poniedziałek, 19 lutego 2018

Po całości: Mnemic (1) - Fenomen mechanicznych dusz


Każdy z nas ma takie zespoły, które rozwaliły go gdy usłyszał je po raz pierwszy, zdążył o nich zapomnieć, a ilekroć je odkopuje to za każdym razem znów jest zmieciony z powierzchni ziemi i dosłownie posiekany na kawałeczki. Dla mnie jednym z takich zespołów jest duński Mnemic - obchodząca w tym roku swoje dwudziestolecie formacja dziś już chyba trochę zapomniana, bo od ponad pięciu lat znajdująca się w stanie zawieszenia i jak na razie nic nie wskazuje na to, by miała wrócić z nowym materiałem. W trzech kolejnych częściach cyklu "Po Całości" przypomnę o ich płytach i spróbuję zastanowić się nad fenomenem przyciągania do ich bardzo soczystego grania...

Grupa Mnemic powstała w Danii, w miejscowości Aalborg w 1998 roku. Ich styl, nazywany przez nich samych to "future fusion metal" będący wypadkową połączenia groove metalu, metalu progresywnego, industrialu, djentu, thrash metalu oraz nu metalu. Do 2013 roku wydali pięć albumów studyjnych, grali obok takich zespołów jak Metallica, Deftones, Machine Head, Meshuggah, Arch Enemy, All That Remains, Fear Factory czy Soilwork. Wielokrotnie zmieniał się jej skład, ale jej trzonem zawsze pozostawał gitarzysta i klawiszowiec Mircea Gabriel Eftemie. Ich debiutancki "Mechanical Spin Phenomena" wyszedł w 2003 roku, a wydany rok później "The Audio Injected Soul" znalazł się na liście Top 100 w Danii. Po zmianie wokalisty, o czym napiszemy w kolejnej części o zespole, w roku 2007 wydali trzeci album studyjny zatytułowany "Passenger", a następnie w 2010 roku "Sons of the System". Ostatni album grupy wyszedł w 2012 roku i nosił tytuł "Mnemesis". W 2013 roku zawiesiła działalność i jak dotąd jej nie wznowiła. Nazwa grupy to z kolei akronim "Mainly Neurotic Energy Modifying Instant Creation" co można by przetłumaczyć jako "Zasadniczo Neurotyczny Modyfikator Energii Gwałtownej Kreacji" jednak po naszemu akronim brzmiałby cokolwiek dziwnie, a oryginalna nazwa kojarzy się zarówno z umysłem, jak i z pamięcią, innymi słowy z mnemotechniką, czyli nauką o poprawianiu pamięci właśnie.

1. "Mechanical Spin Phenomena" (2003)

W tamtym czasie internety jeszcze raczkowały, nie było Spotify, youtube dopiero zaczynał swoją ekspansję i mogłem pomarzyć żeby usłyszeć całą płytę. Znałem tylko cztery numery, które udostępniła wówczas za darmo wytwórnia wydająca ten album, zdaje się że był to Roadrunner, choć pamięć w tym wypadku może mnie zawodzić, bo na wikipedii można przeczytać, że w tamtym czasie grupa była związana z Nuclear Blast. Możliwe, że numery za darmo złapałem, ale innym sposobem na przykład przez myspace'a (ktoś jeszcze pamięta ten portal?) albo last.fm, z którego od wieków już nie korzystam. To, co usłyszałem to był strzał i jedna z pierwszych tak ekstremalnych i dziwnych brzmieniowo rzeczy.

