Zima nie dała za wygraną i po trzech dnia słonecznego
przedwiośnia wróciła z przejmującym
mrozem i nową partią niepotrzebnego już i nie cieszącego chyba już nikogo
śniegu. Nie przeszkodziła ta nagła zmiana pogody w odbyciu się drugiego już
święta muzyki stonerowej, czyli Stonamite Fest. Ponownie nie zabrakło
wyśmienitych polskich grup spod tego znaku, jak i zagranicznej wisienki na
torcie...
Sześć zespołów to dużo. Zwłaszcza wciśniętych na jeden
wieczór, zwłaszcza, że rozpoczęły się koncerty z godzinną obsuwą. A tak
naprawdę to nawet dłuższą, bo jeszcze trzeba wliczyć rozstawki i próby każdego
z zespołów. Tak więc, około 19 zaczął grać Sautrus ze Starogardu Gdańskiego,
który występował już na pierwszej edycji festiwalu. Tym razem nie zaprezentował
się jakoś znacząco, brzmieniowo było lepiej niż poprzednio, ale pod względem
efektu znacznie gorzej. Nawet wokalista stwierdził, że lepiej mu się grało na
pierwszej. Po nich rozstawił się trójmiejski Naked Brown, który też nie
zaprezentował się jakoś szczególnie. Właściwie odnoszę wrażenie, że nie pasował
tutaj, był jakby dodany na doczepkę. Hard rock w stylistyce Motorhead i Judas
Priest, który grali nie wypadł przekonująco z prostego faktu: trochę nie te
klimaty. Przekonująco nie wypadł też wokalista, który sprawiał wrażenie jakby
nie chciało mu się śpiewać, wokal bowiem był wymuszony, jakby zachrypiały od
jakiegoś przeziębienia. Naturalnie to tylko moje odczucie, w każdym razie
początek był raczej słaby.
Trzeci zespół wszedł na deski klubu dopiero o 21. Lubelski
Major Kong zaczął właściwą część koncertu z pełnym przytupem. Od razu sążniście
i mocno, perfekcyjnie wyważonym, mruczącym basem i ciężkim, kapitalnym
klimatem. Po nim wystąpił warszawski Satelite Beaver, kolejna perełka na
polskiej scenie stonerowej. Rodzynek znacznie gęstszy i brudniejszy, dźwiękowa
poezja i esencja satysfakcji dla uszu. Potężne, mięsiste brzmienie, o czołgowym
tempie, ale bynajmniej nie monotonnym siedzących wgniatały w fotele i krzesła,
a stojących blisko sceny, w deski.
Dopiero koło 23 rozstawił się następny bardzo dobry zespół. Trójmiejski
Ampacity, czyli nowy projekt muzyków Broken Betty, którzy postanowili
kontynuować obraną na ostatniej epce kosmiczną ścieżkę już pod nowym szyldem. I
jest to zupełnie inny zespół. Mocniej postawili na instrumentalne kompozycje,
choć wokal sporadycznie się w niej pojawiał, bardziej też postawili na klimat:
bluesowy, deszczowy, wolno pełzający Doorsowy szlif. Nawet Galbas kiedy
zaczynał śpiewać jakby od niechcenia przypominał Morrisona. Niesamowite, rozedrgane, klawiszowe tło i
lekkie, ale czasami dające czadu gitary fantastycznie wyciszyły słuchaczy po
dwóch czołgach. Kosmogeniczne obrazy zaś puszczane z rzutnika świetnie
komponowały się z graną przez Ampacity muzyką. I na tym mógłby się koncert
skończyć, bo napięcie do samego końca rosło jak u Hitchcocka, zwieńczone
puentą, która idealnie podsumowywała cały wieczór. Epickim, rozbudowanym
finałem.
Została jednak zagraniczna wisienka, którą tym razem był
włoski Veracrash. Weszli zdecydowanie za późno, bo dopiero kilka minut po
północy, toteż znacznie się przerzedziło w klubie, ale do samej frekwencji
warto wrócić na końcu. Włosi zaprezentowali cięższą odmianę hard rocka, ze
zdecydowanym ukłonem w stronę pasażowego post – metalu, w stylistyce niemieckich
grup Omega Massif czy The Ocean Collective, czy duńskiego Causa Sui. Żadnych
pompatycznych dźwięków do jakich przyzwyczaiły nas inne włoskie zespoły, same
ciężkie ostre riffy prosto z lat 70 i takiż klimat całości. Dali świetny
koncert pod względem instrumentalnym, choć zdaniem wielu grający na gitarze
wokalista Francesco tego wieczora trochę nie domagał.
Dopisało brzmienie i publiczność. A tej w Desdemonie było
naprawdę sporo, bo podobno około 120 osób, co ponoć dało rekord ilościowy
gdyńskiego klubu. Już od samego początku ludzi było sporo, a potem tłum
gęstniał, na samym końcu choć, jak wspomniałem się przerzedziło, nadal
słuchających i doskonale się bawiących było całkiem dużo. Najlepiej wypadł środek
tej edycji, czyli występy Major Kong, Satelite Beaver i Ampacity, które
zaprezentowały się rewelacyjnie i pokazały najpełniej, że polska scena stoner
jest silna oraz, że możemy być z nich dumni. To naprawdę bardzo dobre zespoły,
które z pasją i energią tworzą niesamowite dźwięki, których nie trzeba się
wstydzić.
Druga edycja, równie udana jak pierwsza, a nawet pod wieloma
względami lepsza, ogrzała i na chwilę dała zapomnieć o zimie. Jeśli komuś, mimo
sześciu kapel, było za mało, a niektórym jak już wspomniałem, trochę się już
dłużyło, to trzecia edycja z równie intrygującym składem zapowiadana jest na
maj, co więcej podzielona została na dwie części. Także Ci, którzy nie byli na
dwóch odsłonach Stonamite jak najbardziej powinni tę stratę nadrobić. Obecnie,
bowiem to jedna z najciekawszych propozycji koncertowych w Trójmieście, jeśli
nie jedyna. Zwłaszcza w kwestii preferowanych gatunków muzycznych.
jak będe kiedys w Gdyni, to będe wiedziała przynajmniej gdzie się udać, żeby dobrze grali. ciągle się tam u Was cos dzieje, jak nie Ucho, to Desdemona. :)
OdpowiedzUsuń