środa, 28 lutego 2018

Fu Manchu - Clone of the Universe (2018)


Przyznam się bez bicia: nie znam twórczości Fu Manchu. Nigdy nie było mi z nimi po drodze, być może wiele mnie ominęło, a pojedyncze numery które mogły mi przemknąć pozostaną pojedynczymi numerami, których nie potrafiłbym nazwać, wskazać i umiejscowić w czasie, przestrzeni i jakimkolwiek albumie amerykańskiej grupy. Coś mi jednak mówiło żeby posłuchać nowej płyty, już dwunastej w dyskografii jednych z najważniejszych i jednych z najdłużej istniejących reprezentantów stonerowego grania. Coś mi mówiło i cóż... się nie pomyliło!

Bez ociągania włączamy płytkę i zaczynamy od "Intelligent Worship" - trzyminutowej petardy, czy też raczej supernowej. Eksplozja rozfuzzowanej gitary dosłownie oślepia, wżera się w czerep, a następnie wybucha milionem odłamków siejąc skuteczne spustoszenie w naszej głowie. Znalazło się nawet miejsce na sławetne "krowie dzwonki" czyli jak powszechnie wiadomo najlepszy lek na migrenę. Christopher Walken potwierdza. Po nim z impetem wytacza się wolniejszy, ale nie pozbawiony energii i siły rażenia "(I've Been) Hexed". Miód na uszy, który zgodnie z tytułem rzuca urok i nie wypuszcza ze swoich pazurzastych objęć, błyskając laserami z jednego niepokojącego czerwonego oczyska. Czas? Niespełna trzy minuty, bez dwunastu sekund! Jeszcze krótsza, bo zaledwie dwu minutowa jest kolejna perełka, czyli rozpędzony "Don't Panic!". Jeśli macie swój ręcznik i szczoteczkę do zębów to nie musicie się niczego obawiać, zwłaszcza w czwartki. Bo przecież poniedziałki są przereklamowane, a czwartki są zdecydowanie gorsze! Rozpędzona perkusja, surowy bas i rozfuzzowana gitara - czy trzeba czegoś więcej?

Hendrixa na przykład. Ten się istotnie niemalże pojawia w utworze "Slower Than Light". I to nie jakiś tam hologram, a żywy, namacalny i prawdziwy. Mało tego wygrywa takie melodie, że szczęka wypada z zawiasów. Gdzieś przemyka skojarzenie z "Foxy Lady" grane w zwolnionym, rzewnym tempie, z impetem rozkręca się do surowej wersji kawałków wyrwanych z Them Crooked Vultures czy Queens Of The Stone Age. A potem finał - rozszalała,pełna radości napierdalanka na najwyższych obrotach. Trzy i pół minuty (niespełna) absolutnego sztosu i perfekcji. Perkusyjny walec zaś otwiera "Nowhere Left To Hide", którego nie powstydziłoby się Black Sabbath z okresu "Vol.4", zwłaszcza gdy wchodzą już, naturalnie, surowe i rozfuzzowane do granic możliwości gitary. Cztery długie minuty i dwanaście sekund wiązanki. Napisałem długie? Raczej tłuste, ociekające surowizną, klimatem i wirującymi przed oczami gwiazdami. Lepiej nie będzie! I ponownie - nic bardziej mylnego! Wtedy wytacza się przedostatni na płycie utwór tytułowy. Znów czarujący sfuzzowanymi riffami, surowym basem i soczystym nieco pustynnym, bardziej nawet kosmicznym psychodelicznym lotem perkusji. Po prostu niecałe trzy minuty (bez dwóch sekund) absolutnej jazdy bez trzymanki.


Ostatni numer to z kolei istna rakieta międzygalaktyczna. Osiemnastominutowy kolos (!), najdłuższy w historii grupy kawałek, w którym tempo zmienia się jak gdyby następowały kolejne rozbłyski eksplodujących supernowych, być może nawet tej samej, albo następnych skoków w hiperprzestrzeń wspomaganych oparami przyprawy albo innych igiełek śmierci wdychanych i zażywanych w którejś z licznych kantyn na naszym międzygwiezdnym luksusowym liniowcu. Do tego wszystkiego pośród gości lotu jest Alex Lifeson z grupy Rush (tej grupy Rush), który zagrał podczas ekskluzywnego koncertu na tymże statku kilka dźwięków właśnie we wspomnianym. "Il Mostro Atomico" bo o nim mowa zaczyna się od dosłownego trzęsienia ziemi, czy też raczej wybuchu w stosie atomowym liniowca powodującym jego nagłe przyspieszenie i przejście załogi i pasażerów (a co za tym idzie słuchaczy) w stan bliski nieważkości. Sfuzzowany gitarowy początek brzmi tak jakby Black Sabbath zagrało "I Disappear" Metalliki i to dosłownie! Wolne tempo perkusji kapitalnie zaś podkreśla te riffy i surowe, wżerające się w czerep brzmienie. Potem robi się jeszcze bardziej Black Sabbathowo, znów jakby panowie zaprosili Tony'ego Iommiego i kazali mu grać w stylu "Vol.4", nagle wszystko przechodzi w falującą rytmikę na granicy percepcji wyrwanej z Hawkwind. Czyżby kapitanem tego statku był Dave Brock?! Płynne przejście w klawiszowo-gitarowy pisk i następuje kolejne surowe rozwinięcie powtarzające drugie Sabbathowskie podejście z miodną solówką na surowym tle. Tam gdzie normalnie nastąpiłoby wyciszenie i zejście, koniec utworu panowie płynnie przechodzą do kolejnego pasażu opartego na perkusyjnym solo i gitarowych przejazdach, znów wyjeżdżają z riffami granymi chyba przez samego Hendrixa wygrywanymi coraz szybciej, coraz potężniej i coraz głośniej. Znów zaczyna się istna jazda bez trzymanki, której nie powstydziliby się panowie z Black Rainbows czy Farflung, płynnie przechodząca w zwolnienie gdzieś z pogranicza pustynnych miraży i kosmicznych tripów. Kolejny niezwykle melodyjny i surowy zarazem wjazd gitar i rozpędzonej perkusji następuje razem z pojawieniem się elektronicznego zgrzytu idealnie podkreślającego niezwykłość tej kosmicznej eskapady, chyba we wszystkich możliwych kombinacjach. Ponownie, tam gdzie numer by się skończył, nic takiego nie następuje. Kojarzycie może reklamy portalu "Pracuj.pl"? I szefa zżymającego się na karty Multisport, ulgi na siłownię? Jak wyjeżdża z tekstem, że nikt Wam nie da lepszego wycisku jak szef? Tu następuje właśnie taka sytuacja: Fu Manchu daje wycisk jak w siłowni, klubie fitness, basenie, nordic walking i biegach przełajowych zwanych "Runmaggedonem" jednocześnie. No dalej, prawa! lewa! pajacyk! przysiad! raz jeszcze pajacyk! I raz i dwa! Przysiad! Pajacyk! Ruchy! - zdają się krzyczeć między rykiem gitar i łomotem perkusji. Fu Manchu przekracza kolejną granicę i wycisza motyw, by następnie rozwinąć go w soczystej stylistyce funky, albo fusion, ekspresywnej orient-jazzowej furii znanej z płyt Milesa Davisa "Aghartha", "Pangea" czy "Dark Magus", a następnie znów wrócić do surowego stoneru w space'owej polewie. Na sam koniec całość się urywa i przechodzi jedynie do surowego gitarowego tonu przypominającego początkowe Metallikowo-Sabbathowe frazy i wyciszającego się aż do całkowitego zamilknięcia z racji wyrwanej wtyczki z głośnika. Statek chyba wylądował, mam bowiem nadzieję że się nie rozbił wyskakując zbyt blisko powierzchni docelowej planety albo ginąc w rozbłysku kolejnej supernowej albo słonecznej eksplozji.

Ocena: Pełnia
Nie mam porównania z poprzednimi albumami Fu Manchu, więc nie zabijcie mnie jeśli powiem, że to ich najlepsza płyta, być może tak jest, być może nie. Na pewno jest to jeden z najlepszych, najbardziej pokręconych i porządnie sfiksowanych albumów jakie usłyszycie w tym roku. Mnie ta płyta absolutnie zaskoczyła, przeorała, połknęła i wypluła. Poczułem się jak Pan Kartofel z "Toy Story" - rozpadłem się na kawałki: moja szczęka pokłapała pod kanapę, nogi zaczęły drgać w konwulsjach na podłodze, ręce posunęły nie wiedzieć czemu do kuchni, uszy uleciały pod sufit i usilnie chciały tam zostać, nos przykleił się razem z oczami do okien, a mózg zamienił się najpierw w galaretkę, a potem kisiel - chyba malinowy/ą... Nie pytajcie jak się pozbierałem, bo naprawdę nie wiem. Przesłuchałem płytę drugi raz, trzeci, czwarty - by się upewnić czy naprawdę mi się tak podoba czy coś mi się tylko wydaje - piąty, szósty, siódmy, ósmy... czy już mówiłem że właśnie słucham jej po raz setny - pod rząd? I za każdym razem czułem się dokładnie tak samo i musiałem się składać do kupy coraz bardziej przypominając obrazy Picassa albo Gaugina. Spokojnie, już wyglądam jak wyglądałem! Powiedzcie mi: ile jesteście wskazać takich płyt z ostatnich kilku, może kilkunastu lat? Fu Manchu bez cienia wątpliwości w swoim gatunku wciąż jest grupą niedoścignioną i wytyczającą szlaki - stoner to nie jest właściwe określenie dla tego co grają, nie jest to też żadne retro, bo te wszystkie retrokapelki panowie zjadają na śniadanie, drugie śniadanie, podkurek, obiad, podwieczorek, kolację i między posiłkami jak snickersy popijając Red Bullem - a ten jak wiadomo dodaje skrzydeł. Po prostu... stos - atomowy naturalnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz