wtorek, 6 lutego 2018

Caligula's Horse - In Contact (2017)


Australijski Caligula's Horse wyrasta na jeden z najciekawszych reprezentantów współczesnej muzyki progresywnej, czerpiącej z bogatej przeszłości gatunku, ale nie stroniąc od nowinek jakie pojawiły się w ciągu ostatnich kilku lat, zgrabnie balansując między klasycznym, a nowoczesnym brzmieniem. "In Contact" to ich czwarty album, który świetnie podsumowuje dotychczasowe poszukiwania grupy, ale także pokazuje w jakim kierunku powinien zmierzać szeroko pojęty rock progresywny... 

Świetne wrażenie robi rysunkowa okładka, która przywodzi trochę na myśl szkołę wypracowana przez naszą rodzimą wytwórnię Lynx i notabene specjalizującej się w w rocku progresywnym właśnie. W kolorowym miasteczku gdzie stoją jednakowe niebieskie domki z dymiącymi kominami jest też budynek kościoła gdzie ludzie przychodzący na mszę najpierw stoją w kolejce. Jest latarnia morska, która oświetla drogę chmurnym statkom, a nad wieżą kościoła latają wokół słońca cztery osobniki w pasiastych koszulkach. Czy ta grafika łączy się w jakiś szczególny sposób z muzyką zawartą na czwartym albumie Australijczyków i czy powrót do kolorów, który był już na "Bloom" potrzebny był grupie? Sprawdźmy!

Na najnowszym znalazło się miejsce dla jedenastu numerów o łącznym czasie sześćdziesięciu siedmiu minut. Wita nas energiczny dość surowy i melodyjny "Dream the Dead" w którym kontrastuje się ostre dźwięki łagodnymi zwolnieniami. Słychać w nim już wyraźnie, że Caligula's Horse znalazła swoje brzmienie, a Grey własną dość wysoką barwę głosu. Gdyby mówić o skojarzeniach to bliżej będzie w nich do Periphery niż do Toola jak było na wczesnych albumach, co jednocześnie nie oznacza że panowie czerpią w nim z brzmienia nurtu djent. Bardzo dobry i stosunkowo mroczny jest numer drugi "Will's Song (Let the Colurs Run". W nim także nie brakuje zwolnień, które świetnie łączą się z ostrzejszymi riffami i rozpędzeniami serwowanymi przez Australijczyków. Kapitalnie brzmi tutaj późniejsze rozbudowanie riffu w niższym stroju i brudnym brzmieniu wyrwanym niczym z lat 90. "The Hands Are the Hardest" wraca do bardziej melodyjnego grania przypominającego trochę Periphery, ale w łagodniejszej formie. Numer ten jest zdecydowanie lżejszy i bardziej ciepły w stosunku do poprzednika co solidnie przełamuje ciężar i ponownie pokazuje że Caligula's Horse nie lubi trzymać się jednego założenia czy galopady, a zdecydowanie stawia na atmosferę, budowanie napięcia i emocje, wreszcie sięgają po alternatywne zagrywki tak obecne w ich dotychczasowych płytach.


Miniaturka "Love Conquers All" usypia czujność jeszcze bardziej akustyczną gitarą i dodatkiem elektroniki, by po delikatnym płynącym i sennym (ale nie usypiającym) rozwinięciu przejść w "Songs for No One", który wraca do szybszego grania. Znakomity i bardzo żywiołowy to kawałek ponownie oparty na kontrastach: lekkie, trochę shoegaze'owe tło, nisko strojony riff i klimat jak z lat 90tych przywodzi tutaj na myśl Deftones i nie wydaje mi się, żeby było to skojarzenie mylne. Jednocześnie o kopiowaniu wspomnianego czy kogokolwiek innego nie ma absolutnie mowy. Nie nuży też jego długość, która zamyka się w niemal ośmiu minutach (bez kwadransa). Udany jest też dużo krótszy "Capulet" wracający do delikatnych i łagodnych dźwięków ładnie wyciszających po poprzednim, choć nie ukrywam że lepiej prezentowałby się w tym miejscu kolejny mocniejszy numer. W "Fill My Heart" znajdującym się na pozycji siódmej wracamy do żywszego grania, pełnego melodyki i znakomitego frazowania gitary Vallena. Nie mają czego tutaj jednak szukać miłośnicy ciężaru czy rozbudowanych form, bo panowie ponownie stawiają na emocje i magiczny liryzm, co staje się ich niezwykle urokliwą wizytówką. Nie oznacza to jednak, że Australijczycy nie folgują sobie z ostrzejszym graniem, bo to choć może nie jest metalowe, to ma zadziorne i mocne fragmenty znów mogące się delikatnie kojarzyć z Deftones czy nawet Muse.

"Inertia and the Weapon of the Wall" zaczyna się od narracji, przechodzącą od szeptu w krzyk i w drugą stronę. Nie ma tu miejsca na muzykę, a tylko na pełen pasji monolog, który genialnie łączy się z następnym utworem "The Cannon's Mouth" wyraźnie inkorporującym skojarzeniami z Fates Warning i ponownie charakterystycznie dla Australijczyków balansując mocniejsze granie pięknymi zwolnieniami, co nadaje całości nieco teatralnego wymiaru.  Tu także z powodzeniem sięgają po nisko strojone lekko djentowe riffy, jednak tym bliżej w tym wypadku do wspomnianego już Deftones aniżeli reprezentantów tego nurtu i to nawet w najostrzejszym, finałowym fragmencie. Opus magnum i faktyczny koniec płyty to ponad piętnastominutowy "Graves", który wpierw kontrastowo wycisza i usypia czujność, a następnie płynnie przyspiesza. Panowie nie boją się jak się okazuje dłuższych form, ale muszą też mieć powód by po nie sięgnąć. Blisko tutaj do sposobu myślenia The Flower Kings i ponownie Fates Warning - to numer pełen nie tylko emocji, ale też niezwykle płynnych rozwinięć, palet barw i dźwięków począwszy do uroczych delikatnych momentów, po bardziej rozbudowane, rozpędzone, rozedrgane niepokojem pejzaże. Po prostu piękne. Moment w któym wchodzi partia saksofonu to z kolei absolutny majstersztyk. Na sam koniec dorzucili panowie jeszcze nagraną na nowo kompozycję "Atlas" z drugiej płyty z dopiskiem "Revisited". To również udany numer, czy też raczej wariacja na temat oryginału, która ładnie wycisza po niesamowitym poprzedniku, choć mimo piękna wydawała mi się już nieco niepotrzebna.

Ocena: Pełnia
Caligula's Horse to jedna z nielicznych grup, która w szeroko pojętej muzyce progresywnej potrafiła znaleźć dla siebie niszę. Ich muzyka to przede wszystkim twórczość artystyczna, intrygująco łącząca zarówno emocje, jak i tradycję z nowoczesnością. Z jednej strony jest to bowiem płyta bardzo współczesna, a z drugiej mocno zakorzeniona w alternatywnym brzmieniu lat 90. W zasadzie na próżno szukać na niej rozbudowanych, kunsztownych form czy ciężaru. Stawia się na liryzm i magię, która charakteryzowała wcześniejsze albumy i niezwykle zgrabnie łączy je ze sobą, wreszcie scalając je jeszcze bardziej rozwija w nową jakość. Te wszystkie zatarcia, mrugnięcia oczkiem i konsekwentne tworzenie własnego stylu jest prawdziwą sztuką i nie ulega wątpliwości, że z tą grupą warto pozostawać "w kontakcie".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz