Wiecie czego najbardziej nie lubię w notkach prasowych? Zdawkowości z której nie dowiadujesz się nic o płycie, artyście ani zawartości muzycznej. Nie znoszę kiedy sami sobie w co niektórych słodzą, piszą jacy są aksamitni i romantyczni. Nie mówiąc już o deklaracjach że to najlepsza płyta jaką usłyszycie, a się okazuje że tak zdecydowanie nie jest. Nie znoszę też okładek które nie oddają kompletnie tego czego można się spodziewać po muzyce, a zwłaszcza takich które są po prostu obrzydliwe. Witamy we... Francji gdzie spotkamy się "z długonogą blondynką" i "łysym gościem" przygrywających sobie samplami, beatboxem i banjo...
Światełko w tunelu
Okładka, którą widzicie na samej górze przywitała mnie na kopercie z płytą. Nie mam absolutnie nic do aktów, jak każdy facet lubię sobie czasem popatrzeć, ale ta grafika woła po prostu o pomstę do nieba. Kobieta bez jednej nogi, z jakimś tatuażem na udzie i brzuchu, który nic nie przypomina i coś co na pierwszy rzut oka mogło by uchodzić za komety, a okazuje się... tak zgadliście chmarą plemników w pościgu do komórki jajowej zmierzającymi prosto w otwartą... pochwę. Bardzo zachęcające. Co ciekawe okładka, którą można znaleźć na bandcampie (obok) duetu jest inna i niewiele lepsza. Nic z niej nie wynika, nie wywołuje żadnego zainteresowania. Rozróżniam na niej dłonie i tak! zdaje się, że schemat pochwy. Powinno się to jak sądzę wydać intrygujące, tymczasem nie jest. Pocieszające jest chyba tylko to, że numerów jest sześć, a czas trwania zamyka się nieco ponad dwudziestu dwóch minutach.
Ciemne niebo i radosny seks
Zaskoczeniem może być fakt, że na pocieszenie otrzymujemy też całkiem przyjemną muzykę, która się w tych sześciu numerach mieści. Otwierający niespełna dwu i pół minutowy "Lick Me" to całkiem niezła wypadkowa bluesa z ekspresją U2 i Roxette. Elektronika szura na tle energetycznej gitary i głosu wokalistki. Szkoda, że nie pomyślano by go urozmaicić nieco bardziej i zrezygnować z elektroniki, bo w kontrze do okładek początek jest zaskakująco interesujący. Wykorzystanie elektroniki dużo ciekawiej zostało wykorzystane w "Jennifer", które trwa aż siedem minut i dwadzieścia sekund. Na jej tle słychać dźwięki banjo wygrywające ponurą melodię, które bardzo ciekawie uzupełnia zarówno głęboki głos wokalistki, jak i towarzyszący jej w tle, równie głęboki wokal męski. Mroczna atmosfera zawarta w tym utworze ma w sobie coś z gotyku, czy dark folku, ale najbardziej kojarzy się z eksperymentami Grace Jones z jej płyt z lat 70tych i 80tych, czy nawet z obchodzącego w tym roku dziesięciolecie bardzo udanego "Hurricane". Trzeci utwór zatytułowany "Anyway" wraca do krótszych form i ponownie nie przekraczających trzech minut. Tu klimat jest dużo lżejszy, wręcz kołysankowy i zdecydowanie smutniejszy. Płaczliwy, pełen emocji żeński wokal przywodzi trochę na myśl zawodzenie Bjӧrk, ale nie jest tak drażniący.
Gorączka lizania i całowania
Czwarty numer noszący tytuł "Hodel MonDesir" dla odmiany trwa dwie minuty i jedenaście sekund i wraca do energetycznych uderzeń z pierwszego numeru intensywnie wykorzystując elektronikę, efekty i beatbox. Wraca duszny, nieco gotycki mrok i niepokój. Tu jednak też brakuje jakiegoś soczystego rozwinięcia i całość się kończy zanim na dobre się rozwinie. Utwór piąty zatytułownay tak jak nazywa się zespół wita elektronicznym pasażem i głębokim głosem męskim przywodzącym na myśl Leonarda Cohena albo czarnych bluesmanów którzy muszą śpiewać w kabarecie. Rozszalałe i mocne brzmienie pulsuje, zgrzyta i postękuje. Groteskowe brzmienie tego kawałka naprawdę potrafi zainteresować i pobujać w rytm - nawet czas jest w nim solidny i wystarczający, bo zamyka się w niecałych czterech minutach, Podobnie ma się sprawa z "Kiss Me Black" w którym gotyckie tło miesza się z rozedrganym szumem, uderzeniami beatboxa i ambientowym dodatkiem przypominającym wirującą pralkę, który z czasem rozwija się w szczątkową melodię. Głębokie głosy duetu zaś naprawdę ciekawie się ze sobą zazębiają i komunikują, zupełnie jakbyśmy słuchali dialogu kochanków. A nad nim znów unosi się klimat znany z płyt Grace Jones.
Mały nóż ukryty w rękawie
Mała ilość informacji i nie zachęcające grafiki powinny sugerować rzecz równie nieciekawą. Tymczasem na każdego kto się odważy sięgnąć po tę płytę czeka miłe zaskoczenie: muzyka czy też raczej dźwiękowe tła z tekstami francuskiego duetu mają intensywne, czasami nieco kabaretowe brzmienie i całkiem sporą nośność oraz ilość pomysłów, które mam nadzieję zostaną rozwinięte w przyszłości. Mając w pamięci dziwne doznania z Chantal Mort postawiłbym tę epkę obok niej, aczkolwiek to, co proponuje Lèche Moi jest nieco bardziej przystępne i nie tak abstrakcyjne. Całość materiału rzeczywiście ma w sobie coś ze stosunku seksualnego z ukochaną kobietą, ale można było to podkreślić ciekawszym obrazkiem. Po przeczytaniu zdawkowej notki i po przesłuchaniu płyty miałem przed oczami fragment filmu "Śmierć Nadejdzie Jutro", czyli dwudziestej odsłony przygód Jamesa Bonda, w którym agent 007 dzieli łóżko z pechową Jinx. Ta w pewnym chwili wyjmuje mały nożyk i owoc, który zaczyna nim kroić, mówiąc do Bonda: "Kto powiedział, że jestem dobra?". Dobrze oddaje to charakter tej płyty, która jest jak ten nożyk i owoc - niedostępna i gruboskórna z zewnątrz, a wewnątrz słodka i cieknąca sokiem.
Gorączka lizania i całowania
Czwarty numer noszący tytuł "Hodel MonDesir" dla odmiany trwa dwie minuty i jedenaście sekund i wraca do energetycznych uderzeń z pierwszego numeru intensywnie wykorzystując elektronikę, efekty i beatbox. Wraca duszny, nieco gotycki mrok i niepokój. Tu jednak też brakuje jakiegoś soczystego rozwinięcia i całość się kończy zanim na dobre się rozwinie. Utwór piąty zatytułownay tak jak nazywa się zespół wita elektronicznym pasażem i głębokim głosem męskim przywodzącym na myśl Leonarda Cohena albo czarnych bluesmanów którzy muszą śpiewać w kabarecie. Rozszalałe i mocne brzmienie pulsuje, zgrzyta i postękuje. Groteskowe brzmienie tego kawałka naprawdę potrafi zainteresować i pobujać w rytm - nawet czas jest w nim solidny i wystarczający, bo zamyka się w niecałych czterech minutach, Podobnie ma się sprawa z "Kiss Me Black" w którym gotyckie tło miesza się z rozedrganym szumem, uderzeniami beatboxa i ambientowym dodatkiem przypominającym wirującą pralkę, który z czasem rozwija się w szczątkową melodię. Głębokie głosy duetu zaś naprawdę ciekawie się ze sobą zazębiają i komunikują, zupełnie jakbyśmy słuchali dialogu kochanków. A nad nim znów unosi się klimat znany z płyt Grace Jones.
Mały nóż ukryty w rękawie
Ocena: Ostatnia Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR i Atypeek Music. Sródtytuły zaczerpnąłem z minimalistycznej notki prasowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz