Dwa lata trzeba było czekać na nowe wydawnictwo Wrocławian z Palm Desert. Najnowsze, miało swoją premierę 4 stycznia i zawiera same pustynne, szeleszczące i trzeszczące dźwięki, gorące i gęste, atmosferyczne i duszne, a jednocześnie pełne energii utwory. Powinna się pojawić jesienią, a skoro jest zimą trzeba ją skonfrontować z porą roku. I wiecie co? Wygrywa z zimą!
Rdzawo-pomarańczowa okładka z drzewem i jego korzeniami i promieniami pustynnego oślepiającego słońca intrygująco współgra z prostym liternictwem tytułu płyty i nazwy grupy. I do tego dobrze łączy się z tytułem najnowszego albumu. Brązowo-pomarańczowa kolorystyka idealnie oddaje nie tylko ducha jesiennego grania (mimo, że mamy zimę), ale także personifikuje rozkład materii organicznej w lasach, te wszystkie eksplozje barw i zmiennych doznań. Także przenosi nas na pustynne pejzaże, gdzie wszystko jest świecące, złociste, lekko wchodzące w pomarańcz, oślepiające i w pełni połączone z nieprzyjemnym gorącem, fatamorganą majaczącą gdzieś na horyzoncie, ułudą oazy. Skoro jednak na tej pustyni wody nie ma, należy się spodziewać czegoś innego: solarnej podróży w czasie i przestrzeni, w dodatku na dwóch płaszczyznach: tej pustynnej związanej bezpośrednio z Dzikim Zachodem, jak i kosmosem, skoków w nadprzestrzeń, bowiem bynajmniej tu nie brakuje.
Należy się o tym przekonać, więc odpalamy płytę i...jest przede wszystkim brzmieniowy postęp, które jest gęstsze i bogatsze niż na "Falls to the Wasteland". Na wierzchu ostre, warczące mięsiste gitary, a bardziej w tle bębny, dobiegające jakby spod ziemi. Również same utwory są bardziej zwarte, utrzymane w jednostajnym, ale nie nużącym klimacie. Zupełnie inną sprawą jest fakt, że wszystkie wydają się być zbudowane na tym samym riffie, to zostawmy na boku, jako sprawę nieistotną. Przynajmniej w wypadku tej płyty nie jest ona na tyle istotna, jakby miało to miejsce w przypadku innej. Bo wszystkie brzmią fantastycznie i porywają. Są surowe, brudne, jakby specjalnie niedopracowane i to stanowi o sile tego materiału, o jego intensywnej i niepowtarzalnej atmosferze.
Najpierw zanurzamy w ośmiominutowym "Down the Oddysey" z gęstym gitarowym wejściem, a następnie jeszcze gęstszym rozwinięciem. Istny kolos przypominający najlepsze momenty Farflunga czy potężne eksperymenty Włochów z Black Rainbows. A w środku i na końcu kapitalne "szamańskie" zwolnienie. W następnym mamy oczekiwanie na zachód słońca, w którym skojarzenia ze skandynawską sceną revivalu muzyki lat 70, czyli Captain Crimson czy Horisont, a nawet amerykański doom metalowy (!) Orchid same cisną się na myśl. Atmosfera i przejrzyste brzmienie wymieszane z brudem tamtych lat wybrzmiewa w każdym pojedynczym dźwięku. Następnie wchodzimy na drinka do salonu pełnych ghuli, czyli do Ghulassa Saloon. Gdyby tylko był dłuższy i pomyślany bardziej jako polska odpowiedź na Ghoultown i ich utwór "Drink with the Living Dead", a nie był miniaturką...
Jego przedłużeniem jest jednak "Mani", który skojarzył mi się... z Hunterem. Zwłaszcza z tym z ostatnich dwóch płyt. Ten riff gitary na takim tłumionym tle bębnów brzmi znajomo, ale całość nie jest jednak bardziej kosmiczna i płynąca w przestrzeni. Bardzo dobry, wolny, a zarazem bujający utwór.
Do bardziej stonerowych klimatów wracamy w "Damn Good", który rzeczywiście jest cholernie dobry, mimo, że podobnie brzmiących utworów w tym gatunku już było całe mnóstwo. Po nim kolejny pustynny killer, czyli "Shades In Black". Skojarzenia jakie przychodzą na myśl to Kyuss, a nawet sludge'owa Kylesa. Ten utwór jest mocarny i ciężki, wgniatający w fotel. Po prostu niszczy. I w dodatku do krótkich nie należy: siedem i pół minuty jak na stoner to dużo, ale jak dobrze grają mija znacznie szybciej, to nie "St. Anger" Metallici, dłużyzn i mielizn nie ma. Druga miniaturka znów wynosi nas na orbitę i taki tytuł też nosi "Orbitean". Tytuł skojarzył mi się z The Ocean Collective, ale to nie to granie. Delikatne uderzenia bębnów i tło basu wprowadza do przedostatniego numeru kwasowego fantoma, który otwiera nisko strojona melodyjna zagrywka pobrzmiewająca przez cały utwór utrzymany w skocznym, ale i miejscami dość wolnym tempie. Taki hicior do puszczania w radiu, z tą różnicą, że w naszych radiach to się wcale takiej muzy nie puszcza, poza jedną internetową audycją. A na finał prawie trzynastominutowy "White Wolf" (czyżby nawiązanie do Geralta z Rivii, czyli Wiedźmina Sapkowskiego?). Ten najpierw otwiera wietrzna, leniwa gitara i mięsiste uderzenia perkusji, kosmicznie przestrzennie całość narasta razem z deklamacją a następnie z mocniejszym uderzeniem od momentu zawycia (szkoda, że tak lekko zaznaczonego). Utwór unosi się w powietrzu, buja i gra na emocjach. Jest długi, ale nie rozciągnięty co nie zawsze jest takie oczywiste w stonerowych jakby improwizowanych "suitach". A na sam koniec jeszcze już po wybrzmieniu krótka gitarowa miniaturka, jakby jakiś tajemniczy wędrowiec na koniu odjeżdżał w stronę słońca, które gdzieś majaczy na horyzoncie wschodząc, albo ponownie zachodząc.
Nie jest to płyta odkrywcza w żadnym wypadku. Wszystko już było. Wrocławianom jednak udało się nadać całości świeży, pociągający kształt. Potężne mięsiste brzmienie i przede wszystkim klimat to najmocniejsze strony tego wydawnictwa. Jestem przekonany, że jeszcze pełniej słychać to na występach zespołu. Ta płyta słuchana zimą rozgrzewa i tak jak pisałem na początku: wgrywa z nią, ale mimo wszystko lepiej by się ją odbierało jesienią, kiedy takie dźwięki najpełniej obrazują się w psychice człowieka. Jesienią zabrzmi ona jeszcze potężniej, zapachnie potrzebną zgnilizną i urzecze rachitycznymi promieniami słońca spomiędzy obumarłych drzew, uciekającymi przed budzącą się do życia grozą umarłej wioski. Ocena: 8,5/10
Najpierw zanurzamy w ośmiominutowym "Down the Oddysey" z gęstym gitarowym wejściem, a następnie jeszcze gęstszym rozwinięciem. Istny kolos przypominający najlepsze momenty Farflunga czy potężne eksperymenty Włochów z Black Rainbows. A w środku i na końcu kapitalne "szamańskie" zwolnienie. W następnym mamy oczekiwanie na zachód słońca, w którym skojarzenia ze skandynawską sceną revivalu muzyki lat 70, czyli Captain Crimson czy Horisont, a nawet amerykański doom metalowy (!) Orchid same cisną się na myśl. Atmosfera i przejrzyste brzmienie wymieszane z brudem tamtych lat wybrzmiewa w każdym pojedynczym dźwięku. Następnie wchodzimy na drinka do salonu pełnych ghuli, czyli do Ghulassa Saloon. Gdyby tylko był dłuższy i pomyślany bardziej jako polska odpowiedź na Ghoultown i ich utwór "Drink with the Living Dead", a nie był miniaturką...
Jego przedłużeniem jest jednak "Mani", który skojarzył mi się... z Hunterem. Zwłaszcza z tym z ostatnich dwóch płyt. Ten riff gitary na takim tłumionym tle bębnów brzmi znajomo, ale całość nie jest jednak bardziej kosmiczna i płynąca w przestrzeni. Bardzo dobry, wolny, a zarazem bujający utwór.
Do bardziej stonerowych klimatów wracamy w "Damn Good", który rzeczywiście jest cholernie dobry, mimo, że podobnie brzmiących utworów w tym gatunku już było całe mnóstwo. Po nim kolejny pustynny killer, czyli "Shades In Black". Skojarzenia jakie przychodzą na myśl to Kyuss, a nawet sludge'owa Kylesa. Ten utwór jest mocarny i ciężki, wgniatający w fotel. Po prostu niszczy. I w dodatku do krótkich nie należy: siedem i pół minuty jak na stoner to dużo, ale jak dobrze grają mija znacznie szybciej, to nie "St. Anger" Metallici, dłużyzn i mielizn nie ma. Druga miniaturka znów wynosi nas na orbitę i taki tytuł też nosi "Orbitean". Tytuł skojarzył mi się z The Ocean Collective, ale to nie to granie. Delikatne uderzenia bębnów i tło basu wprowadza do przedostatniego numeru kwasowego fantoma, który otwiera nisko strojona melodyjna zagrywka pobrzmiewająca przez cały utwór utrzymany w skocznym, ale i miejscami dość wolnym tempie. Taki hicior do puszczania w radiu, z tą różnicą, że w naszych radiach to się wcale takiej muzy nie puszcza, poza jedną internetową audycją. A na finał prawie trzynastominutowy "White Wolf" (czyżby nawiązanie do Geralta z Rivii, czyli Wiedźmina Sapkowskiego?). Ten najpierw otwiera wietrzna, leniwa gitara i mięsiste uderzenia perkusji, kosmicznie przestrzennie całość narasta razem z deklamacją a następnie z mocniejszym uderzeniem od momentu zawycia (szkoda, że tak lekko zaznaczonego). Utwór unosi się w powietrzu, buja i gra na emocjach. Jest długi, ale nie rozciągnięty co nie zawsze jest takie oczywiste w stonerowych jakby improwizowanych "suitach". A na sam koniec jeszcze już po wybrzmieniu krótka gitarowa miniaturka, jakby jakiś tajemniczy wędrowiec na koniu odjeżdżał w stronę słońca, które gdzieś majaczy na horyzoncie wschodząc, albo ponownie zachodząc.
Nie jest to płyta odkrywcza w żadnym wypadku. Wszystko już było. Wrocławianom jednak udało się nadać całości świeży, pociągający kształt. Potężne mięsiste brzmienie i przede wszystkim klimat to najmocniejsze strony tego wydawnictwa. Jestem przekonany, że jeszcze pełniej słychać to na występach zespołu. Ta płyta słuchana zimą rozgrzewa i tak jak pisałem na początku: wgrywa z nią, ale mimo wszystko lepiej by się ją odbierało jesienią, kiedy takie dźwięki najpełniej obrazują się w psychice człowieka. Jesienią zabrzmi ona jeszcze potężniej, zapachnie potrzebną zgnilizną i urzecze rachitycznymi promieniami słońca spomiędzy obumarłych drzew, uciekającymi przed budzącą się do życia grozą umarłej wioski. Ocena: 8,5/10
Zawsze jak dajesz do wpisu też od razu coś do posłuchania, to najpierw włączam a potem zaczynam czytac na tle muzyki. Dziś mi się to tak wszystko wspaniale połączyło i poplątało jak chyba jeszcze nigdy. A Twoje ostatnie zdanie, które splotło mi się akurat z ich wyciszeniem w środku utworu wywołało dreszcze. Moim skromnym zdaniem - utwór dobry, tekst dobry. czego jeszcze chcieć? :)
OdpowiedzUsuńJesieni :D
Usuń