niedziela, 18 marca 2018

Phantom Winter - Into Dark Science (2018)


Chciałoby się już powiedzieć - wiosno ach! to ty! Zima jednakże nie daje jeszcze za wygraną, a Niemcy z Phantom Winter, drzewiej grających pod szyldem Omega Massif na początku marca wydali swój trzeci album. Idealnie nadający się na pogodowe rozchwianie, stany depresyjne i dla tych wszystkich, które cenią sobie ekstremalne, mroczne uderzenie z pogranicza jawy i snu. Sprawdźmy co dzieje się w ich muzyce gdy zachodzi słońce, a demony bawią się w okultystyczne rytuały...

Podobnie jak na poprzednim wydawnictwie na najnowszym znalazło się tylko sześć numerów, choć zmienił się nieco czas trwania płyty, który jest dłuższy o niemal sześć minut. Niemcy ponownie zmagają się tutaj z wewnętrznymi demonami, potworami wychodzącymi po zmroku, mszczą się na ograch przechodzących do naszego świata z innych wymiarów świadomości i badają wszechobecność ciemności otaczającej każdego z nas, nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie sprawę z jej obecności. Andreas Schmittfull, gitarzysta i wokalista grupy mówi o niej następująco: Tym razem jest to podróż przez mroczne światy Sylvi Plath i Mary Shelley. "Wnikając w czarną magię" to ścieżka do akceptacji i kanał przez który nasze wewnętrzne demony tworzą coś wartego uwagi i się do czegoś przydają. Te sześć numerów, jak można się także dowiedzieć z notki prasowej to historia istot mieszkających w światach, który większość ludzi przeraża i paraliżuje.

Ponownie postawiono na brudną, brutalną masę dźwięków o mocnej dawce emocjonalnej, przytłaczającej swoim ogromem i pozornym chaosem, niedostępnością. Na mroczną i gęstą atmosferę, ostro cięte riffy, szczątkową melodykę i ciężkie, duszne uderzenia perkusji, które mają za zadanie każdego śmeirtelnika zdecydowanego do wkroczenia w ten świat pociągnąć za sobą jeszcze głębiej w wir, który otwiera się i stanowi bramę do wciąż nieodkrytych krain potworów, demonów i tylko pozornie nieistniejących stworów. Doskonale widać to także na kapitalnych grafikach, którymi po raz kolejny zajął się Olivier Hummel odpowiedzialny za wszystkie wcześniejsze obrazy dla Phantom Winter i Omega Massif. Na samej okładce wita nas siostra zakonna z najgorszych koszmarów, która zamiast ludzkiej głowy ma pokiereszowaną czaszkę konia albo jakiegoś jelenia. W środku pudełeczka znajdziemy truchło kozła ofiarnego, katakumby pełne ludzkich szczątków znajdujących się obok kosza z kamieniami co z kolei sugeruje zbiorową mogiłę w jakiejś kopalni, a książeczkę tym razem ładnie wklejoną w pudełko zdobi czarne ptaszysko zwiastujące nadejście śmierci, demonów i otwarcia się czeluści piekieł.

Zaczynamy od "The Initation Of Darkness" który wpierw wytacza się gitarowym dźwiękiem przypominającym zgrzyt rury, demonicznym jękiem po czym uderza w ans surowy, brudny riff i potężna, monumentalna perkusja wydobywająca się niczym z jakiejś krypty. Tempo jest powolne i przytłaczające, takie które idealnie zyskuje w ciemnym pokoju, oświetlanym jedynie nikłym płomieniem świecy. Uwydatnia to świetne, niemal kołysankowe zwolnienie, gdzie na tle niepokojącej gitary wygłaszane są mroczne inkantacje przywołujące ciemne moce, które następnie znów uderzają ciężkim rozpędzeniem. Wraz z tekstem, tak jak na poprzedniej płycie pod każdym z numerów znajduje się cytat rozwijający myśl przewodnią danego utworu. Do otwieracza wybrano słowa Adrienne Rich, amerykańskiej pisarki, poetki i przedstawicielki tak zwanego radykalnego feminizmu, często poruszającej kwestie patriarchatu, a zwłaszcza macierzyństwa i przymusowej heteroseksualności. Problemem, dotychczas nie ujawnionym, jest to jak żyć w uszkodzonym ciele w świecie, który jest nieczuły na ból i spycha go w nieistnienie. Problem tkwi w fakcie połączenia się, bez histerii, z bólem każdego ciała wraz z bólem całego świata. - ten mocny cytat kapitalnie podkreśla depresyjny charakter muzyki i liryków tekstu w którym bohater liryczny zostaje skazany na towarzystwo swoich demonów, które są przyzywane jego cierpieniem i karmią się na jego pogrążaniu się w ciemnościach z których nikt nie próbuje go wyciągnąć.

Drugi numer został zatytułowany "Ripping Halos From Angels" został z kolei opaty wokół słów Oscara Wilde'a: Książki, które świat uznaje za niemoralne są książkami, które pokazują światu jego własne zhańbienie. Ten zaczyna się tam gdzie w poprzednim numerze wybrzmiewają końcowe dzwony mocnymi, miarowymi uderzeniami bębnów i kolejnym ciężkim wjazdem gitar. Pytania kim naprawdę jesteśmy i jak nisko musimy upaść żeby uznać się za człowieka albo istotę równą naszym bogom wydają się trudne, ale w tej formie są wyjątkowo dosadne i dotkliwe. Kwestia czy jesteśmy na tyle odważni żeby wniknąć w brud który nas otacza, spojrzeć w głąb gnijącej duszy drugiego człowieka i świata który nas otacza zależy zaś już tylko od nas samych. Trzeciemu numerowi zatytułowanemu "Frostcoven" przyświecają słowa niemieckiego reżysera Rainera Wernera Fassbindera, który powiedział że należy przynajmniej próbować opisać to, czego nie można zmienić. Z czeluści wyszedł demon, zaczynamy z nim rozmawiać, najpierw szeptem, a następnie wraz z kapitalnym przywodzącym na myśl dawne granie Omega Massif mocarnym wejściem instrumentów. Samą muzyką można by zbudować ten niesamowity klimat jaki tworzą panowie z Phantom Winter, a do tego jeszcze dochodzą opętańcze wokale i wrzaski, które nie do końca, tak jak poprzednim razem mi się podobają, ale doskonale współgrają z mroczną, okultystyczną aurą, jak również najmroczniejszymi myślami ludzi pogrążonych w chorobie z której często nie ma wyjścia.


"The Craft and the Power of Black Magic Wielding" to numer czwarty, któremu z kolei przyświeca myśl innego Niemca, tym razem z epoki romantyzmu, a mianowice Heinricha Heinego, który napisał: Wrogom trzeba wybaczać, ale nie wcześniej, niźli zawisną oni na szubienicy.Delikatniejsze, zwłaszcza jak na standardy Phantom Winter, gitarowe wejście na chwilę usypia czujność, by po chwili znów uderzyć w słuchacza falą mocnych riffów, potężnej perkusji i mrocznej, gęstej atmosfery w której znów przebijają echa Omega Massif, ale i współczesnego bardziej skomplikowanego black metalu. Kroczące tempo wżera się w głowę, nie wypuszcza ze swoich szponiastych objęć. Oto historia czarownicy palonej na stosie, która obiecuje swój powrót do świata żywych, która zemści się na swoich oprawcach. Było wiele razy, ale bodaj nigdy w takiej formie - surowej, brudnej, chaotycznej, a zarazem wciągającej, żywej i sprawiającej wrażenie jak gdyby to słuchacz znajdował się na tym stosie i płonął razem z bohaterką liryków. Utwór tytułowy, kontynuuje niejako jej historię, bo skupia się na czarnej magii, ożywianiu zmarłych i najbardziej przerażających marzeń i koszmarów sennych. Przyświecające mu słowa Mary Wollstoncraft Shelley podkreślają zaś go jeszcze mocniej: Coś tli się w mojej duszy, coś czego do końca sam nie rozumiem. To numer o tym, co czyni nas ludźmi, niezależnie czy przy użyciu magii, czy najprostszych gestów wobec innych istot, o tym kim stajemy się urzeczywistniając nasze emocje, marzenia i pragnienia. Potężna dawka prawdy o nas samych ujawnia się tutaj także w bardzo ciężkim,masywnym uderzeniu gitar i perkusji, które nie zwalniają nawet na moment i zalewają ścianą riffów, kroczącego łomotu przypominającego walenie taranem w drzwi.

Finał to koniec podróży, w której bohater liryczny być może pogodzony ze swoimi demonami i samym sobą odchodzi na zawsze, tam gdzie kiedyś wszyscy pójdziemy. Gdziekolwiek się udajemy, zabieramy cząstkę siebie ze sobą - napisał Neil Gaiman, którego słowa widnieją pod tekstem do "Godspeed! Voyager". To także utwór o spalaniu się pośród gwiazd, pośród tego co jest naszym życiem i o tym jak ku kresowi poprowadzi nas ten sam czarny kruk, który przyszedł po Edgara Allana Poe. Kołysankowe uspokojenie na początek znów jest tylko chwilą, usypianiem czujności bo już po chwili następuje miarowe rozwijanie do kolejnego gęstego, mrocznego uderzenia. Ciemność jaką panowie prezentują za pomocą dźwięków swojej muzyki i pełnego cierpienia growlu ma jednak w sobie coś oczyszczającego, pełnego nadziei, że może tam gdzie się udamy będzie lepiej, że kiedyś świat będzie lepszy niż jest obecnie.

Ocena: Pełnia
Phantom Winter nie bawi się w dźwięki przystępne, ani łatwe. Po raz kolejny panowie serwują muzykę pozbawioną skrupułów, brudną i gęstą, pełną znoju oraz najmroczniejszych najbardziej gorzkich przemyśleń,robiącą ogromne wrażenie i to nawet większe niż na poprzednich albumach. To granie pozbawione melodii, ale pełne lirycznych uniesień, śliskie od lepkiej mgły, wybrukowane kamienistymi drogami i cierniami wyrastającymi pomiędzy nimi, pomiędzy kolejnymi drapieżnymi brutalnymi riffami, a uderzeniami perkusji jakby od niechcenia wybijającymi rytm niewolniczej, tytanicznej pracy pośród znoju pochłaniających istnienia. Wreszcie to płyta pełna oczyszczającej duszę ekspresji i porywająca swoim bezkompromisowym brudem. Mocna rzecz, którą docenią zarówno co wrażliwsi słuchacze, fani Omega Massif i oczywiście Phantom Winter, jak i Ci, którzy uwielbiają ekstremalną muzykę gdzie pod płaszczykiem chaosu kryją się myśli ważne, spychane w niebyt, ale ciągle przypominające o sobie w każdy z możliwych sposobów.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR 
i Golden Antenna Records. Wszystkie cytaty w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz