piątek, 23 lutego 2018

Greyfell - Horsepower (2018)


Witam ponownie we Francji. Tym razem czeka nas spotkanie z Greyfell grającym mieszankę stonera z doomem będącą pokłosiem inspiracji Type-O-Negative czy Sleep. Wydany w styczniu "Horsepower" to ich drugi album. Czy rzeczywiście można podpinać ich granie pod nieistniejące już  kultowe zespoły? Sprawdźmy!


Kwartet z Rouen stawia na konfrontacje mroku ze światłem, ciszę przed burzą i harmonię w chaosie. Widać to już choćby na ciekawej okładce na której kolorystyka pasowałaby bardziej do muzyki pop albo hard rocka w stylu Led Zeppelin. Szkoda tylko, że świetna grafika została zepsuta bohomazem z nazwą grupy i tytułem płyty. Znacznie lepiej prezentowałoby się to gdyby było wyśrodkowane na dole zwykłą czcionką. Niestety czasami wychodzi ze mnie esteta i wielbiciel środków, harmonii, której wyraźnie tutaj zabrakło, chyba że to ten chaos co się ma w nią nieoczekiwanie wkrada. Sprawdźmy jak ma się to do grania zawartej na płycie. Ta nie należy do długich, bo zawiera się w pięciu numerach rozpiętych na łącznym czasie niespełna trzydziestu pięciu minut.

Otwiera kawałek pod tytułem "People's Temple" wyłaniający się wibrującym riffem z ciszy. Na jego tle unosi się ambientowy w duchu klawisz, przerywany mocniejszym uderzeniem w struny po czym całość się rozwija w powolny, funeralny w tonie nieco tylko szybszy pasaż. Na tym tle pojawia się wokal, zwielokrotniony pogłosem jakby nagrywany w jakiejś krypcie - to ciekawy efekt,ale wolałbym normalną barwę głosu wokalisty. W ogóle brzmienie jest tutaj interesujące, bo i one jest wytłumione, trochę niewyraźne, surowe, duszne i jakby przyprószone pogłosem, surowizną. Drugi numer to "Horses" oparty na tych samych tonach - surowym, ponurym i wolnym brzmieniu, przypływach i odpływach riffów, mocno wysuniętej na wierzch miękkiej perkusji i gitarowo-klawiszowych elementów wciśniętych w tło. Nie powiem, brzmi to nieźle, ale jednocześnie zbyt przytłaczająco, niewyraźnie i jakby było przez kogoś stłamszone, specjalnie niedopracowane. Trzeci to "No Love" w którym nieco bardziej wysuwają się na przód gitary, jest bardziej melodyjnie ale nadal nieco zaskakuje podejście do surowizny i mocno zbitego brzmienia zdającego się docierać do uszu z opóźnieniem jakie charakteryzuje się pogłos krypt, echa jaskiń i wilgotnych piwnic. Nieco ciekawszy jest bardzo powolny, doomowy "Spirit of the Bear", który rozwija się powoli basowym tonem, ambientowym tłem klawiszy i nawet gdy następuje uderzenie z mocnym surowym riffem jest duszno i przytłaczająco, a zarazem... niesamowicie nudno. Pogłos w wokalu w założeniu miał przybliżyć do Petera Steele'a - sęk w tym, że on miał taki głos naturalnie i nie potrzebował wspomagaczy i przeróbek głosu efektami do mikrofonów i w miksie. Ostatni numer też nie zachwyca. "King of Xenophobia" też jest bardzo powolny, funeralny, miejscami wręcz nawet drone'owy, ale brakuje w nim przestrzeni i energii, która nawet w pogrzebowych i pochodowych tempach często przez podobne zespoły potrafi być wykrzesana tak, by zainteresować słuchacza. Tutaj nie ma nic, poza riffami, wolną perkusją, prawie niesłyszalnymi klawiszami i mnóstwem pogłosów w wokalu.

Ocena: Nów
Na okładce skały mają różne barwy, choć paradoksalnie w ostateczności przeważa tutaj szarzyzna. Była mowa o harmonii w chaosie, mroku i jasności - nic z tych rzeczy. Jest tylko chaos, brudny i nieprzyjemny, nużący i pozbawiony kolorów. Płyta jest monotonna, mało wyrazista brzmieniowo, a przez to nie porywająca i zbyt surowa. Podobnego grania słuchałem nie raz i były to rzeczy znacznie ciekawsze, bardziej soczyste i ciekawiej zaaranżowane. Nie jest to jednak zła płyta, brakuje na niej po prostu jakiegoś życia, nawet zdychającego, ale życia. Nie ma tutaj też żadnej siły, które by te skały i słuchacza poruszyły, wieje nudą i paradoksalnie, choć płyta nie jest długa, łapałem się na tym że co chwila zerkałem ile jeszcze do końca... Dodam, że bardzo lubię francuską scenę muzyczną, ale od takiego grania wymaga się więcej, aniżeli surowizny, zduszonego brzmienia i walenia schematami od których chrzęści nie w zębach, a w uszach.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz