Babie lato przyszło w styczniu. "Nyárutó", bo taki tytuł nosi dziesiąty studyjny album węgierskiej Dalriady jest ósmym pełnometrażowym krążkiem zrealizowanym pod tym szyldem* i ósmym w cyklu miesięcznym. Gdy ostatnim razem słuchaliśmy Dalriady była co prawda płyta akustyczna "Forrás", ale ona akurat należała podobnie jak "Arany Album" do tych spoza cyklu, miesięcznie ostatnio mieliśmy "Áldás", czyli lipiec. Wydawać by się mogło, że następny będzie sierpień jednakże Węgrzy postanowili najwyraźniej połączyć czas żniw z babim latem przypadającym na wrzesień. "Nyárutó" oznacza z kolei właśnie po węgiersku babie lato i najnowszej płycie Dalriady przyjrzymy się w jedenastej części spin-ofu Weekendu Węgierskiego poświęconego tej grupie...
Zaczniemy od okładki, która zdaje się to stwierdzenie potwierdzać i wyraźnie określa też koncept tego albumu - przemijanie. Do spokojnej wsi przyszła Kostucha. Nie taka zwykła, ale ubrana po góralsku. Zamiast tradycyjnej kosy ma inny często z nią utożsamiany atrybut: skrzypce. Czy też raczej skrzypecki na których wygrywa melodie zwiastujące koniec,wyznaczające kres. Jej postać dominuje na grafice, a znajdujące się po prawej stronie logo węgierskiej grupy i tytuł płyty zostały nieźle wpisany kolorystycznie w całość. Przypomina mi ona stylizowaną na góralską przypowieść nowelę Henryka Sienkiewicza "Sabałową bajkę" w której Śmierć ma wątpliwości co do swojej misji i idzie do Boga, by go o tym powiadomić, bo nie może zabrać matki siedmiorga dzieci. Ten każe jej pójść po kamień leżący na dnie morza, a następnie go zjeść, by znaleźć w niej chrobotka (małego robaczka). Przytoczmy właściwy fragment:
(...) A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.
- Chybaj do morza, przynieś skałkę!
Skoczyła Śmierć do morza, na samusieńkie dno, przyniosła skałkę kwardom, okrągluchnom jako bochenek chleba, a Pan Jezus do niej:
- Gryź!
Gryzie Śmierć, gryzie - zębiska ją bolom; zgryzła wreście calusieńkom skałkę - i patrzy: az w środku chrobocek maluśki siedzi. A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.
- Widzis - powieda - to ja i o tym maluśkim chrobocku na dnie morza wiem i pamiętam, a ty myslis, ze ja o sierotach nie będę pamiętał? Chybaj, bier matkę!
Zarówno okładka jak ten fragment z noweli Sienkiewicza pasuje też do nazwy albumu, który kontynuuje cykl miesięczny węgierskiej grupy. Formalnie, jak już zauważyłem, po lipcu powinniśmy otrzymać płytę sierpniową tym czasem Węgrzy zdecydowali się na załatwienie dwóch miesięcy na raz, bo to także album wrześniowy. Nieładnie! Troszkę się droczę, ale ma to jednak sens. Sierpień to czas sianokosów, zbierania plonów i suszenia siana w snopach (o czym świadczy zobrazowany na okładce sielski wiejski krajobraz z chatą i polem) a wrzesień to okres tytułowego "babiego lata". Lato jest już wtedy w niechętnym odwrocie, noce stają się coraz dłuższe i zimniejsze, a drzewa powoli zaczynają zmieniać barwy. W okna zagląda rudowłosa kobieta pachnąca ziemią, z pozoru będąc pięknością bo nieoczekiwanie potrafi zmienić się w zasuszoną staruchę, a pająki rozsnuwają ostatnie nici swoich sieci, które lśnią w ostatnich promieniach słońca. Nad wszystkim czuwa Śmierć, mistrzyni sianokosów i przygrywania na skrzypeckach - do tańca i do różańca. No dobrze, a co Dalriada przygotowała w kwestii muzycznej i brzmieniowej?
Przede wszystkim powrót do formy znanej z "Ígéret" oraz "Napisten Hava", jak również znaczący rozwój w brzmieniu i konstruowaniu poszczególnych kompozycji. Słychać to już w otwierającym płytę "Megöltek egy legényt" (dosłownie "Zabili męża", co może kojarzyć się z utworem "Pani Pana Zabiła" naszej rodzimej grupy Percival Schuttenbach). Wita nas w nim usypianie czujności pod postacią delikatnej melodii wygrywanej na harfie albo skrzypcach i fletu, który płynnie przechodzi do powtórzenia motywu w gitarowo-perkusyjnym pasażu o szybkim, bardzo skocznym i melodyjnym zarazem charakterze. Po chwili wchodzi wokal Laury Binder, który świetnie zostaje kontrastowany wokalem András Ficzeka, uzupełniany dalekim pogłosem chóru i kapitalnymi dodatkami takimi jak soczysta solówka na klawiszach, zwolnieniem w finale i zgrabnym przyspieszeniem na sam koniec. Fantastyczny jest też tekst utworu który opowiada zaś historię pewnej wdowy, której mąż został zamordowany dla kilku koni i jej próbie życia po jego odejściu. Przytoczmy z niego choćby ostatnie dwa wersy w którym wdowa zdaje się po raz ostatni rozmawiać z mężem, zanim jego dusza ostatecznie opuści ten świat, jednocześnie łącząc się znów trochę z "Sabałową bajką":
Zaczniemy od okładki, która zdaje się to stwierdzenie potwierdzać i wyraźnie określa też koncept tego albumu - przemijanie. Do spokojnej wsi przyszła Kostucha. Nie taka zwykła, ale ubrana po góralsku. Zamiast tradycyjnej kosy ma inny często z nią utożsamiany atrybut: skrzypce. Czy też raczej skrzypecki na których wygrywa melodie zwiastujące koniec,wyznaczające kres. Jej postać dominuje na grafice, a znajdujące się po prawej stronie logo węgierskiej grupy i tytuł płyty zostały nieźle wpisany kolorystycznie w całość. Przypomina mi ona stylizowaną na góralską przypowieść nowelę Henryka Sienkiewicza "Sabałową bajkę" w której Śmierć ma wątpliwości co do swojej misji i idzie do Boga, by go o tym powiadomić, bo nie może zabrać matki siedmiorga dzieci. Ten każe jej pójść po kamień leżący na dnie morza, a następnie go zjeść, by znaleźć w niej chrobotka (małego robaczka). Przytoczmy właściwy fragment:
(...) A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.
- Chybaj do morza, przynieś skałkę!
Skoczyła Śmierć do morza, na samusieńkie dno, przyniosła skałkę kwardom, okrągluchnom jako bochenek chleba, a Pan Jezus do niej:
- Gryź!
Gryzie Śmierć, gryzie - zębiska ją bolom; zgryzła wreście calusieńkom skałkę - i patrzy: az w środku chrobocek maluśki siedzi. A Pan Jezus prask Śmierć w pysk.
- Widzis - powieda - to ja i o tym maluśkim chrobocku na dnie morza wiem i pamiętam, a ty myslis, ze ja o sierotach nie będę pamiętał? Chybaj, bier matkę!
Zarówno okładka jak ten fragment z noweli Sienkiewicza pasuje też do nazwy albumu, który kontynuuje cykl miesięczny węgierskiej grupy. Formalnie, jak już zauważyłem, po lipcu powinniśmy otrzymać płytę sierpniową tym czasem Węgrzy zdecydowali się na załatwienie dwóch miesięcy na raz, bo to także album wrześniowy. Nieładnie! Troszkę się droczę, ale ma to jednak sens. Sierpień to czas sianokosów, zbierania plonów i suszenia siana w snopach (o czym świadczy zobrazowany na okładce sielski wiejski krajobraz z chatą i polem) a wrzesień to okres tytułowego "babiego lata". Lato jest już wtedy w niechętnym odwrocie, noce stają się coraz dłuższe i zimniejsze, a drzewa powoli zaczynają zmieniać barwy. W okna zagląda rudowłosa kobieta pachnąca ziemią, z pozoru będąc pięknością bo nieoczekiwanie potrafi zmienić się w zasuszoną staruchę, a pająki rozsnuwają ostatnie nici swoich sieci, które lśnią w ostatnich promieniach słońca. Nad wszystkim czuwa Śmierć, mistrzyni sianokosów i przygrywania na skrzypeckach - do tańca i do różańca. No dobrze, a co Dalriada przygotowała w kwestii muzycznej i brzmieniowej?
Przede wszystkim powrót do formy znanej z "Ígéret" oraz "Napisten Hava", jak również znaczący rozwój w brzmieniu i konstruowaniu poszczególnych kompozycji. Słychać to już w otwierającym płytę "Megöltek egy legényt" (dosłownie "Zabili męża", co może kojarzyć się z utworem "Pani Pana Zabiła" naszej rodzimej grupy Percival Schuttenbach). Wita nas w nim usypianie czujności pod postacią delikatnej melodii wygrywanej na harfie albo skrzypcach i fletu, który płynnie przechodzi do powtórzenia motywu w gitarowo-perkusyjnym pasażu o szybkim, bardzo skocznym i melodyjnym zarazem charakterze. Po chwili wchodzi wokal Laury Binder, który świetnie zostaje kontrastowany wokalem András Ficzeka, uzupełniany dalekim pogłosem chóru i kapitalnymi dodatkami takimi jak soczysta solówka na klawiszach, zwolnieniem w finale i zgrabnym przyspieszeniem na sam koniec. Fantastyczny jest też tekst utworu który opowiada zaś historię pewnej wdowy, której mąż został zamordowany dla kilku koni i jej próbie życia po jego odejściu. Przytoczmy z niego choćby ostatnie dwa wersy w którym wdowa zdaje się po raz ostatni rozmawiać z mężem, zanim jego dusza ostatecznie opuści ten świat, jednocześnie łącząc się znów trochę z "Sabałową bajką":
Słyszałem o Tobie,
Moja przesłodka różo w głosach wielu pieśni
Odkąd on narodził się i scalił los mego przeznaczenia
Zostawiając mnie córę samą na tym padole
(...)
Znów o mnie usłyszysz, przesłodka różo ma
W słowach spisanych świtem o poranku
Że kochałem Cię jak najjaśniejszy dzień
A Ty pamiętać zawsze będziesz mnie...
Drugi numer nosi tytuł "Hollórege" ("Król kruków") i opowiada bajkę o krukach żyjących pośród ogrodów, o próżnych ludziach, konsekwencjach ich podłości i (a jakże!) pożegnaniu z bliskimi i ze światem w pełni lata. Utrzymana w skocznym, tanecznym, wręcz burzliwym tonie muzyka nie zwiastuje tragedii jaka się w nim wydarza, wręcz przeciwnie zdaje się pełnię lata uchwycić w pełnej krasie, także znakomicie dopracowanym soczystym brzmieniem poszczególnych instrumentów i wokalnych partii. Patrząc na grafikę przychodzi mi do głowy jeszcze jedno skojarzenie związane z tym utworem - ostatni obraz Vincenta Van Gogha "Pole pszenicy z krukami", który namalował dwa tygodnie przed swoją śmiercią na wskutek postrzału w wieku 37 lat. Przypadek?** Pozwólmy sobie na przytoczenie pełnego tekstu:
Rozgwieżdżone lato w pełni
Tańczę pośród księżycowej nocy,
w słonecznym dniu i pośród skrzydeł kruków
Trzynaście ptaków tu,trzydzieści tam
w lśniącym blaskiem królewskim ogrodzie
trzynaście ptaków zdobionych upragnionym złotem
Miał raz król trzech pięknych synów,
związanych przysięgą
strzeżonych przez swego ojca
i będących postrachem złodziei,
a mimo to dwóch starszych
zostanie zwolnionych z uroków życia
został tylko młody książę:
"Spełniły się sny, lecz by je schwytać,
muszę obudzić skrzydlate nocy istoty"
Zejdźcie proszę na dół, zejdźcie proszę
jestem tylko słabym i wątłym makiem
Wybacz mi, jest mi przykro
jestem tylko słabym i wątłym makiem
Opuszczam podniebny świat i mówię: żegnaj
najzimniejsza noc przyjdzie już dziś
opuszczę swoje gniazdo
mój gorzki medal przeznaczenia i niewoli
jestem od teraz wolnym ptakiem
oczy zabłysną mi blaskiem gwiazd
mam płaszcz słoneczny i włosy złote
jasny jak słońce i jasny jak księżyc
Było raz dwóch wiecznych chłopców, dumnych i próżnych,
co snuli projekty tajemne,
zatracą się w nich i stracą wszystko
młodzi królowie pośród pustyni.
Niechaj wróżki,
strzegą Waszych losów
odnajdziesz je pośród kruczych skrzydeł
usłysz ich pieśń, pieśń naszych braci
Wybacz mi, przepraszam
odwróć się i mnie przytul
Wybacz mi, przepraszam
odwróć się i mnie pocałuj
Opuszczam podniebny świat i mówię: żegnaj
znalazłem swą miłość, opuszczam gniazdo
ten świat ma wielkie serce
lecz ja w nim nie będę sobą
jestem teraz wolnym ptakiem
oczy zabłysną mi blaskiem gwiazd
mam płaszcz słoneczny i włosy złote
jasny jak słońce i jasny jak księżyc
W trzecim numerze, ponad siedmiominutowym i zatytułowanym "Táltosok álma" ("Sen marzycieli"), nie zwalniamy tempa. Sam tytuł utworu, bardziej nawet niż "Babie Lato" skojarzył mi się ze słynnym obrazem Chełmońskiegona którym chłopka leży na polu i próbuje złapać ulotne nitki pajęczych sieci. Otwiera go ostry gitarowy riff, bodaj najostrzejszy na jaki pozwolili sobie kiedykolwiek Węgrzy i kapitalne szybkie, niemal power metalowe tempo. Pasaż został znakomicie doprawiony klawiszem, a potem wchodzi świetny harshowany growl perkusisty Tadeusza Rieckamanna, który niestety na początku tego roku odszedł z zespołu i został zastąpiony Ádámem Monostori znanym z grupy Vesztegzár. Wtóruje mu Laura Binder growlem tak soczystym, że przez chwilę myślałem że gościnnie wzięła udział w nagraniach Masha z rosyjskiej Arkony. Są też jej czyste wokale, a wszystko na kapitalnym rozbudowanym muzycznym tle, które doskonale pokazuje jak rozwinęła się ta grupa. Równie fantastyczny jest tekst o goniących za marzeniami na przekór boskim prawom, oczekiwaniom rodziny i temu, co oczekuje od nas natura. Mocne i piękne. Brawa i owacje na stojąco! Po nim wskakuje utwór tytułowy zawierający się w czasie ośmiu minut. Tętent konia i kapitalny folkowy wstęp oparty na bębnach, melodii skrzypiec, a następnie fantastyczne potężne rozwinięcie z bardziej charakterystycznym kształtem wokali Laury Binder, chórem w tle i znakomitymi zagraniami skrzypiec odnoszącymi bezpośrednio do grafiki na okładce. Pochwała pogańskości, natury i dumy nad krajem urodzenia, nad historią i wiarą przodków. Czy wspomniana wcześniej chłopka z obrazu Chełmońskiego próbuje tylko złapać nici czy może szykuje się do odejścia składając na swoim polu pokłon swojemu Bogu? Po prostu wspaniałe, żeby tylko potwierdzić choćby tym wyimkiem:
Nie krzyżem, a naszym Bogiem,
przygrywać będę skrzypcami do pieśni naszych przodków
nie zamierzam się wypierać go
pozostanę wierny wierze naszemu Ojcu pośród Niebiesiech.
Tam gdzie kończy się horyzont nieba
uśmiecha się nasz Stwórca
Tam pogrzebcie mego konia,
u jego boku pogrzebcie i mnie...
Tyle emocji, a nie jesteśmy nawet w połowie płyty! Na piątej pozycji znalazł się "Búsirató" czyli dosłownie "Burząc kontakty". W nim również nie zwalniamy tempa, choć zdecydowanie wracamy do skocznej, niemal góralskiej folk metalowej "skakanki" która wydaje się być dość znajoma jakby Dalriada powtórzyła to, co nagrała już w kilku wersjach na poprzednich albumach i będzie to dobre skojarzenie, jednakże ponownie jest to kompozycja znacznie bardziej dopracowana zarówno brzmieniowo jak i pod względem melodycznym i harmonicznym. Ponownie świetne są tutaj liryki będące lamentem za straconym życiem, tym, co odebrała wojna, brakiem miłości i zerwanymi kontaktami, wreszcie tęsknotą za drugim człowiekiem. Dwa kolejne utwory to dwu częściowa ponad jedenastominutowa suita historyczna, przedzielona instrumentalną miniaturką. "Thury György Balladája", bo o niej mowa to ballada o bohaterskim kapitanie Thury Györgym, który w 1566 roku odparł skutecznie tureckie oblężenie. Wsławił się wieloma dekapitacjami najeźdźców, przez swoich rodaków był nazywany Cydem Węgierskim i miał za sobą ponad sześćset zwycięskich pojedynków. Turcy panicznie się go bali i zwykli o nim mówić "Lew znad Dunaju". Jak donosi Miklós Istvánffy, szesnatowieczny węgierski kronikarz i humanista, Thury został 2 kwietnia 1571 roku wraz ze swoja liczącą 150 ludzi konnicą schwytany w zasadzkę i zamordowany. Jego głowę wysłano do Istambułu, a resztę ciała spalono i pochowano z należytymi honorami.
Część pierwsza usypia czujność porcją fletowej melodii po czym całość nabiera marszowych barw wraz z wejściem perkusji i gitar, następnie robi się rzewnie jak na balladę przystało. Zaskakujące jest tutaj czyste, dopracowane brzmienie, które nie trąci już surowizną jaką charakteryzowały się pierwsze płyty Dalriady. Przyspieszenie z okrzykami typu "hoi" znakomicie sprawdzą się podczas koncertów, a sam utwór jest po prostu epicki i wzorcowy w swojej klasie. Instrumentalna miniaturka "Laus Deo" trwa niecałe pół minuty i zawiera się w podniosłym niemal klawesynowym tonie idealnie zazębiającym się z obiema częściami podkreślając podniosły klimat ballady. Płynne przejście do części drugiej, która rzuca nas prosto w bitewny zgiełk, a następnie przedstawia klęskę Thury'ego. Instrumentalnie Dalriada przechodzi tutaj samych siebie - kapitalne melodie skrzypiec, ostre riffy, znakomite tempo i potężne brzmienie po prostu zwalają z nóg. Przy pierwszym odsłuchu miałem wrażenie, że słucham zupełnie innego zespołu - jednak język oraz wokal Laury Binder jest absolutnie nie do pomylenia. Świetny jest także podniosły tekst będący pochwałą odwagi, heroizmu Thury'ego i... śmierci tak w poczuciu klęski, jak i własnej chwały.
(...)
Stań panie, w środek sztormu krocz razem z nami!
Dalej na przód - prowadź nas! Rozstawiaj legiony!
Żaden poganin nie może ujść z życiem!
Stań panie, w środek sztormu krocz razem z nami!
Dalej na przód - prowadź nas! Rozstawiaj legiony!
Swoim mieczem zaprawionym w boju!
Dotarliśmy tym samym do finału płyty, czyli trzech ostatnich numerów, w tym jednej instrumentalnej miniaturki scalającej cały album niepokojącą, spójną klamrą. Wpierw jednak czas na
"Komámasszon" ("Moja Pani") traktujący o pijaństwie. Skoczne skrzypeczki przygrywają do tańca, a wraz z nimi ciężkie gitary i szybka perkusja. Gdyby nie głos Laury mógł to być nowy numer fińskiego Korpiklaani, z tą różnicą, że zagrany znacznie ciekawiej i porywająco. Nogi się wręcz rwą do tańca, a flaszka o ile trzymacie ją w ręku wylewa swą zawartość na podłogę. Do tego wszystkiego jeszcze trafiają się w tekście mocne nawiązania do guseł (Kto nie pije swego wina ten nie doświadczy nieba). Tak doskonale napisanych liryków Dalriada nie miała na żadnym albumie, nawet opartym w całości o poezję "Arany - Album"! Przedostatni numer nosi tytuł "Áldja meg az Isten" ("Niechaj Bóg błogosławi") i wraca do znacznie cięższych i mroczniejszych klimatów. Modlitwa wznoszona w nim do Boga wyraźnie łączy się ze suitą o Thurym ponieważ prosi się w niej o błogosławieństwo dla syna, który zostanie mężnym żołnierzem, ale też mówi o okropieństwach wojny współczesnej, o śmierci młodych chłopców i przelewaniu niewinnej krwi. Kapitalne zwolnienie ze skrzypcową ponurą melodią znów odsyła do okładki na której Śmierć wygrywa swoje pieśni zwiastujące koniec żywota, a następnie fenomenalne niemal kołysankowe rozwinięcie prowadzące do finału. Gdy ten wybrzmi płynnie przechodzimy do ostatniej niespełna dwuminutowej wspomnianej miniaturki zatytułowanej "Hajnali" ("Brzask") w której słyszymy smętną skrzypeczkową melodię jakby Śmierć chciała jeszcze dobitniej przypomnieć o swoim istnieniu. Świt w tym numerze istotnie wschodzi, powolnym żałobnym konduktem, smutną góralską melodią. Może jakaś rodzina żegna się tutaj ze swoim mężem i ojcem? A może żegnają syna, który zginął podczas bitwy przelewając krew za "naszą i waszą wolność"?
Ocena: Pełnia |
Istniejąca równo dwadzieścia lat Dalriada wydając swój dziesiąty album studyjny i ósmy w cyklu miesięcznym postawiła na wszystko to, co najlepsze w ich muzyce - melodyjność, folkowe wibracje i talent do snucia wspaniałych, poetyckich opowieści. Po raz pierwszy jednak, co jest dla tej grupy bodaj największą rewolucją od czasu przejścia między black metalem do folk metalu i porzuceniem członu "Echo Of..." z nazwy, postawiono na tak ogromną spójność liryczną, koncept oparty wokół różnych oblicz Śmierci i tak dopracowane, soczyste i pełne brzmienie. Sierpniowo-wrześniowy album węgierskiej grupy to album porywający i zaskakujący, pełen emocji i zwrotów akcji, ciekawych melodii i bardzo przemyślany. Taki, do którego po prostu chce się wracać, taki który w pełni oddaje charakter tej grupy i wreszcie idealnie podsumowuje dwadzieścia lat twórczości tej grupy. Nie mam też wątpliwości, ze jest to ich najlepsza płyta w karierze, którą następnym krążkiem "październikowym" lub trzecim osobnym, będzie bardzo ciężko przebić. Po prostu: majstersztyk warty każdej minuty!
* Przypomnijmy, że dwa pierwsze "Fergeteg" i "Jégbontó" zostały wydane jeszcze pod nazwą Echo Of Dalriada. Pierwszą częścią spin-offu o Dalriadzie był tekst o epce "A Walesi Bardok", wcześniej zaś ukazał się tekst o zespole znajdujący się poza cyklem.
** Co ciekawe, w 1877 roku Van Gogh podczas studiów teologicznych zanotował, że "jeśli kruk albo orzeł siadał na czyjejś głowie, uważano to za znak i błogosławieństwo niebios". [cyt.za Steven Naifeh, Gregory White Smith, Van Gogh Życie, Świat Książki, Warszawa 2017, s.1022; podkreślenie własne]
** Co ciekawe, w 1877 roku Van Gogh podczas studiów teologicznych zanotował, że "jeśli kruk albo orzeł siadał na czyjejś głowie, uważano to za znak i błogosławieństwo niebios". [cyt.za Steven Naifeh, Gregory White Smith, Van Gogh Życie, Świat Książki, Warszawa 2017, s.1022; podkreślenie własne]
Wszystkie teksty w tłumaczeniu własnym.
Fragment "Sabałowej bajki" Henryka Sienkiewicza podaję za wikipedią
[dostęp z dnia 25.02.2018]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz