piątek, 9 listopada 2018

Polyphia - New Levels New Devils (2018)


Napisał: Jarek Kosznik

12 października bieżącego roku miała miejsce premiera trzeciego pełnowymiarowego albumu zespołu Polyphia pod tytułem „New Levels New Devils”. Młodzi muzycy z amerykańskiego stanu Dallas w Teksasie dali w ciągu ostatnich kilku lat dość mocno o sobie znać, głównie dzięki ponad kilkunastu milionom wyświetleń filmów na serwisie Youtube. Na początku działalności zespołu, a także przez kilka kolejnych lat, twórczość Polyphii opierała się głównie na silnych inspiracjach metalcorem, połączonych z bardzo technicznymi motywami gitarowymi, a sporadycznie występowały wolniejsze fragmenty, przeplatane elektroniką. Od płyty „Muse” wydanej w 2014 roku, styl kwartetu z Dallas zaczął się dość mocno zmieniać....

Zwieńczeniem tej przemiany była zeszłoroczna epka „The Most Hated”. Na pewno wielki wpływ na tę zmianę kierunku wywarło zatrudnienie nowego perkusisty Clay’a Aeschliman’a, który bazuje na popowo-r’n’b stylu gry, co stanowi całkowite przeciwieństwo poprzednika, bardzo technicznego i ultraszybkiego Brandona Burkhalter’a. Powyższa Ep-ka to już naprawdę jedyna w swoim rodzaju mieszanka, rocka progresywnego, jazzu, popu, r’n’b, rapu i trapu. Zmniejszono nieco nacisk na techniczne zawijasy, a ponadto wzmocniono siłę przewodnią niezwykle chwytliwych motywów głównych utworów. Jak tle poprzedników wypada New Levels New Devils”? Czy Polyphia postanowiła rozwijać dalej unikatowy styl rodem z The Most Hated? Jak wypadła wartość instrumentalna zespołu, czy występują jakieś niespodzianki dla fanów? Jak wypadli licznie zaproszeni na najnowszy longplay goście?


Płytę rozpoczyna najdłuższy na płycie „Nasty”, który od pierwszych dźwięków zaskakuje dusznym, refleksyjnym klimatem, w stylu „filmowego pogrzebu”. Słychać tu reedycje i pewne przekształcenie bitu Kanye West’a z utworu „I thought about killing you”. Około minuty czasu trwania wchodzi coś czego nigdy nie było wcześniej czyli niezwykle mroczne, dramatyczne czy nawet demoniczne fragmenty (te modulacje wajchą!). Pomimo, że ton gitarzystów Polyphii jest niemalże czysty, z prawie zerowym stopniem przesteru, moim zdaniem te riffy są bardziej mroczne niż twórczość większości zespołów blackmetalowych. Prawdziwym punktem kulminacyjnym utworu (i być może jego najlepszym fragmentem) jest gościnne solo mojego największego osobistego idola, czyli amerykańskiego wirtuoza gitary Jasona Richardsona. Złożone, wielowątkowe, niezwykle wysmakowane solo wciąga od razu. Co za dobór dźwięków, jaka umiejętna rotacja nastrojami! Pomimo tradycyjnie oszałamiającego poziomu technicznego solo z „Nasty” wydaje się nieco prostsze niż materiał na solowej płycie Jasona pt.: „I”. Według mnie to nawet jeszcze lepsze gościnne solo Richardsona niż w piosence „Aviator” z płyty Muse. Wszystko kończy się trapowym bitem. Następny „O.D”, czyli prawdopodobnie mój najbardziej lubiany utwór w historii zespołu, od samego początku zaskakuje jeszcze bardziej niż utwór „Nasty”. Chyba nikt się nie spodziewał, klimatu tango-djentu(!), bardzo technicznych pasaży w stylu Al Di Meoli, unisono rodem z muzyki Dream Theater. Ponadto poziom wysublimowania harmoniczno-tonacyjnego i doboru dźwięków jest po prostu oszałamiający. I to wszystko w zaledwie trochę ponad 3 minuty. Ciekawostką jest tutaj fakt, że gitarzysta Tim Henson postanowił poprzerabiać co nieco bity różnych mało znanych artystów r’n’b, zmienić ich harmoniczność i rozszerzyć formę. Takie były kulisy powstania tego utworu. 

Po nim wchodzi „Death Note”, gdzie wstęp po raz kolejny wywoła zdziwienie u słuchacza, gdyż jest on autorstwa kolejnego gościa na płycie , mało znanego japońskiego młodego wirtuoza Ichiki. Śmiało można zaklasyfikować to do kategorii „Animals as Leaders na kwasie”. Niezwykle oryginalne pasaże Ichiki idealnie łączą się tutaj z riffami Tima i Scotta , a niezwykle motoryczny i przebojowy riff główny należy do mojego absolutnego topu na płycie. Kolejny na płycie „Bad” rozpoczyna się doskonale znanym mi ze snippetów „strasznym” riffem w stylu Marylina Mansona. Henson tutaj będąc bardzo „wyluzowanym” podczas jednej z instagramowych sesji nagraniowych opowiedział też dość komiczną historię na temat „żeber Mansona”, która też była inspiracją do tego utworu. No cóż panowie z Polyphii mają specyficzne poczucie humoru. Interesujący jest także bit w tle, przywołujący na myśl Eminema z czasów płyty „The Eminem Show” (ja tutaj słyszę pewne nawiązanie do „Say What You Say” z tejże płyty). Dalsze riffy choć powiem szczerze nieco poniżej oczekiwań, podtrzymują taki nieco „straszno- śmieszny” duch utworu. Trudno o lepszą nazwę do następnego na płycie utworu „Drown”. Dosłownie można się zatopić i niemalże utonąć w tych dźwiękach. Cudowny, lekki, słoneczny klimat od samego początku, nieco marzycielski i zawierający pozytywne wibracje wbiją się słuchaczowi w pamięć. Cały czas słychać funkowy groove, a riff grany techniką naturalnych flażoletów zostanie na długo niezapomniany. Wisienką na torcie jest gościnne solo brazylijskiego młodego geniusza, Mateusa Asato, który stworzył bardzo eteryczne, leciutkie jak piórko, prawie lewitujące, wyborne solo. Mi osobiście aura tego utworu przypomina moje różne wspaniałe wspomnienia z wakacji, a w szczególności różne imprezy i spotkania towarzyskie.


W „Saucy” po raz kolejny słychać inspiracje współczesną sceną rap/R’n’B, a konkretnie utworem Drake’a „Fake Love”. Niezwykle bogate w dźwięki riffy, bardzo trudny i wymyślny riff prowadzący zawierający typowe dla funky/’r’n’b motywy dźwiękowe. Prawdziwym „sztosem” jest tutaj fragment wymyślony przez Scottiego LePage’a , gdzie słychać duszny, wręcz palący klimat gorącego Teksasu, z którego pochodzi Scott. Ach ten zbójnicki , łobuzerski szyk. Ultraprzebojowy „Yas” zawiera kolejną dawkę „hook’ów”, motywów mogących być przewijanych bez końca. Przebogata szata dźwiękowa, tutaj w nieco bardziej gospelowym stylu, wprowadza w taki nastrój, że prawie czuje tą bryzę oceanu w słonecznej Kalifornii, pijąc drinki z parasolką. Po raz kolejny wspaniała kontrybucja gości, tym razem z zaprzyjaźnionego zespołu Chon, panowie grają z nieprawdopodobnym wyczuciem. Najbardziej oryginalnym utworem w historii zespołu Polyphii jest na pewno „So Strange” ponieważ występują tutaj…. partie wokalne! Jest to pierwszy taki zabieg od zamierzchłych początków zespołu sprzed 8-9 lat. W tym utworze śpiewa młodziutki Amerykanin meksykańskiego pochodzenia, Omar Banos, ukrywający się pod pseudonimem Cuco. Wokal choć dość dziwny to pasuje idealnie do bardzo radosnego, latin-jazzowego nastroju numeru. To chyba najweselszy utwór jaki w życiu słyszałem. Co za wyluzowany klimat! Dodatkowo w środku utworu słyszymy taki fajny miks starego stylu zespołu z nowym z płyty „New Levels New Devils”. Dość drastyczna zmiana klimatu spotyka słuchacza w „Rich Kids”, gdzie melodyka jest melancholijna, nieco plastikowa jak na pierwszych Ep-kach. Ciekawym zabiegiem jest tutaj wykorzystanie modulatora dźwięku tzw. „vocodera”. Występują tutaj oczywiście dobre riffy, a gościnnie zaproszona gitarzystka Yvette Young gra tutaj bardzo pasujące motywy, jednakże ten utwór nie przypadł mi do gustu. Paradoksalnie pierwszy wydany przez grupę singiel z nowej płyty „G.O.A.T”, kończy tutaj cały album. Tutaj po raz kolejny na „New Levels New Devils” widać diametralnie inny styl pisania. Tajemnicze, nowatorskie motywy i brzmienia, wspaniała gra basu i perkusji w środku prowadzą do prawdziwej bomby na zakończenie gdzie następuje takie „spięcie” całości płyty w kilka technicznych, wściekłych motywów, po których słuchacz dosłownie spadnie na podłogę. Na tle dźwięków pozytywki wszystko się kończy. Majstersztyk!

Ocena: Pełnia
„New Levels New Devils” jest moim zdaniem zdecydowanie najbardziej dojrzałym, przemyślanym, kreatywnym, przebojowym albumem zespołu w historii. Naprawdę w przeszłości byłem zwolennikiem ledwie kilku utworów, ponieważ irytowała mnie nieco maniera zespołu, gdzie wiele utworów brzmiało zbyt plastikowo, czy na zasadzie recyklingu motywów. Chłopaki bardzo mocno rozwinęli styl zapoczątkowany na Ep-ce „The Most Hated” wprowadzając go na kompletnie inny, niespotykany wcześniej poziom. Poza kilkoma gorszymi fragmentami, ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Postanowiono co nieco zrezygnować z ultra-technicznych pasaży na rzecz bogatszego brzmienia akordowego. Niesamowicie dużo wnieśli licznie zaproszeni goście, dodając cząstkę osobistego stylu do każdego numeru, w którym występowali. Ta płyta jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem, jeszcze z rok temu nie spodziewałbym się takiego ponadczasowego dzieła Tima Hensona i spółki. Polecam tą płytę wszystkim otwartym muzycznym umysłom. Jeden z absolutnych faworytów w wyścigu po tytuł płyty roku, a moim prywatnym rankingu TOP 5 najlepszych płyt ostatnich 10 lat.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz