zagadka: Były sobie raz dwie bestie waleczne, z jednej pochodzące jaskini, co się drzewiej bardzo ze sobą pokłóciły. Rozeszły się w różne strony, by wygrywać własne bitwy i jak to zwykle w bajkach bywa - jedna jak przystało zionie, ryczy i drapie, tratuje na swej drodze wszystko, a druga do stóp się łasi, każe głaskać i po twarzy liże jęzorem. Czy już zgadliście drodzy Państwo, która z nich to Beast In Black, a która to Battle Beast?* (Odpowiedzi i ocen szukajcie pod gwiazdką na końcu tekstu)



2. Opeth - In Cauda Venenum

To nie jest płyta na którą czekaliście. Zapowiadało się całkiem przyzwoicie, nawet jeśli od początku było wiadomo, że Opeth będzie kontynuował stylistykę obraną na będącym radykalną zmianą "Heritage" sprzed ośmiu lat, który co prawda zyskał u mnie z czasem i w naszym rankingu (tutaj) znalazł się na wysokiej pozycji to zdecydowanie nie należy do moich ulubionych. O ile jednak jego następca "Pale Communion" był jednak całkiem przyjemny o tyle późniejszy "Sorceress" był już pomyłką. Najnowszy jest jeszcze większą pomyłką, bo nie pomaga tutaj świetna produkcja, piękna okładka czy nawet znakomite umiejętności muzyków ani fakt, że oryginalna wersja (dysk pierwszy) jest dla odmiany w całości po szwedzku (!). Jest po prostu nudno. Prawie sześćdziesiąt osiem minut to dużo, zdecydowanie za dużo i za długo jak na obrany przez Szwedów na tym albumie kierunek, a jeśli dodać do tego trwający dokładnie tyle samo krążek anglojęzyczny mamy już prawdziwy obraz rozpaczy.

Co z tego, że są tu momenty naprawdę świetne, a Akerfeldt z zespołem żongluje odniesieniami do lat 70tych jak to ostatnio ma w zwyczaju jak przez cały album czułem się kompletnie przytłoczony a nie zaangażowany w to, co się na nim znalazło. Co z tego, że "Cauda Venenum" miejscami brzmi jak Opeth jak zupełnie nie jest Opethem. Utwierdziłem się w przekonaniu, że ten zespół skończył się na "Watershed", a wszystko co powstało po nim to tak naprawdę kolejne płyty Storm Corrosion (pamiętacie ten jednorazowy odprysk w duecie ze Stevenem Wilsonem?) albo ewentualnie solowe Akerfeldta. Jest to tym bardziej smutne w obliczu faktu, że przy "Pale Communion", które nadal lubię pisałem o narodzinach nowego Opeth - czas jednak pokazał, że tak się nie stało. Wreszcie, równie klimatycznych i smutnych płyt, a przy tym znacznie lepszych jest mnóstwo. Nie mówiąc już o tym, że w grupach które w znakomity, a przy tym znacznie ciekawszy sposób odtwarzają dźwięki z tamtych epok można dziś przebierać i Opeth przy większości z nich wypada po prostu blado. Bardzo bym chciał żeby było inaczej, ale i tym razem trzynastka - a jest to trzynasty krążek Szwedów - okazała się być pechową liczbą. Szkoda. Ocena: Ostatnia Kwadra.


3. Twilight Force - Dawn of the Dragonstar

Po dwóch tegorocznych odsłonach Rhapsody - znakomitym "The Eighth Mountain" od Rhapsody Of Fire i o dziwo całkiem niezłym "Zero Gravity (Rebirth and Evolution)" od Turilli/Lione Rhapsody wydawać by się mogło, że nie potrzebna jest nikomu trzecia płyta w identycznej stylistyce, a przynajmniej pretendująca stylistyką do miana "trzeciego" Rhapsody (!). Szwedzi z Twilight Force nie ukrywają swojej fascynacji muzyką Włochów, a zwłaszcza z ich oryginalnym stylem fantasy, do którego z powodzeniem wróciła ta z Giacomo Volą. Związek z Rhapsody widać też na okładkach płyt, zarówno bowiem na wcześniejszej, jak i na najnowszej, smok od razu kojarzy się z grafikami znanymi z pierwszego okresu włoskiej formacji z lat 1995 - 2004. Ponadto na najnowszej płycie Szwedów wokalistą jest Alessandro Conti znany z... Luca Turilli's Rhapsody, które zakończyło niedawno działalność na rzecz TLR. Cóż można powiedzieć o muzyce zawartej na tym krążku? Nie ma zaskoczenia, ale na pewno jest to album warty uwagi dla wszystkich stęsknionych za porządnym symfonicznym power metalem spod znaku rycerstwa, smoków i baśniowych krain. Conti wypada tu jeszcze lepiej niż u Turilliego, do tego stopnia, że przez moment miałem wrażenie, że to kolejny zespół do którego zaangażowano Fabia Lione. Poza tym, kto powiedział, że Skandynawowie nie potrafią być jak Włosi, także w takim graniu? Ocena: Pełnia


4. Diamond Head - The Coffin Train

Po bardzo udanym studyjnym powrocie sprzed trzech lat zatytułowanym po prostu "Diamond Head", amerykańska formacja która stała się słynna, bo Metallica scoverowała swego czasu ich klasyczny już kawałek "Am I Evil?" wróciła w zeszłym roku z kolejnym albumem z Rasmusem Andersonem przy mikrofonie, zatytułowanym "The Coffin Train". Nie jest to album tak mocarny i zaskakujący świeżością jak poprzednik, ale nie brakuje na nim zapadających w pamięć kawałków, takich jak otwierający "Belly of the Beast", czy następujących po nim "The Messenger", kawałka tytułowego czy "Death By Design" znajdującego się na siódmej pozycji. Pozostałe nie są tak intensywne, ale to wcale nie oznacza że nie są dobre. Zdecydowanie słychać, że jest to wciąż Diamond Head, bo brzmienia gitary Briana Tatlera czy perkusji Briana Wilcoxa pomylić się nie da, a Rasmus Bom Anderson udowadnia, że był doskonałym wyborem na nowego frontmana angielskiego zespołu. To płyta, której słucha się naprawdę znakomicie, także w zapętleniu, która brzmi świeżo i po której słychać, że pary w Diamond Head nie brakuje, a nawet (!) - jest jej tyle, że mogłoby się nią obdarować kilka innych zespołów, nie tylko thrashowych. W zeszłym roku wracałem do niej często i pewnie będę wracał nadal, podobnie jak miało to miejsce z jej poprzednikiem. Ocena: Pełnia



* Odpowiedź: Tą fajniejszą bestią tym razem okazał się Beast in Black, a tą dającą się lubić, ale chowającą pazurki Battle Beast. Obie płyty są dobre, ale moim zdaniem zdecydowanie bardziej udaną i zadziorną pozycją jest "From Hell With Love" podczas gdy "No More Hollywood Endings" często dostaje zadyszki, a eksperymenty z wypracowanym brzmieniem zdają się być zbyt daleko posunięte. Dla Beast in Black przypada pełnia, a dla Battle Beast pierwsza kwadra.

Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz