Napisał: Mateusz Wiśniewski
Pięć lat. Tyle przyszło czekać
na kolejny album MGMT. Albo i nie przyszło, bo po dość słabym
(delikatnie rzecz ujmując) albumie o tytule "MGMT"
niewielu, nawet najwierniejszych fanów, liczyło na powrót grupy z
muzycznej rehabilitacji.*
Po
tak spektakularnym debiucie jak "Oracular Spectacular"
trudno było zapanować nad apogeum popularności. Wszyscy znają ich
przeboje, leciały w tle niejednej
reklamy proszku do prania
i w hipsterskich
serialach takich
jak "Girls". Zespół, który zaczynając nazywany był
„niezależnym” wyznaczył standardy
indie-rock/popowego grania. I stał się mainstreamem. Więc mówiąc
w grupie magiczne słowo "MGMT", zapewne
od razu słyszysz: "aa, to Ci od
<Kids>". Ogólnie,
mówienie o "fanach" w przypadku grup takich jak MGMT jest
dość trudne. Należałoby dzielić ich na zwolenników
debiutu i lejących na psychodeliczne jazdy z okresu późniejszych
albumów. Oraz na tych, którzy umieją docenić gatunkową woltę
grupy, odcięcie się od popowych cukierków na rzecz kwaśnych
tripów i brzmieniowych poszukiwań.
Na
"Little Dark Age" zespół obiera
ścieżkę przetartą już przy
okazji albumu
"Congratulations", czyli ironicznego rozbrajania
muzycznego "american dream". Zespół, znając
już smak kariery i popularności, przy okazji nagrywania
drugiej płyty zrobił nagły nawrót - nie chcemy
już grać przebojowych utworów dla gimbazy, nie zagramy "Time
to Pretend" na koncertach. Bo nie, bo tamten
zespół to już nie my.
I najwyraźniej w tym wariactwie jest metoda, w czym zapewne pomocne było wsparcie dwóch produkcyjnych czarodziei: Patricka Wimberly'ego - producenta między innymi Solange, Kelela oraz Blood Orange i Dave'a Fridmanna, basisty Mercury Rev, znanego z pracy z Flaming Lips, Spoon czy Tama Impala. A także współpracy z Connanem Mockasinem i grupą Ariel Pink. I dzięki tak wybuchowej mieszance przebojowości znanej z debiutu z psychodelią i "jajem" drugiego krążka otrzymujemy najlepszy album Flaming Lips, którego nie nagrali Flaming Lips. A tak na serio - najlepsze dzieło grupy i jak na razie najlepszy indie-rockowy album rocku (ale mamy dopiero przełom lutego i marca, więc to dopiero przedbiegi). Podczas nagrywania płyty zespół często powoływał się na inspiracje europejskimi synth-popowymi grupami lat 80. I to słychać, od brzmieniowej (i wizualnej, zobaczcie klip!) inspiracji The Cure i Duran Duran (syntezatory!) w "Little Dark Age", po dream-popowe "When You Die", nagrane na modłę Pet Shop Boys "James", czy wręcz italo-disco "TSLAMP". Ale to nie jedyna "twarz" (okładka grupy, przedstawiająca klauna/mima wręcz narzuca taką interpretację) grupy. W "When You're Small" brzmią trochę jak Lennon z okresu solowego, a oniryczny, lekko wręcz senny, zamykający album "Hand It Over" spokojnie mógłby pojawić się na jednym z lepszych albumów Belle and Sebastian.
I najwyraźniej w tym wariactwie jest metoda, w czym zapewne pomocne było wsparcie dwóch produkcyjnych czarodziei: Patricka Wimberly'ego - producenta między innymi Solange, Kelela oraz Blood Orange i Dave'a Fridmanna, basisty Mercury Rev, znanego z pracy z Flaming Lips, Spoon czy Tama Impala. A także współpracy z Connanem Mockasinem i grupą Ariel Pink. I dzięki tak wybuchowej mieszance przebojowości znanej z debiutu z psychodelią i "jajem" drugiego krążka otrzymujemy najlepszy album Flaming Lips, którego nie nagrali Flaming Lips. A tak na serio - najlepsze dzieło grupy i jak na razie najlepszy indie-rockowy album rocku (ale mamy dopiero przełom lutego i marca, więc to dopiero przedbiegi). Podczas nagrywania płyty zespół często powoływał się na inspiracje europejskimi synth-popowymi grupami lat 80. I to słychać, od brzmieniowej (i wizualnej, zobaczcie klip!) inspiracji The Cure i Duran Duran (syntezatory!) w "Little Dark Age", po dream-popowe "When You Die", nagrane na modłę Pet Shop Boys "James", czy wręcz italo-disco "TSLAMP". Ale to nie jedyna "twarz" (okładka grupy, przedstawiająca klauna/mima wręcz narzuca taką interpretację) grupy. W "When You're Small" brzmią trochę jak Lennon z okresu solowego, a oniryczny, lekko wręcz senny, zamykający album "Hand It Over" spokojnie mógłby pojawić się na jednym z lepszych albumów Belle and Sebastian.
Psychodelicznych
odjazdów na debiucie grupy należało szukać poza singlami, na przykład w
utworach takich jak "Of Moons,
Birds, Monsters". Lub w klipach. Wizualnie zawsze były dziwne,
odjechanie,
bardziej ze świata Spike Jonze'a niż ramówki MTV (wystarczy
zerknąć na teledysk do "Kids" - te dziecko naprawdę jest
przerażone potworami!). Jednak w przypadku
"Little Dark Age" panuje audio-wizualna symbioza, trudno
oddzielić warstwę muzyczną od obrazów. Najlepszym
przykładem przezabawny "Me and Michael" (który miał się
początkowo nazywać "Me and My Girl", ale byłoby to zbyt
banalnie jak na producenta Flaming Lips), wyreżyserowany przez
Michaela Buscemiego, brata Steve'a Buscemiego. Utwór traktujący o
karierze zbudowanej na kradzieży utworu od ... filipińskiego
popowego zespołu. Mogę Wam zagwarantować, że
raz obejrzany teledysk będzie projektowany w Waszej głowie podczas
odsłuchu utworów z płyty.
Ocena: Pełnia |
Na
"Little Dark Age" grupie powiodła się rzecz wręcz
niemożliwa, nagranie muzycznego "złotego środka",
jednoczącego zarówno fanów ich późniejszych albumów jak również
"fanklub" debiutu, a zarazem malkontentów narzekających
na zbyt "udziwnione" eksperymenty po "Oracaluar
Spectacular". Chciałbym, a wręcz mam co do tego nadzieje, że
za jakiś czas, powiedzmy dekadę, na hasło "MGMT"
padające na domówce usłyszę: "Aa, to Ci autorzy
najbardziej ironicznej płyty nu-nu-romantic" zamiast
powtarzanej mantry w stylu "To ta dwójka przebranych za hipisów
małolatów łażących po drzewach w teledysku <Electric Feel>" (tutaj).
No i kurde, Ziółek, ogłaszaj ich już na Opku!
* Tak na marginesie: tak to już jest z
albumami, które nie są debiutami, ale wykonawcom poza pomysłami na
warstwę muzyczną brakuje również pomysłów na sam tytuł (patrz
grupa Interpol i album z 2010 roku o tytule, "uwaga, uwaga!"
Interpol).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz