Jedna z najciekawszych premier początku, a i zapewne tego roku. W dodatku będąca debiutem i przywodząca na myśl początki niemieckich grup takich jak Earthship czy The Ocean Collective. Coilguns zaś są ze Szwajcarii i niedawno, bo 11 lutego gościli w gdyńskiej Desdemonie. Z jednym i drugim niemieckim zespołem z kolei mają wspólne nie tylko brzmienie, ale także skład...
Grupa powstała na początku 2011 roku z inicjatywy Jona Nido, gitarzysty The Ocean, do którego dołączyli jego koledzy z tego samego zespołu: basista Louis Jucker i perkusista Luc Hess (ex-Earthship). Zrealizowali dwie epki, a debiutancki pełny album miał premierę 25 lutego. To, co grają to nie tyle wypadkowa obranej w The Ocean drogi, ile inspiracja grupami pokroju Dillinger Escape Plan. A sama płyta, daje porządna kopa od samego początku.
Najpierw dwuczęściowy, prawie piętnastominutowy, utwór tytułowy: mocne agresywne wejście utrzymane w szybkich tempach to część pierwsza. Druga jest już zupełnie inna, bo niespodziewanie wita nas sama "wojskowa" perkusja i lekkie akordy gitar kojarzące się z "Fluxion" The Ocean. Ta druga część chyba jest nawet ciekawsza od pierwszej, wolny duszny klimat, który powoli się rozkręca w przestrzeni fantastycznie buja. A kiedy już uderza z coraz większym impetem, mrokiem i gęstymi zagraniami zostajemy wciśnięci w fotel jeszcze mocniej. Ten kapitalny klimat naprawdę wgniata i wżera się w głowę (przyznam też, że na ostatnich płytach The Ocean i drugiej płycie Earthship brakowało mi takich temp). Po gęstym zakończeniu "Commuters" następuje numer trzeci, czyli "Hypnograms", który znów jest bardziej agresywny i zbliżony do części pierwszej. Ściana gitar, szybka perkusja. Nic wielkiego, nic odkrywczego, ale to charakterystyczne brzmienie jest siłą tego albumu. Rozpoczyna też serię króciutkich bo mieszczących się w czaise niecałych dwóch lub trzech minut kawałków. Po nim jeszcze lepszy "Machines Of Sleep", po tym jeszcze szybszy, ostry i bardzo przebojowy "Plug-in-citizens". Podłączeni do kolejnego świetnego utworu zmierzamy do "Submarine Warfare Anthem", który z kolei brzmi jak połączenie oldschoolowego death metalu z punkiem. I to dosłownie. Niemal garażowe riffy trwają zaledwie dwie minuty i pięć sekund. Krótko i treściwie.
Ten przechodzi w ostre wejście, też takie oldschoolowe i trzeszczące (!) prawie siedmiominutowe (bez kwadransa) "Minkowski Manhattan Distance". Kolejny raz zapdamy się w fotel, siedzimy niemal przy samej ziemi. Dam się posiekać, ale uważam, że to co wyrabia się w tym numerze jest bilion razy lepsze od wypocin Cavalery w obu jego kapelach. Po prostu jest bardziej przekonujące i pełne świeżości i energii. Elementy death i doom metalu, które raz po raz się przemykają pomiędzy gęstym graniem Coilguns naprawdę mają coś czego nie mają numery Cavalery.
Po tym kawałku wyciszenie jest wskazane, a to przychodzi z mrocznym, trochę drone'owym fantastycznym "Blunderbuss Commitee". Niezwykły ciemny riff ciągnie się, ale nie nudzi, trochę przypominając motyw z filmu "Incepcja". W dodatku w całości instrumentalny i bez dodatku bębnów. Nadałby się na jakieś serialowe intro, szczerze powiedziawszy. Te wracają z kolejnym ostry wjazdem gitar i ciężkim, gęstym brzmieniem w przebojowym (a jakże) "21 Almonds a Day".
Dwa ostatnie kawałki to podwójny (trwający około cztery minuty) "Filippists - Privateers", kolejny szybki i agresywny, ale z dusznym, czołgowym zwolnieniem i świetnym klimatem w jego drugiej połowie. Finałowy "Earthians" trwa około dziewięć minut i ponownie ma w sobie coś z pierwszych płyt The Ocean. Porównań nie da się uniknąć. Bardzo dobre wejście perkusji i gęsty riff gitary osadzone mocno w przestrzeni mają w sobie coś "Fluxiona", coś z "Aeoliana", a nawet coś z "Fogdivera". Wolne, duszne tempa znów systematycznie wżerają się w mózg zupełnie jak w kapitalnej drugiej części utworu tytułowego, czyli "Commuters". Istna uczta dla wielbicieli ciężkiego, ale przestrzennego grania.
Ta płyta trzeszczy i wprawia w świetny nastrój. Nie jest niczym nowym, zwłaszcza jak na tych muzyków, ale jest świeża, autentycznie wgniata w fotel i cieszy. Ma prostą, stylizowaną trochę na lata 70 okładkę, a w zupełnie innej, niż wtedy się tworzyło, muzyce drzemie duch tamtych czasów. Ta energia i czysta przyjemność grania, która zawiera w sobie więcej emocji niż każda płyta wydawana na zasadzie: kolejny rok przyszedł. Po prostu wgniata w fotel i jestem przekonany, że wielbiciele The Ocean i Earthship, jeśli jeszcze nie znają, to od razu pokochają i ten album. Ponadto, jeśli muzycy tego pierwszego są w tak fantastycznej formie, to można śmiało trzymać kciuki za powodzenie (również muzyczne) zapowiadanego na ten rok nowego krążka "Pelagial". W każdym razie mocna rzecz, którą gorąco polecam zapuszczając ją po raz kolejny.
Ocena: 8,5/10
Najpierw dwuczęściowy, prawie piętnastominutowy, utwór tytułowy: mocne agresywne wejście utrzymane w szybkich tempach to część pierwsza. Druga jest już zupełnie inna, bo niespodziewanie wita nas sama "wojskowa" perkusja i lekkie akordy gitar kojarzące się z "Fluxion" The Ocean. Ta druga część chyba jest nawet ciekawsza od pierwszej, wolny duszny klimat, który powoli się rozkręca w przestrzeni fantastycznie buja. A kiedy już uderza z coraz większym impetem, mrokiem i gęstymi zagraniami zostajemy wciśnięci w fotel jeszcze mocniej. Ten kapitalny klimat naprawdę wgniata i wżera się w głowę (przyznam też, że na ostatnich płytach The Ocean i drugiej płycie Earthship brakowało mi takich temp). Po gęstym zakończeniu "Commuters" następuje numer trzeci, czyli "Hypnograms", który znów jest bardziej agresywny i zbliżony do części pierwszej. Ściana gitar, szybka perkusja. Nic wielkiego, nic odkrywczego, ale to charakterystyczne brzmienie jest siłą tego albumu. Rozpoczyna też serię króciutkich bo mieszczących się w czaise niecałych dwóch lub trzech minut kawałków. Po nim jeszcze lepszy "Machines Of Sleep", po tym jeszcze szybszy, ostry i bardzo przebojowy "Plug-in-citizens". Podłączeni do kolejnego świetnego utworu zmierzamy do "Submarine Warfare Anthem", który z kolei brzmi jak połączenie oldschoolowego death metalu z punkiem. I to dosłownie. Niemal garażowe riffy trwają zaledwie dwie minuty i pięć sekund. Krótko i treściwie.