Debiutancką płytę zatytułowaną "Mechanical Spin Phenomena" czyli "Fenomen mechanicznego obrotu" otwiera kapitalny kawałek "Liquid". Industrialne tło miesza się w nim ze specyficzną rytmiczną nisko strojoną gitarą, które razem wżerają się w głowę. Surowe, dość powolne tempo jest jednak jednocześnie szybkie i niezwykle melodyjne. Na tym tle pojawia się z kolei niezły harshowany wokal Michaela Bøgballe'a, który z powodzeniem inkorporuje krzyki przywodzące na myśl grupę Dope czy nawet rapowane frazy. Równie intrygujący i udany jest "Blood Stained" rozpoczynający się od napływających z przestrzeni krzyków, elektronicznych uderzeń, a następnie perkusyjno-gitarowego rozpędzonego rozwinięcia, które do dziś potrafi wbić w fotel, a tempo w numerze cały czas rośnie. Jeszcze bardziej melodyjny "Ghost" znalazł się na pozycji trzeciej. Gitary i elektronika kapitalnie została tutaj wpisana w pochodową perkusję i krzyki Bøgballe'a. Czwarty i ostatni z tej płyty, który znałem zanim po latach usłyszałem cały krążek, to "Db'xx'd" który zaczyna się od dźwięków przypominających skakanie porysowanej płyty, a następnie od kolejnej porcji mięsistych riffów i soczystej perkusji niesamowicie łączonej z maszyneryjną elektroniką, zwłaszcza w środkowej "fabrycznej" partii. Po nim wpada nieco słabszy "Tattoos" mocnym gitarowym riffem pełnym groove'u i mocną perkusją o zdecydowanie najprzystępniejszym z dotychczasowych brzmieniu, surowym i utrzymanym w kroczącym tempie i bliskim temu z czego znana była ówczesna Sepultura czy Meshuggah. Następny w kolejce jest "The Naked And The Dead" rozpoczynający się dokładnie w tym samym miejscu gdzie kończy poprzedni i od razu atakuje szybkimi riffami i dusznym, pochodowym tempem poprzedzanym nieco bardziej melodyjnymi partiami bliskimi wczesnemu metalcore'owi czy nu-metalowi. Niezły "Closed Eyes" zaskakuje bardziej melodyjnym podejściem mogącym przywodzić na myśl Dream Theater lub solowe płyty LaBriego o wyraźnie zaostrzonym środku ciężkości, bardziej drapieżnych gitarach i pokręconych detalach.  Utwór tytułowy, który znalazł się na pozycji przedostatniej. Przewiercający głowę charakterystycznymi riffami, elektroniką znaną już z początku płyty, niezłym rapem i harshowanymi krzykami. Płytę kończy "Zero Gravity" o świetnym filmowym wstępie wyłaniającym się powoli z ciszy oparty na zduszonym chórze i elektronicznych uderzeniach, gitarowych przejazdach, które po chwili ustępują rozpędzającym się niemal drone'owym założeniom, a te przechodzą w wolne industrialne granie wyrwane gdzieś z płyt Marilyn Masona. Wersja rozszerzona dodatkowo zawierała jeszcze remix "Blood Stained" w którym znacznie wzbogacono elementy industrialne i podkręcono niektóre fragmenty efektami powtórzeń i podbitych dźwięków.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Debiutancki album do dziś potrafi wywołać spore wrażenie, choć po piętnastu latach brzmienie może się wydać nieco chropawe i zdecydowanie przydałoby się je odświeżyć. Zdecydownie lepsza jest też pierwsza połowa płyty, bo druga zdaje się nieco powielać schemat i w pewnym momencie  wręcz gubić. Niezmiennie fenomenalne jest jednak łączenie tutaj różnych stylistyk i co zaskakujące pomysł na siebie - nie było ani nie ma do dziś zespołu, który poszedłby w takie granie z taką intensywnością i któremu wychodziłoby to tak zgrabnie, a nie da się ukryć, że jej wpływ daje się zauważyć w wielu współczesnych kombinujących z brzmieniem, nie tylko djentowym, ekstremalnych grup metalowych z pogranicza gatunków.



2. "The Audio Injected Soul" (2004)

Drugi album Mnemic wydano rok później i był to ostatni krążek nagrany z oryginalnym wokalistą czyli z Michaelem Bøgballem, który opuścił grupę w 2005 roku. Duńska formacja w swoich założeniach stylistycznych i brzmieniach poszła na drugim albumie jeszcze dalej opracowując specjalną technologię dźwięku AM3D. Technologia ta miała za zadanie koordynować dźwięk w taki sposób, by pojedynczy element dźwiękowy był odnajdywany w trójwymiarowej przestrzeni i następnie wysyłany do obu uszu jednocześnie. W tej metodzie grupa nagrała dwa numery - tytułowy i "Deathbox". Dziś ta technologia jest wykorzystywana w przetwarzaniu dźwięku w niektórych modelach popularnych telefonów komórkowych jak na przykład w Sony Xperia.

