Z dźwięcznego zdaje się wyjść nie można, a w każdym razie jeszcze troszkę w nim posiedzimy. Słupski Struggle With God w grudniu zeszłego roku, a dokładniej w rzekomy koniec świata sprezentował swoją debiutancką epkę. W listopadzie można było posłuchać dema, które było przedsmakiem nadchodzącego wydawnictwa (recenzja tutaj). I oto jest, choć nie do końca pełnometrażowa, to zdecydowanie pełniejsza od wielu długich płyt. Ale nie będzie recenzji, a przynajmniej takiej tradycyjnej. Postanowiliśmy o niej napisać we dwóch i przeprowadziliśmy ze sobą taką oto rozmowę:
Lupus: Pierwsze co zwraca uwagę przed odpaleniem płytki to intrygująca grafika japończyka Yosuke Shiiny. Co o niej sądzisz, Marcinie?
Marcin: Kojarzy mi się
z otwarciem pewnych czeluści, wnętrza czegoś, niezbyt czystego i pięknego,
schowanego gdzieś głęboko, w jakimś organizmie, a schody, które widać w centrum
grafiki to właśnie droga do czegoś, co w tych głębokich czeluściach jest
schowane. A jakie są Twoje odczucia?
L: Mi te schody
kojarzą się z portalem do innego wymiaru, strzeżonego przez straszliwego, trochę
lovecraftiańskiego potwora, jednego z Pradawnych. Bardzo interesujące jest też
nawiązanie do Oka Opatrzności, to jedno oko zdaje się patrzeć niczym Stwórca, a
ni to szpony, ni jakieś pokrętne przerażające rośliny z baśni braci Grimm.
Takie w sumie różnorodne skojarzenia.
Czy według Ciebie nie jest to
grafika trochę radykalna? Odstraszająca potencjalnego, nie znającego zespołu,
słuchacza, czy raczej zachęcająca do sięgnięcia po ich muzykę?
M: Wydaję mi się, że na pewno wzbudza ciekawość odnośnie materiału.
L: W takim razie
nie pozostaje nic innego jak puścić płytę, nieprawdaż?
M: Owszem.
L: Wita nas
niedługi, bo półtorej minutowy wstęp pod postacią drugiej części znacznie
dłuższego utworu zatytułowanego tak jak zespół, a który znalazł się na wydanym
kilka miesięcy przed epką demem. Jak dla mnie takie mało znaczące wprowadzenie
do całości, a co Ty sądzisz o tym intrze?
M: Przede wszystkim można to potraktować jako kontynuację
utworu z "Dema" zespołu o tym samym, jak zauważyłeś, tytule czyli "Struggle With
God". Jest to pewne
zaskoczenie, bo po takim interludium, jak się póżniej okazuje, zderzamy się z
prawdziwą ścianą gęstego dźwięku, ścianą niczym z żelbetowej płyty
gierkowskiego wieżowca.
L: Coś w rodzaju
takiego pomostu pomiędzy jednym a drugim wydawnictwem...
M: Tak, masz rację. Zupełnie jak pomost. Myślę, że ten wstęp jest spokojną
rozgrzewką przed tym, co nas czeka, czymś w rodzaju prostego
ćwiczenia przed długim i pełnym przygód maratonem.
L: Świetne
określenie. Zaskakuje swoim majestatycznym ciężkim brzmieniem, a jednocześnie
przejrzystym i sterylnym, choć tak naprawdę zdaje się unosić gdzieś z tych
czeluści, o których mówiliśmy przy okazji
grafiki. A jednak mocniejszy wydaje mi się
najpierw rozpędzony, a potem wolny, wręcz molochowy, ponad dziewięcio minutowy
"The Gates of Lust and Hatred".
Wrota o których mówiliśmy, mają
być wrotami pożądania i nienawiści... prowadzić do ludzkiego zwątpienia i
zagubienia...
M: ...tych
brunatnych stron życia, negatywnych stanów psychicznych.
L: Dokładnie. Zwróć uwagę, że ten
utwór jest wielowarstwowy, skomplikowany i cały czas coś się w nim zmienia, nie
tylko tempa, ale też kolejne elementy gitarowych zagrań. Zdaje się on pulsować
niczym umierająca gwiazda, albo właśnie przewód jelita stworzenia trawiącego
swoją świeżo pochłoniętą ofiarę.
M: Albo jest po
prostu sinusoidą, jak życie każdego człowieka. Raz dobrze, raz źle. Jest jak
pogoda: Słońce i deszcz, lub (wracając do tematu człowieka) jak... choroba
afektywna dwubiegunowa, o której ostatnio czytałem: raz stan depresji, raz
euforii.
L: To ciekawe co
mówisz, nigdy bym takiej gęstej, brudnej z pozoru muzyki nie odebrał w taki
sposób. Najwyraźniej jest to dowód na to,
że każdy na swój indywidualny sposób może odbierać tę samą muzykę i słyszeć w
niej coś innego, często nawet to, co sam chce usłyszeć.
M: Masz
rację, dlatego pewnie jest tak dużo różnych
gatunków, a w nich stylów, aż wreszcie: jest tak dużo różnych recenzji tego
samego materiału.
L: Prawda. Szkoda
tylko, że niektórzy innego zdania jakoś nie trawią i się ciskają. Ale wracając
do płyty: Niewiele dłuższy jest kolejny numer, czyli "Celestial Bodies". Co
sądzisz o nim? Nie wydaje Ci się troszkę inny od
poprzedniego? Powiedzmy bardziej energetyczny,
przebojowy, mimo, że wciąż jest dość wolny, duszny, trochę doomowy?
M: Owszem, jest w nim energia ze starego rocka, coś na czym zbudowano, jeśli można tak powiedzieć, stoner i jednocześnie, jest właśnie ta domieszka doomu która jest czymś, zupełnie innym, jakby dodatkowym środkiem ciężkości.
L: Masz na myśli
ducha lat 70... tę siłę, która potrafiła burzyć i budować...
M: Tak, to
prawda. Ten duch to fundament, na którym
SWG buduje siebie: swój własny budynek, z doomową
elewacją i rockowym wykończeniem
wnętrz.
L: To ciekawe, że
chłopaki potrafią tę dawną, już mogłoby się wymarłą energię, wydobyć na nowo i
podać w tak przekonujący sposób. Chciałbym żyć w takim wnętrzu, a
Ty?
M: [Głębokie zastanowienie] Tak,
myślę, że takie wnętrze dobrze by na mnie działało.
L: Zdaje się, że
na chwilę odbiegniemy od tematu płyty. Co masz teraz na myśli?
M: Gdybym żył
we wnętrzu rockowego ducha lat 70tych, to może miałbym inne spojrzenie na
wszystko? Czasem wydaje mi się, że było
wtedy w ludziach coś niezwykłego, zarówno w państwach typu Wielka
Brytania, jak i Polska czy, wówczas, w Czechosłowacji... Nie mówię, że teraz jest źle, bo
zaraz wyjdę na jakiegoś zgreda, a przecież urodziłem się w 1994 roku i lata 70
znam z tego, co po nich zostało...
L: Masz na myśli
to, że nie byłoby takie prostolinijne i zamknięte, jak jest w czasach obecnych?
Sugerujesz, że chłopakom mimo, że nie jest ich granie bezpośrednim
przeniesieniem tamtych emocji i stylistyki, odnalazło by się w tamtych
czasach. Ja również nie miałem okazji żyć w
tamtych czasach, ale muzyczne odkrycia, filmowe odzwierciedlenia, czy nawet
opowieści rodziców, a zwłaszcza takie muzyczne powroty do patentów tamtych lat
przenoszą do tej muzyki coś więcej.
M: Myślę, że
mogłoby się odnaleźć w tamtych czasach, z tym, że niektóre elementy ich muzyki
są już wynikiem ewolucji lat 70 w czasy współczesne, mijając po drodze 80te i
90te.
I owszem, masz
rację. Obaj znamy tamten okres z
tych samych źródeł i mamy podobne zdanie. Wracając jednak do tematu
płyty: chciałbym tylko wspomnieć, że w
utworze numer dwa, czyli "Ennocturned", czuję właśnie te lata
70: w tym riffie. Należy jednak pamiętać, że ten sam utwór nosi znamiona
cięższej muzyki, z późniejszego okresu.
L: To prawda.
Wydaję mi się, że właśnie dlatego ta muzyka niesie w sobie tak ogromny ładunek
emocjonalny ponieważ zawiera w sobie wszystko to, co najlepsze z lat kiedy
jeszcze tworzyło się muzykę. Jednocześnie ten album nie jest tylko kopią tego,
co było. Próbuje on podążać własną scieżką.
M: Zgadzam się. Może
to porównanie zabrzmi głupio... ale są złodziejami jakiegoś dobra, którzy idąc
właśnie własną ścieżką, przenoszą to w inne miejsce, w którym czerpią z tego
dobra same korzyści. Tak, jakby okradli bank i zainwestowali te pieniądze w coś
niezwykłego, co razem przynosi zyski.
L: Został nam jeszcze jeden utwór - "Lid Curtain". Jest on
najwolniejszy i moim zdaniem najciekawszy na płycie. Penetrujący jeszcze mocniej
doomowe inkilnacje i nisko strojone, przytłaczające klimatyczne riffy. Atmosfera
jest niespokojna przez to, że jest też łagodniejszy, bardziej
chłodny...
M: Tak, trochę jakby
czuło się niepokój przed skradającym się złem. Faktycznie, ma najciekawszy klimat, jest niesamowicie rozbudowany, ma moc która wciska
do ziemi i każe... nadstawiać ucha tym, którzy idą tymi
schodami. Wtedy można rozumieć to jeszcze
inaczej: schodzimy w dół, bo
trzeba, ale wiemy, że tam coś na nas
czeka, ale nie mamy do końca pewności, co nas tam
spotka,
a mamy złe
przeczucia... a w dodatku z każdym stopniem niepewność
rośnie w towarzystwie strachu i zimnego potu...
L: Istotnie jest tak jak mówisz. Nie masz
wrażenia, że ta muzyka jest trochę jakby wyjęta z jakiegoś filmu grozy, w którym
napięcie buduje się tylko tym, co nas otacza i tak naprawdę do samego końca nie
wiemy co spotka bohatera? Zwłaszcza, że urwanie jakby w
połowie tego utworu, wieńczące płyty jakby nie przynosi rozwiązania? Mówi,
czekaj na dalszy ciąg podróży?
M: Masz rację.
Zwłaszcza, odnosząc się do tej podróży i braku odpowiedzi: schody na okładce
wydają się nie mieć końca. Tak więc, idziemy i idziemy, mając
wrażenie, że nie nigdzie dojdziemy
i jak okazuje się na końcu płyty:
samemu należy sobie odpowiedzieć, co znalazło się na końcu
schodów. To przypomina mi motyw zawartości
walizki w filmie "Pulp Fiction" Quentina Tarantino.
Tam też nie wiemy, co jest w
walizce i w samym filmie odpowiedź nie pada. Sami musimy ja znaleźć. Może nawet właśnie w sobie?
L: Może mają też
symbolizować to, o czym opowiadał Michał Mezger. Ich szukanie tożsamości
stylistycznej i takiej, która wyróżni ich spośród wielu podobnych. Tak, walizka
Tarantina to dobre skojarzenie. W środku jest ukryte coś co olśniewa, przytłacza
nieznanym i pożądanym. Dochodzimy jednak do końca i do dwóch
niezwykle istotnych spraw. Polskie teksty i
brzmienie. W tego typu muzie unika się
polskich tekstów, a jednak tutaj one są. Osobiście nie do końca rozróżniam słów,
ale niezwykłe wydaje mi się też to, że tytuły numerów są w języku angielskim, a
nagle tekst jest po polsku. To bardzo oryginalne zagranie. Nie
uważasz?
M: Tak, myślę, że
to ma być taki element zaskoczenia. Dziś większość polskich kapel tworzy po
angielsku, a tu mamy angielskie tytuły i polską treść. Może to być dowód na to,
że SWG nie chce płynąć z mainstreamem, być kapelą powszechnie znaną, pojawiającą
się w mediach, znaczy mam na myśli media w sensie
pejoratywnym:
bycie celebrytą, gwiazdą z
pierwszych stron gazet, udzielanie dziwnych wywiadów,
obnażanie prywatności itd.
L: Może być
jednak utrudnieniem dla tych, którzy polskiego nie znają, a trafią na muzykę
SWG. To za granicą zwłaszcza, takiej muzy się wydaje na pęczki i słucha, u nas
to wciąż zjawisko raczkujące.
Masz rację, otoczka tej
tajemniczości i nieznanego również z ich strony mocno uwypukla grozę i
oryginalność tego materiału.
M: Racja. Z
drugiej jednak strony, osobiście uważam, że polskiego słuchacza mozemy sobie
wychować. Ostatnio poznałem pewną
dziewczynę, która jako kolejna osoba z rzędu twierdzi, że nie ma dobrej polskiej
muzyki. Woli te ameryaknskie, czy ogólnie
zagraniczne. Nasuwa się pytanie, dlaczego
młodzi ludzie tak myślą? Dlaczego nie znamy rodzimych
wykonawców? Dlaczego polska muzyka w polskim
państwie nie ma siły przebicia, a muzyka pochodząca z zagranicy trafia do nas
jak prawidłowo zaadresowany list?
L: Mnie bardziej
boli to jak sami muzycy mówią, że po polsku się pisać nie da. A jednak są dowody
na to, że się dać da, tylko się nie chce albo ulega się pewnemu typowi
mainstreamu i globalizacji językowej...
M: Tak, zgadzam się w pełni z tą tezą.
L: ... a większość
rodzimych wykonawców, tych radiowych i na siłę lansowanych to co tu dużo kryć
żenada jest, taka do spuszczenia w klozecie. A nawet nie,
w obawie, że jeszcze się skubany zapcha i potem trzeba będzie przetykać...
M: Racja. Myślę ponadto,
że (to też jest wada naszej rzeczywistości postawionej w świetle lat
70tych), za szybko chcemy osiągnąć
sukces. Jesteśmy nauczeni tego, że wszystko mamy od ręki, że sukces i trafienie do zagranicznych słuchaczy to proces, a nie pstryknięcie palcami. Mamy co prawda internet i kontakt z człowiekiem z drugiego końca globu nie jest problemem, ale musimy być zaraz ekspansywni jak duże wojsko?
L: Chyba nie. A
jednak podobny problem dotyczy też innych krajów i ich muzyki. Nie liczne
niemieckie, skandynawskie czy brazylijskie grupy tworzą przecież w rodzimych językach.
M: Czy nie lepiej jest mieć własną, zaufaną publiczność u siebie? Nie brakuje przecież wśród nas ludzi inteligentnych, z otwartymi głowami. Jeśli będziemy właśnie w nich celować, tych "swojaków" to osiągniemy wiele, zapiszemy sie trwale w ich pamięci, a potem, kto wie, może trafimy do przyszłych pokoleń...
L: Przyszłe pokolenia zapewne uważnym okiem i uchem, spojrzą na brzmienie. A to jest naprawdę wyśmienite...
M: Prawda.
L: Jan Galbas stworzył według mnie coś wybitnego dla chłopaków. Potężnego i gęstego, przytłaczającego w atmosferze a jednocześnie przyjemnego i przebojowego. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kradnie duszę...
M: Zdecydowanie słychać duże doświadczenie w temacie takich brzmień. Słychać też, że wykonał kawał solidnej roboty.
L: Czas zatem na podsumowanie. Dla mnie jest to bardzo dobra, spójna i klimatyczna płyta, której siłą jest świetne brzmienie i intrygujący zabieg z tekstami. Fantastycznie łączy się ona z grafiką Shiiny, wprawia w posępny nastrój, ale jednocześnie napawa optymizmem, że poza tą grozą jest coś więcej. Płyty słucha się bardzo przyjemnie. Nie ma na niej dłużyzn, nie jest też rozciągnięta, a przecież jest krótka. Nieco ponad półgodziny to mało, a jednocześnie swobodnie wystarcza do pełnej satysfakcji. Bez zawahania daję pełną epkową ocenę: 5/5, a Ty Marcinie?
M: Lubię materiał, który jest spójny i niezbyt długi, przy czym w krótkim czasie jest wyczerpujący. Ta płyta właśnie taka jest. I prawdę mówiąc, rzadko zdarza się, żeby oprawa graficzna płyty była tak ściśle związana z treścią materiału. Zgadzam się więc z Twoją oceną i bezapelacyjnie przyznaję taką samą. Nic dodać i nic ująć. Życzę też zespołowi dalszych sukcesów.
L: I tym sposobem doszliśmy do końca. Wbijajcie na koncerty SWG, kupujcie płytę i słuchajcie, zaprawdę powiadam Wam, że płyta i zespół są warte Waszego czasu i uszu.
M: Czy nie lepiej jest mieć własną, zaufaną publiczność u siebie? Nie brakuje przecież wśród nas ludzi inteligentnych, z otwartymi głowami. Jeśli będziemy właśnie w nich celować, tych "swojaków" to osiągniemy wiele, zapiszemy sie trwale w ich pamięci, a potem, kto wie, może trafimy do przyszłych pokoleń...
L: Przyszłe pokolenia zapewne uważnym okiem i uchem, spojrzą na brzmienie. A to jest naprawdę wyśmienite...
M: Prawda.
L: Jan Galbas stworzył według mnie coś wybitnego dla chłopaków. Potężnego i gęstego, przytłaczającego w atmosferze a jednocześnie przyjemnego i przebojowego. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kradnie duszę...
M: Zdecydowanie słychać duże doświadczenie w temacie takich brzmień. Słychać też, że wykonał kawał solidnej roboty.
L: Czas zatem na podsumowanie. Dla mnie jest to bardzo dobra, spójna i klimatyczna płyta, której siłą jest świetne brzmienie i intrygujący zabieg z tekstami. Fantastycznie łączy się ona z grafiką Shiiny, wprawia w posępny nastrój, ale jednocześnie napawa optymizmem, że poza tą grozą jest coś więcej. Płyty słucha się bardzo przyjemnie. Nie ma na niej dłużyzn, nie jest też rozciągnięta, a przecież jest krótka. Nieco ponad półgodziny to mało, a jednocześnie swobodnie wystarcza do pełnej satysfakcji. Bez zawahania daję pełną epkową ocenę: 5/5, a Ty Marcinie?
M: Lubię materiał, który jest spójny i niezbyt długi, przy czym w krótkim czasie jest wyczerpujący. Ta płyta właśnie taka jest. I prawdę mówiąc, rzadko zdarza się, żeby oprawa graficzna płyty była tak ściśle związana z treścią materiału. Zgadzam się więc z Twoją oceną i bezapelacyjnie przyznaję taką samą. Nic dodać i nic ująć. Życzę też zespołowi dalszych sukcesów.
L: I tym sposobem doszliśmy do końca. Wbijajcie na koncerty SWG, kupujcie płytę i słuchajcie, zaprawdę powiadam Wam, że płyta i zespół są warte Waszego czasu i uszu.
Jedyny na płycie utwór z tekstem w pełni po angielsku
ciekawa koncepcja recenzji ale nieco za długa i za dużo w niej dygresji. nadaje się raczej do puszczenia jako audycja w radiu :D
OdpowiedzUsuńWiemy, że trochę długie i dygresyjne, ale to się może zmieni następnym razem, to był taki pierwszy raz w ten sposób więc trzeba nam to wybaczyć. Fajnie jednaj, że się podoba koncepcja. A co do radia, to cóż może kiedyś się uda zrobić podobną audycję, ale na dzień dzisiejszy nie jest to jeszcze możliwe. :)
UsuńA ja się z przedmówcą nie zgadzam, mnie sie własnie taka koncepcja dygresyjna podobała. w ten sposób czytający nigdy nie wie w jakim kierunku dalej rozmowa wykiełkuje. :)
OdpowiedzUsuńJest ciekawiej, prawda? :)
UsuńZdecydowanie :)
OdpowiedzUsuń