Ten przechodzi w ostre wejście, też takie oldschoolowe i trzeszczące (!) prawie siedmiominutowe (bez kwadransa) "Minkowski Manhattan Distance". Kolejny raz zapdamy się w fotel, siedzimy niemal przy samej ziemi. Dam się posiekać, ale uważam, że to co wyrabia się w tym numerze jest bilion razy lepsze od wypocin Cavalery w obu jego kapelach. Po prostu jest bardziej przekonujące i pełne świeżości i energii. Elementy death i doom metalu, które raz po raz się przemykają pomiędzy gęstym graniem Coilguns naprawdę mają coś czego nie mają numery Cavalery.
Po tym kawałku wyciszenie jest wskazane, a to przychodzi z mrocznym, trochę drone'owym fantastycznym "Blunderbuss Commitee". Niezwykły ciemny riff ciągnie się, ale nie nudzi, trochę przypominając motyw z filmu "Incepcja". W dodatku w całości instrumentalny i bez dodatku bębnów. Nadałby się na jakieś serialowe intro, szczerze powiedziawszy. Te wracają z kolejnym ostry wjazdem gitar i ciężkim, gęstym brzmieniem w przebojowym (a jakże) "21 Almonds a Day".
Dwa ostatnie kawałki to podwójny (trwający około cztery minuty) "Filippists - Privateers", kolejny szybki i agresywny, ale z dusznym, czołgowym zwolnieniem i świetnym klimatem w jego drugiej połowie. Finałowy "Earthians" trwa około dziewięć minut i ponownie ma w sobie coś z pierwszych płyt The Ocean. Porównań nie da się uniknąć. Bardzo dobre wejście perkusji i gęsty riff gitary osadzone mocno w przestrzeni mają w sobie coś "Fluxiona", coś z "Aeoliana", a nawet coś z "Fogdivera". Wolne, duszne tempa znów systematycznie wżerają się w mózg zupełnie jak w kapitalnej drugiej części utworu tytułowego, czyli "Commuters". Istna uczta dla wielbicieli ciężkiego, ale przestrzennego grania.
Ta płyta trzeszczy i wprawia w świetny nastrój. Nie jest niczym nowym, zwłaszcza jak na tych muzyków, ale jest świeża, autentycznie wgniata w fotel i cieszy. Ma prostą, stylizowaną trochę na lata 70 okładkę, a w zupełnie innej, niż wtedy się tworzyło, muzyce drzemie duch tamtych czasów. Ta energia i czysta przyjemność grania, która zawiera w sobie więcej emocji niż każda płyta wydawana na zasadzie: kolejny rok przyszedł. Po prostu wgniata w fotel i jestem przekonany, że wielbiciele The Ocean i Earthship, jeśli jeszcze nie znają, to od razu pokochają i ten album. Ponadto, jeśli muzycy tego pierwszego są w tak fantastycznej formie, to można śmiało trzymać kciuki za powodzenie (również muzyczne) zapowiadanego na ten rok nowego krążka "Pelagial". W każdym razie mocna rzecz, którą gorąco polecam zapuszczając ją po raz kolejny.
Ocena: 8,5/10
Zawsze mnie zachwyca jak wynajdujesz zespoły z krajów nieoczywistych, jak dziś - ze Szwajcarii. moje pierwsze skojarzenia muzyczne, ba, nawet i drugie albo trzecie, w życiu nie poszłyby w strone tego kraju. ;)
OdpowiedzUsuńp.s. widze, zę Ci się wstawił jakis piały prostokąt do posta. mi sie takie coś też czasem dzieje i nie umiem tego w jakis prosty sposób usunąc, czasem się męczę i nic z tego, mam taki jeden post, który jest pełny takich "białych plam". nie wiesz, czemu sie tak dzieje?
Kwestia przekopywania się przez masę rzeczy :) A prostokąt faktycznie był, wcześniej go nie było, zbyt mocno przesunięty w dół postu kursor skutkuje czymś takim. Zdarza się. Niedługo będą też inne kraje, ale teraz jest trudniej, mimo dwóch redaktorów, bo wysyp ciekawych rzeczy jest większy niż dotychczas :)
Usuń