Otwierający płytę numer tytułowy nie zawiera słowa "Soul" i jest jedynie trwającą czterdzieści trzy sekundy introdukcją zawierającą serię dźwięków, a następnie zostajemy zalani falą szybkiego wjazdu gitar i perkusji w "Dreamstate Emergency" w którym wyraźnie słychać postęp w brzmieniu grupy Mnemic. Jest groove i melodyka, a jednocześnie ciężar zakorzeniony w końcówce lat 90tych, ale nie wiedzieć czemu zmniejszono w nim zawartość industrialnych zgrzytów. To niezły początek, choć następujący po nim "Door 2.12" jest jeszcze lepszy. Mocny, wżerający się w głowę riff, szybka perkusja i oparty na wokalu i krzyku wokal przywodzić może na myśl Slipknota, środkowe Trivium czy Disturbed i do dziś kopie tyłek pierwszorzędnie. W podobnej, bardzo soczystej stylistyce jest utrzymany bardzo szybki "Illuminate" w którym wracają charakterystyczne dla poprzedniej płyty industrialne elementy i doskonale uzupełniają one gitarowe riffy, szybką perkusją i wokal. Zaskakujące jest też wyraźne skręcanie w numerze w melodyjny metal tej dekady wypracowany przez Bullet For My Valentine. Znakomicie wypada "Deathbox" będący dzieckiem Meshuggah, Machine Head i Fear Factory, który podobnie jak "Wish I Had An Angel" Nightwish można było usłyszeć na ścieżce dźwiękowej niesławnego filmu "Alone In The Dark" Uwe Bolla. Kapitalny industrialny wjazd, który po chwili uderza mocarnym riffem, rozpędzoną perkusją, kapitalnym rozłożeniem dźwięku i melodyką, która dosłownie ryje czerep. Podobnie będzie brzmieć nieistniejąca już grupa szwajcarska grupa Sybreed, która rozwiązała się w 2013 roku po zaledwie dekadzie istnienia.

Nieźle i równie ostro wypada krótki, bo niespełna trzyminutowy "Sane vs. Normal". Następny jest "Jack Vegas" z kolejną porcją soczystych riffów, pokręconej melodyki i szybkiego tempa, które choć brzmi nieźle trochę powiela schemat dwóch poprzednich kawałków. W tej samej stylistyce utrzymany jest nieco lżejszy, ale i ciekawszy "Mindsaver" bliski nurtowi djent z racji niskiego riffu i kontrastowania łagodnymi wokalami, które z powodzeniem wykorzystają kilka lat później w Periphery. Świetnie wypada "Overdose In The Hall Of Fame" z początkiem wyrwanym niczym z "Blade Runnera", które z kolei przechodzi w kapitalne rozwinięcie o powolnym charakterze, ale z ostrymi riffami i potężną perkusją. Kłania się tutaj wręcz środkowy Trivium, Killswitch Engage i Machine Head. Potężny i surowy groove wita nas w "The Silver Drop", który kapitalnie uzupełniany jest elektroniką i zwolnieniami rodem ze Slipknota i wczesnego Linkin Park. Na koniec panowie zaoferowali jeszcze cover "Wild Boys" z repertuaru... Duran Duran. Jakże intrygująca to wersja nie tylko ze względu na przeniesienie synthpopu i new romantic na grunt metalu. Elektronika jest w nim mocniejsza, perkusja bardziej naturalna, a wokal odpowiednio zaostrzony. To bardziej nowoczesny i zdecydowanie cięższy remix z kapitalnym gitarowym rozwinięciem niż odegranie kawałka nuta w nutę. Szkoda tylko, że wyraźnie odstaje on od reszty płyty i charakteru nagrania kłócąc się swoim radosnym klimatem z ciężarem i posępnością reszty numerów.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Krótszy i bardziej skondensowany pod względem kompozycji i brzmienia drugi album Mnemic wypada jeszcze ciekawiej i soczyściej od debiutu. Numery na nim zawarte nadal brzmią potężnie i świeżo, nowocześnie i niezwykle intrygująco. Wiele zespołów powstających w tamtych czasach i nawet później zdecydowanie sporo zawdzięcza założeniom wypracowanym przez Duńczyków na tej płycie - tak w myśleniu łączenia stylów jak i budowania brzmienia, przestrzeni i harmonii. Następne płyty Mnemic tak przełomowe już nie były i nie było mi z nimi po drodze, bo krótko po poznaniu dwóch pierwszych albumów zapomniałem o tej grupie niemal całkowicie. Czy to oznacza, że następne albumy nie były równie interesujące? Przekonamy się w następnych częściach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz