Okładka najnowszej, tegorocznej płyty Jimiego. Zgoła niepotrzebnej... |
Nie trzeba chyba nikomu mówić kim był i co zrobił dla muzyki rockowej Jimi Hendrix. Jego muzyka wciąż inspiruje, jest słuchana, coverowana i wydawana. Najnowsza płyta gitarowego mistrza "People, Hell & Angels" nie poruszyła mnie, wręcz przeciwnie skłoniła do przemyśleń. Zacząłem się zastanawiać nad statusem Hendrixa w dzisiejszej muzyce i kulturze, a przede wszystkim nad "Hendrixem zapamiętanym" a "Hendrixem współczesnym"...
Muzykę Hendrixa poznałem będąc jeszcze dzieckiem, które chłonęło jak gąbka wszystko to, co puszczał mi i mojej starszej siostrze, a czym sam zasłuchiwał się w młodości mój ojciec. Obok niego Led Zeppelin, Deep Purple, Black Sabbath, The Doors, The Beatles i The Rolling Stones, Eric Clapton... oni zdominowali moją najwcześniejszą edukację muzyczną. Uściślijmy: rockową. Wówczas Hendrix był czymś egzotycznym, niesamowitym i tak zostało do dziś. Wówczas puszczany z winyla, kasety, teraz z płyty zachował charakterystyczny szum, trzeszczenie i przede wszystkim magię. Magię i niepowtarzalny klimat tamtych czasów. Za spontaniczność i ogień, którego dziś coraz bardziej brakuje. Za coś co po latach nadal brzmi świeżo, wciąga i zachwyca. Tak mam gdy ponownie sięgam po klasyczne płyty Purpli, po wszystkie płyty Zeppelinów czy po nagrania The Doors, tak mam gdy sięgam po cztery klasyczne płyty Jimiego, które wydał za życia. Przeżywam je za każdym razem na nowo, to kawał pięknej muzyki, żywiołowej i pełnej. Takiej, w której niczego nie brakuje. To samo odczucie towarzyszy czterem kolejnym już pośmiertnie wydanym albumom z lat 70. Resztę wydanych później albumów przemilczmy z wiadomych powodów. Oczywiście najważniejsze są te cztery, czyli trzy studyjne i koncertowy "Band of Gypsys". Płyty wielkie, bezkompromisowe i które na stałe wpisały się nie tylko w moją pamięć. W pamięć wielu muzyków po Hendrixie, ale także słuchaczy. Zwłaszcza tych zakochanych właśnie w brzmieniu jego gitary, albo ogólnie muzyce z lat 60 i 70.
Od kilku lat rodzina Hendrixa jako spadkobiercy i właściciele wytwórni Experience Hendrix wydaje niezrealizowane dotąd nagrania gitarzysty starając się nie tyle wydać to, co nie pojawiło się za jego życia, ile przywrócić większości utworów zniszczonych przez Alana Douglasa pierwotny szlif i niejako zatuszować tę niesławną kartę w dyskografii Jimiego. O ile wydany trzy lata temu "Valleys Of Neptune", który był przez samego Hendrixa planowany jako następca "Electric Ladyland", ale nigdy nie dokończony, miał w sobie coś z tamtego, dawnego Hendrixa, o tyle tego samego nie można powiedzieć o właśnie zrealizowanym "People, Hell & Angels". Fakt, że Hendrix był niezwykle płodnym gitarzystą i nagrywał utwory wszędzie gdzie się znajdował, tak więc nie wydanych jest wciąż zapewne wiele, czego dowodem jest album najnowszy. Problem nawet nie leży w samych utworach, bo te przecież są z 1969 roku, ale w zupełnie czymś innym.
Utwór "Somewhere" - jeden z dwóch singli promujących "People, Hell & Drugs"
"Valleys Of Neptune" był spójny, ale też unosił się w nim duch tamtych czasów, mimo, że już na nim produkcja była na miarę naszych czasów. Czysta, sterylna, bez charakterystycznych szumów i magicznego brzmienia przełomu lat 60 i 70, które do dziś po prostu czaruje. Ale w pełni Hendrixowska. Najnowszy, "People, Hell & Angels" spójny nie jest. Utwory mimo, że nagrywane mniej więcej w tym samym czasie, nie brzmią. I nie dlatego, że są to złe utwory, bynajmniej, do samych utworów przyczepić się absolutnie nie można, mimo, że nie pokazują niczego nowego, nie rzucają na jego twórczość nowego światła. Nawet nie o to chodzi. Tego też się nikt nie spodziewa, bo swoje pokazał. Chodzi oto, że utwory zostały oddarte z brzmienia. Są zbyt sterylne, czyste, uładzone i zbyt współczesne. Są puste jak wydmuszka i ładnie opakowane. Nie zachwycają, nie mają tamtego polotu i energii. Słucha się ich przyjemnie, ale bez większej satysfakcji, refleksji.Odnoszę też bowiem wrażenie, jakby wykopywane z archiwów utwory i wydawane jako nowe, były zwykłymi średniakami, dobrymi, ale jakby celowo odstawionymi na bok przez Hendrixa, takimi które nie pozostawiają złych wrażeń, ale nie są też tym czego by się oczekiwało po Jimim, tym co zostało zapamiętane z tamtych płyt.
Hendrix bez wątpienia na stałe się wpisał w muzykę rockową i tego nikomu nie trzeba udowadniać, długo też będzie inspirował nowe pokolenia muzyków, czego dowodem jest obserwowany od jakiegoś czasu revival muzyki stylizowanej na lata 60 i 70, żeby wymienić tutaj choćby tylko najmocniej osadzone w tamtych czasach grupy pokroju Radio Moscow czy Tame Impala. Wydawanie niepublikowanych nagrań gitarzysty do tej legendy nic nie doda, nie stanowią też, w moim odczuciu, jakiegoś cymesu dla wielbicieli jego muzyki, jego genialnego brzmienia i mistrzowskiego podejścia do gitary. Sądzę nawet, że Hendrix wiedział co robi nie wydając tych utworów wtedy. Sądzę, że nawet gdyby żył pewnie nie byłby już muzykiem, który odcina kupony od swojego kulturowego fenomenu wydając kolejne (coraz słabsze) płyty, wypuszczając kolejne stare czy nawet nowe kawałki by nabić sobie grosza.
Redaktor Kaczkowski powiedział kiedyś, że Hendrix gdyby dziś żył byłby producentem, który tak jak zmienił podejście do grania na gitarze, tak zmieniłby podejście do nagrywania i brzmienia wielu współczesnych zespołów. Byłby zapewne Quincy Jonesem rocka, a być może i metalu. Los chciał inaczej i te najważniejsze i największe jego płyty wciąż będą zachwycać, mimo braku samego Hendrixa, który gdyby dziś żył, miałby siedemdziesiąt lat, bardziej niż kolejne albumy. Spuściznę i legendę należy podtrzymywać, ale ja nie jestem przekonany czy droga do zaszczepiania wśród nowych pokoleń jego geniuszu, jego muzyki prowadzi przez robienie z niego maszynki do zarabiania pieniędzy. Lepsza byłaby nagroda jego imienia dla młodych i zdolnych artystów pielęgnujących jego spuściznę i pamięć o nim, festiwale i seminaria poświęcone jego twórczości i osobie - zdziałałyby one więcej, aniżeli każda, zgoła niepotrzebna, nowa płyta ze starymi, często dobrze znanymi, ale inaczej zaaranżowanymi, czy nawet niepublikowanymi numerami.
A słuchałes redaktora Kaczkowskiego w ostatnią środę "W Tonacji Trójki"? puścił własnie tego "nowego" Hendriksa. ja lubie wiele utwórów Mistrza, ale najbardziej "Villanova Junction".
OdpowiedzUsuńNiestety w środy nie mam czasu na radio. I coraz ciężej mi się słucha radia, nie ta muza. Mistrza Redaktora Kaczkowskiego coraz trudniej mi z kolei upolować. Z Hendrixa naprawdę wolę stare, a nie te "nowe".
Usuń