sobota, 24 marca 2018

The Shadow Lizzards - The Shadow Lizzards (2018)


Wydawać by się mogło, że moda na retro rocka powinna już przeminąć tymczasem zespoły, które powstały nawet dekadę temu wciąż wydają kolejne płyty i mają się dobrze, a nowe grupy wyrastają jak grzyby po deszczu. Pochodzący z Nürnberg w Niemczech The Shadow Lizzards to kolejny zespół, który tworzy w stylistyce lat 60 i 70, który naprawdę potrafi zainteresować swoim świeżym spojrzeniem na takie granie, a jednocześnie nieco przeraża: brakiem umiaru...

Cyfrowa wersja nie trwa bowiem nawet trzech kwadransów, ale wersja płytowa zawiera trzy dodatkowe numery i zamyka się w czasie prawie sześćdziesięciu sześciu minut. Siedem dobrych numerów zdecydowanie by tutaj wystarczyło, a trzy kolejne można by wydać nawet jako epkę na przykład na jesieni. Tymczasem w pewnym momencie można odczuć zmęczenie: i to nie dlatego, że niemieckie trio gra słabo czy nie przekonywająco, tylko w pewnym momencie nasza percepcja nie rejestruje większych zmian w tej muzyce. Przejdźmy jednak do samej twórczości niemieckiej grupy, która silnie inspirowana jest Jimim Hendrixem, The Doors oraz Creedence Clearwater Revival. Nawet okładka jest wystylizowana w charakterystyczny dla tamtych czasów nieco psychodeliczny, psychotropowy, hipnotyczny sposób. Nie do końca zachwyca, tym bardziej że nie wiedzieć czemu grafiki jakie można znaleźć w internecie... są wyblakłe a te na pudełeczko zdecydowanie intensywniejsze i żywsze. Dużo ciekawsza jest też grafika, która znajduje się na jego tylniej części i przedstawia jaszczurkę i jej cień. 

Włączamy płytę na której na początek wita nas utwór nieco przekornie chyba zatytułowany trzy i pół minutowy "Power On". Rozpędzona gitara i klawisze w tle dające poczucie wyrwania gdzieś z wczesnego Deep Purple zmieszanego z Hendrixem i dość szybka perkusja, która wydaje się trochę za bardzo ginąć w tle. Jest całkiem nieźle, ale odniosłem wrażenie że gitary i klawisze trochę za mocno zostały tutaj wysunięte na przód. Nieco ponad pięciominutowy "Rip Me Off" też zdaje się mieć tytuł nieco przekorny jakby otwarcie mówili o tym, że kopiują swoich mistrzów. Skoczny rock'n'rollowy riff gitary, charakterystyczne ścięcia i zagrywki jak również całkiem sympatyczny klimacik. Wprawne ucho złapie tutaj nawiązania nie tylko do Purpli czy Creedenców, ale także do Ten Years After czy do Muddy'ego Watersa, a z nowszego - retro grania - Radio Moscow. Nieco lepiej tutaj w kwestii brzmienia, bo perkusja nie ginie tak bardzo jak w poprzednim, wyraźnie jest ono analogowe, choć nie jestem pewien czy nie jest to efekt odpowiednich nakładek. Trzecie miejsce okupuje sześciominutowy "Warzone". Ponownie jest Hendrixowsko i trochę jak z Radio Moscow, skocznie i efektownie, ale też co warto podkreślić dużo ciekawiej niż na najnowszej, kolejnej płycie Jima złożonej z archiwalnych i dogranych współcześnie fragmentów zatytułowanej "Both Side Of Sky" gdzie po prostu brakuje życia.

Numer czwarty zawiera się w czasie prawie ośmiu minut i nosi tytuł "Rarity". Zmienia się tutaj nieco klimat, bo robi się wolniej, a na pierwszy wyraźnie wysuwają się Purplowskie klawisze. Bardzo sympatyczny numer jednak przyznać muszę, że trochę nerwowo spoglądałem na czas jego trwania (i to już w trzeciej minucie tegoż), bo takiej muzy już się trochę słyszało i wyraźnie zauważyłem że się przy nim nudziłem, choć dobrej zabawy samym muzykom na pewno odmówić nie można. Następny, noszący tytuł "Go Down" trwa z kolei dziewięć minut (i sześć sekund) i również jest napędzany klawiszem wyrwanym gdzieś z Purpli czy The Doors. Słychać wyraźnie tutaj wpływy bluesa, psychodeli czy wczesnej progresywy. Odnieść też można wrażenie, i to mimo, że jest to zagrane bardzo przyjemnie, wręcz staromodne, monotonności i małej ilości własnej inwencji, jakiejś większej energii czy polotu. Zapierający dech w piersiach również nie jest numer szósty noszący tytuł notabene "Breathtaker". Krótszy, bo tylko pięć i pół minutowy jest ciekawszy i bardziej zwarty, ale tu też jest wszystko co doskonale znamy z takiego grania bez większych prób zmieniania czy tworzenia wokół niego nowej jakości. Ot, skoczny trochę Hendrixowski riff, zamaszyste tempo gdzieś z pogranicza bluesa i hard rocka. Większe wrażenie zrobiła na mnie mimo wszystko Greta Van Fleet, bo tutaj wszystko wypada jakoś tak - zwykło.


Kolejnej trójki nie znajdziecie na bandcampie ani serwisach streamingowych* i to jest także ten moment kiedy płyta zdecydowanie robi się za długa. Niemal dziewięciominutowy "Overhaul" które brzmi tak jakby nagrało ją brytyjskie The Brew. Jest to całkiem przyjemny kawałek, bardzo solidnie wykonany i mogący, zwłaszcza na koncertach, wypadać porywająco i świeżo, ale na płycie wywołuje jedynie uśmiech. Ósmy noszący tytuł "Top Of The Mountain" jest krótszy o tylko dwie minuty i również nie zachwyca tak jak powinien. Sam w sobie to bardzo udany numer puszczający oczko do stylistyki Creedence Clerwater Revival czy Ten Years After, ale mimo sprawnego rzemiosła łapałem się na tym, że cały czas myślę nad tym żeby puścić sobie te wspomniane. Nawet wokale za bardzo przypominają Johna Fogerty'ego czy nie żyjącego już Alvina Lee. Po nim pojawia się numer przedostatni, czyli pięć i pół minutowy "Sea Of Curls". Tu ponownie może zapachnieć Hendrixem, a nawet The Brew i Radio Moscow i naprawdę samo w sobie jest to naprawdę dobry numer, ale można poczuć zmęczenie, bo selekcja czy wspomniane już wcześniej rozbicie materiału na dwa wydawnictwa zdecydowanie mogłoby pomóc w odbiorze, a tak czuje się jedynie przytłoczenie. Na zakończenie prawie siedmiominutowy "Move On" gdzie wraca napędzanie całości klawiszami, wraca Purplowo-Doorsowy klimat i to chyba najlepszy kawałek na całej płycie, szkoda tylko że pojawia się na samym końcu.

Ocena: Pierwsza Kwadra
The Shadow Lizzards nie odkrywają prochu i choć grają przyjemnie i soczyście, to brakuje na tej płycie jakiegoś pomysłu, poza ogromną ilością mrugnięć oczkiem, smaczków i odniesień. Jest to płyta bardzo solidna, ale z racji długości nużąca i mało treściwa, wyraźnie czuć tutaj przesyt. Biorąc pod uwagę, że to debiut Niemców można się spodziewać że jeszcze się rozwiną, zaskoczą albo chociaż zaczną bardziej eksperymentować z elementami z których czerpią. Retro scena jest pełna zespołów które czują te klimaty, pełna jest kopistów, lepszych czy gorszych, a tej niemieckiej kapeli brakuje jeszcze jakiejś ogłady i iskry, która sprawiałaby że nie będą kolejnym tego typu zespołem, który pojawi się na chwilę i zgaśnie. bo samo granie tria ma spory potencjał, który warto jeszcze podszlifować. Nie jest to wielka płyta, a sam zespół wielką gwiazdą raczej nie będzie, nie zawojuje świata tak jak obecnie robi to Greta Van Fleet, ale jak ktoś lubi takie klimaty na pewno znajdzie tutaj dla siebie kilka niezłych momentów. Szkoda jednak mimo wszystko, że tylko tyle.


* Ostatecznie jednak je dodano także do tej wersji. 

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz