Napisał: Jarek Kosznik
12 października
bieżącego roku miała miejsce premiera trzeciego pełnowymiarowego
albumu zespołu Polyphia pod tytułem „New Levels New Devils”. Młodzi
muzycy z amerykańskiego stanu Dallas w Teksasie
dali w ciągu ostatnich kilku lat dość mocno o sobie znać, głównie
dzięki ponad kilkunastu milionom wyświetleń filmów na serwisie
Youtube. Na początku działalności zespołu, a także przez kilka
kolejnych lat, twórczość Polyphii opierała się głównie na
silnych inspiracjach metalcorem, połączonych z bardzo
technicznymi motywami gitarowymi, a sporadycznie występowały
wolniejsze fragmenty, przeplatane elektroniką. Od płyty „Muse”
wydanej w 2014 roku, styl kwartetu z Dallas zaczął się dość
mocno zmieniać....
Zwieńczeniem tej przemiany była zeszłoroczna epka „The Most Hated”. Na pewno wielki wpływ na tę zmianę
kierunku wywarło zatrudnienie nowego perkusisty Clay’a
Aeschliman’a, który bazuje na popowo-r’n’b stylu gry, co
stanowi całkowite przeciwieństwo poprzednika, bardzo technicznego i
ultraszybkiego Brandona Burkhalter’a. Powyższa Ep-ka to już
naprawdę jedyna w swoim rodzaju mieszanka, rocka
progresywnego, jazzu, popu, r’n’b, rapu i trapu. Zmniejszono nieco
nacisk na techniczne zawijasy, a ponadto wzmocniono siłę przewodnią
niezwykle chwytliwych motywów głównych utworów. Jak tle
poprzedników wypada New Levels New Devils”? Czy Polyphia
postanowiła rozwijać dalej unikatowy styl rodem z The Most Hated?
Jak wypadła wartość instrumentalna zespołu, czy występują
jakieś niespodzianki dla fanów? Jak wypadli licznie zaproszeni na
najnowszy longplay goście?
Płytę rozpoczyna
najdłuższy na płycie „Nasty”, który od pierwszych
dźwięków zaskakuje dusznym, refleksyjnym klimatem, w stylu
„filmowego pogrzebu”. Słychać tu reedycje i pewne
przekształcenie bitu Kanye West’a z utworu „I thought about
killing you”. Około minuty czasu trwania wchodzi coś czego nigdy
nie było wcześniej czyli niezwykle mroczne, dramatyczne czy nawet
demoniczne fragmenty (te modulacje wajchą!). Pomimo, że ton
gitarzystów Polyphii jest niemalże czysty, z prawie zerowym
stopniem przesteru, moim zdaniem te riffy są bardziej mroczne niż
twórczość większości zespołów blackmetalowych. Prawdziwym
punktem kulminacyjnym utworu (i być może jego najlepszym
fragmentem) jest gościnne solo mojego największego osobistego
idola, czyli amerykańskiego wirtuoza gitary Jasona Richardsona.
Złożone, wielowątkowe, niezwykle wysmakowane solo wciąga od razu.
Co za dobór dźwięków, jaka umiejętna rotacja nastrojami! Pomimo
tradycyjnie oszałamiającego poziomu technicznego solo z „Nasty”
wydaje się nieco prostsze niż materiał na solowej płycie Jasona
pt.: „I”. Według mnie to nawet jeszcze lepsze gościnne solo
Richardsona niż w piosence „Aviator” z płyty Muse. Wszystko
kończy się trapowym bitem. Następny „O.D”, czyli
prawdopodobnie mój najbardziej lubiany utwór w historii zespołu,
od samego początku zaskakuje jeszcze bardziej niż utwór „Nasty”.
Chyba nikt się nie spodziewał, klimatu tango-djentu(!), bardzo
technicznych pasaży w stylu Al Di Meoli, unisono rodem z muzyki
Dream Theater. Ponadto poziom wysublimowania harmoniczno-tonacyjnego
i doboru dźwięków jest po prostu oszałamiający. I to wszystko w
zaledwie trochę ponad 3 minuty. Ciekawostką jest tutaj fakt, że
gitarzysta Tim Henson postanowił poprzerabiać co nieco bity różnych
mało znanych artystów r’n’b, zmienić ich harmoniczność i
rozszerzyć formę. Takie były kulisy powstania tego utworu.
Po nim
wchodzi „Death Note”, gdzie wstęp po raz kolejny wywoła
zdziwienie u słuchacza, gdyż jest on autorstwa kolejnego gościa na
płycie , mało znanego japońskiego młodego wirtuoza Ichiki. Śmiało
można zaklasyfikować to do kategorii „Animals as Leaders na
kwasie”. Niezwykle oryginalne pasaże Ichiki idealnie łączą się
tutaj z riffami Tima i Scotta , a niezwykle motoryczny i przebojowy
riff główny należy do mojego absolutnego topu na płycie. Kolejny
na płycie „Bad” rozpoczyna się doskonale znanym mi ze
snippetów „strasznym” riffem w stylu Marylina Mansona. Henson
tutaj będąc bardzo „wyluzowanym” podczas jednej z
instagramowych sesji nagraniowych opowiedział też dość komiczną
historię na temat „żeber Mansona”, która też była inspiracją
do tego utworu. No cóż panowie z Polyphii mają
specyficzne poczucie humoru. Interesujący jest także bit w tle,
przywołujący na myśl Eminema z czasów płyty „The Eminem Show”
(ja tutaj słyszę pewne nawiązanie do „Say What You Say” z
tejże płyty). Dalsze riffy choć powiem szczerze nieco poniżej
oczekiwań, podtrzymują taki nieco „straszno- śmieszny” duch
utworu. Trudno o lepszą nazwę do następnego na płycie utworu
„Drown”. Dosłownie można się zatopić i niemalże
utonąć w tych dźwiękach. Cudowny, lekki, słoneczny klimat od
samego początku, nieco marzycielski i zawierający pozytywne
wibracje wbiją się słuchaczowi w pamięć. Cały
czas słychać funkowy groove, a riff grany techniką naturalnych
flażoletów zostanie na długo niezapomniany. Wisienką na torcie
jest gościnne solo brazylijskiego młodego geniusza, Mateusa Asato,
który stworzył bardzo eteryczne, leciutkie jak piórko, prawie
lewitujące, wyborne solo. Mi osobiście aura tego utworu przypomina
moje różne wspaniałe wspomnienia z wakacji,
a w szczególności różne imprezy i spotkania towarzyskie.
W „Saucy” po raz kolejny słychać inspiracje współczesną
sceną rap/R’n’B, a konkretnie utworem Drake’a „Fake
Love”. Niezwykle bogate w dźwięki riffy, bardzo
trudny i wymyślny riff prowadzący zawierający typowe dla
funky/’r’n’b motywy dźwiękowe. Prawdziwym „sztosem” jest
tutaj fragment wymyślony przez Scottiego LePage’a , gdzie słychać
duszny, wręcz palący klimat gorącego Teksasu, z którego pochodzi
Scott. Ach ten zbójnicki , łobuzerski szyk. Ultraprzebojowy „Yas”
zawiera kolejną dawkę „hook’ów”, motywów mogących być
przewijanych bez końca. Przebogata szata dźwiękowa, tutaj w nieco
bardziej gospelowym stylu, wprowadza w taki nastrój, że prawie
czuje tą bryzę oceanu w słonecznej Kalifornii, pijąc drinki z
parasolką. Po raz kolejny wspaniała kontrybucja gości, tym razem z
zaprzyjaźnionego zespołu Chon, panowie grają z nieprawdopodobnym
wyczuciem. Najbardziej oryginalnym utworem w historii zespołu
Polyphii jest na pewno „So Strange” ponieważ występują
tutaj…. partie wokalne! Jest to pierwszy taki zabieg od
zamierzchłych początków zespołu sprzed 8-9 lat. W tym utworze
śpiewa młodziutki Amerykanin meksykańskiego pochodzenia, Omar
Banos, ukrywający się pod pseudonimem Cuco. Wokal choć dość
dziwny to pasuje idealnie do bardzo radosnego, latin-jazzowego
nastroju numeru. To chyba najweselszy utwór jaki w życiu słyszałem.
Co za wyluzowany klimat! Dodatkowo w środku utworu słyszymy taki
fajny miks starego stylu zespołu z nowym z płyty „New Levels New
Devils”. Dość drastyczna zmiana klimatu spotyka słuchacza w
„Rich Kids”, gdzie melodyka jest melancholijna, nieco
plastikowa jak na pierwszych Ep-kach. Ciekawym zabiegiem jest tutaj
wykorzystanie modulatora dźwięku tzw. „vocodera”. Występują
tutaj oczywiście dobre riffy, a gościnnie
zaproszona gitarzystka Yvette Young gra tutaj bardzo pasujące
motywy, jednakże ten utwór nie przypadł mi do gustu. Paradoksalnie
pierwszy wydany przez grupę singiel z nowej płyty „G.O.A.T”,
kończy tutaj cały album. Tutaj po raz kolejny na „New Levels New
Devils” widać diametralnie inny styl pisania. Tajemnicze,
nowatorskie motywy i brzmienia, wspaniała gra basu
i perkusji w środku prowadzą do prawdziwej bomby na zakończenie
gdzie następuje takie „spięcie” całości płyty w kilka
technicznych, wściekłych motywów, po których słuchacz dosłownie
spadnie na podłogę. Na tle dźwięków pozytywki wszystko się
kończy. Majstersztyk!
Ocena: Pełnia |
„New Levels New
Devils” jest moim zdaniem zdecydowanie najbardziej dojrzałym,
przemyślanym, kreatywnym, przebojowym albumem zespołu w historii.
Naprawdę w przeszłości byłem zwolennikiem ledwie kilku utworów,
ponieważ irytowała mnie nieco maniera zespołu, gdzie wiele utworów
brzmiało zbyt plastikowo, czy na zasadzie recyklingu motywów.
Chłopaki bardzo mocno rozwinęli styl zapoczątkowany na Ep-ce „The
Most Hated” wprowadzając go na kompletnie inny, niespotykany
wcześniej poziom. Poza kilkoma gorszymi fragmentami, ciężko się
do czegokolwiek przyczepić. Postanowiono co nieco zrezygnować z
ultra-technicznych pasaży na rzecz bogatszego brzmienia akordowego.
Niesamowicie dużo wnieśli licznie zaproszeni goście, dodając
cząstkę osobistego stylu do każdego numeru, w którym występowali.
Ta płyta jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem, jeszcze z rok temu nie
spodziewałbym się takiego ponadczasowego dzieła Tima Hensona i
spółki. Polecam tą płytę wszystkim otwartym muzycznym umysłom.
Jeden z absolutnych faworytów w
wyścigu po tytuł płyty roku, a moim prywatnym rankingu TOP 5
najlepszych płyt ostatnich 10 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz