piątek, 16 marca 2018

W NiewieLU Słowach: Accept, Saxon, Judas Priest


Stara gwardia nie rdzewieje i choć już nie musi to regularnie nagrywa albumy, które wciąż potrafią porządnie skopać tyłki. Mowa o niemieckim Accept, które od czasu triumfalnego powrotu w 2009 roku w zeszłym wydało swój czwarty album "The Rise Of Chaos" z Markiem Tornillo przy mikrofonie, brytyjskim Saxon, które w lutym wydało "Thunderbolt" (naturalnie z Biffem Byfordem na wokalu) oraz o również brytyjskim Judas Priest wracającym z bardzo udanym albumem "Firepower", który miał premierę dokładnie tydzień temu (z Robem Halfordem w rewelacyjnej formie). W tej odsłonie "W NiewieLU słowach" przyjrzymy się i przysłuchamy wszystkim trzem wydawnictwom od legendarnych grup - czy rzeczywiście nadal mamy do czynienia z czystym chaosem, błyskawicami i siłą ognia?

1. Accept - The Rise Of Chaos (2017)

Poprzednie trzy albumy pojawiały się w dwuletnich odstępach, ale na najnowszy przyszło czekać trzy. Ta zasłużona niemiecka kapela mogłaby już niczego nie wydawać, a jednak to zrobiła i trzeba przyznać, że wciąż są w wyśmienitej formie. Nie powinno to nikogo zaskakiwać, ale zważywszy na fakt, że w 2015 roku czyli już po wydaniu poprzedniego krążka zatytułowanego "Blind Rage" z grupy odeszli wieloletni muzycy, a mianowicie gitarzysta Herman Frank oraz perkusista Stefan Schwarzmann i zostali zastąpieni kolejno trzydziestodwuletnim Christopherem Williamsem oraz Uwe Lulisem (znanym z Grave Digger i Rebellion) należałoby zadać pytanie czy nowi członkowie podołali. Można też odpowiedzieć od razu: jak najbardziej, bo wszystko wskazuje na to, że Accept póki co nic nie zatrzyma. Co znalazło się na "Chaosie"?

Rzut oka na okładkę, która kontynuuje stylistykę trzech poprzednich wydawnictw, ale także zdaje się mrugać do wielbicieli grupy Megadeth, bo grafika może kojarzyć się z tą znaną z albumu "United Abominations". Na samej płycie znalazło się zaś dziesięć numerów o łącznym czasie czterdziestu sześciu minut i osiemnastu sekund. Otwiera ją "Die By The Sword" który mógłby być nowym numerem Saxon, a nawet wspomnianego już Megadeth. Mocarny riff, surowy bas wibrujący w tle, szybka perkusja oraz znakomity wokal Marka Tornillo. Wierzyć się nie chce, że facet ma 63 lata! Tempo nie siada w numerze drugim, czyli "Hole In The Head". To numer silnie zakorzeniony w latach 80tych, ale nagrany bardzo nowocześnie, a skojarzenia od razu wędrują do jednego z najsłynniejszych kawałków Accept, czyli "Balls To The Wall". Nieco Judas Priestowy w duchu kawałek tytułowy również daje miło popalić ostrym,melodyjnym riffem i szybkim tempem. Odrobinę wolniejszy mogący przywodzić na myśl AC/DC "Koolaiod" to jeden z tych numerów, które rozczarowują przy pierwszym usłyszeniu ale zyskują z każdym kolejnym. Potem wskakuje "No Regrets" znów bogato czerpiący tak z własnej historii, jak i ponownie brzmienia Judas Priest czy wczesnej Metalliki.


Ocena: Pełnia
Drugą połowę otwiera świetny, niezwykle chwytliwy "Analog Man" z ironicznym tekstem o starszym gościu mającym problem z digitalizacją świata. Skojarzenia ze "Szklaną Pułapką 4.0" i ponownie z "Balls To The Wall" są mile widziane. Znakomicie wypada też "What's Done Is Done" stojący trochę w opozycji do poprzedniego numeru, choć traktujący o zupełnie innych sprawach. Wraca bardziej melodyjne riffowanie mogące kojarzyć się z power metalem i szybsze tempo. Bardzo dobry jest równie melodyjny, nieco tylko wolniejszy "Worlds Colliding". Rozpędzenie przychodzi w "Carry the Weight" znów śmiało zaglądający w lata 80 i ponownie przywołując odrobinę Judas Priest, odrobinę starej Metalliki i swoich własnych starych płyt. Na koniec "Race to Extinction" wracający do szybszego i bardziej mrocznego grania z zadziornością i świeżością którą można by obdarować wiele młodych zespołów.

Nie ma tutaj odkrywania prochu, ani silenia się na nowe brzmienia. Accept wciąż gra soczysty heavy metal z którego jest najbardziej znane ale robi to z autentyczną radochą. Te dziesięć numerów to istny deszcz meteorów siejących spustoszenie i z godną podziwu werwą. Podobnie jak Overkill od czasu znakomitego "Ironbound" Accept zrobiło to z Tornillo po raz czwarty i po raz piętnasty w swojej historii, wydając kolejny bardzo udany i mocny album udowadniający ich wysoką formę i drugą młodość. Oby tak dalej!


2. Saxon - Thunderbolt (2018) 

To już dwudzieste drugie wydawnictwo studyjne sygnowane szyldem Saxon, która również niestrudzenie w regularnych odstępach czasu (mniej więcej co dwa lata) raczy swoich fanów nowym albumem. Ktoś gdzieś napisał, że to tylko pretekst by znów pojechać w trasę i pograć trochę starych numerów prawie wcale nie skupiając się na tych nowych. Czy nowe są gorsze? Okazuje się, że niekoniecznie, bo z albumów z ostatniej dekady można by ułożyć bardzo solidny set, a i na nowym mocnych numerów nie brakuje.

Zaczynamy od instrumentalnej introdukcji "Olympus Rising", która płynnie przechodzi w utwór tytułowy. Charakterystyczne epickie gitary, szybka perkusja i całkiem niezłe tempo. Wisienką jest wokal Biffa Byforda, który ma 67 lat i nadal brzmi znakomicie śpiewając głosem, którego nie da się pomylić z nikim innym. Jeszcze bardziej melodyjny i epicki jest "The Secret Of Flight", który co prawda poza standard do jakiego przyzwyczaiło nas Saxon nie wychodzi, ale i tak słucha się go z przyjemnością. Bardzo dobrze wypada mroczny "Nosferatu (The Vampire Waltz)" który kapitalnie sprawdziłby się w zestawieniu choćby z takimi numerami jak "Demon Sweeney Todd" czy "Lionheart". Po nim wskakuje kawałek poświęcony pamięci Lemmy'ego Kilmistera i będący hołdem dla Motӧrhead, czyli "They Played  Rock'n'Roll". Szybkie tempo i duża ilość ostrych melodyjnych gitar oraz mocny wokal Byforda wypadają tutaj naprawdę zacnie. Petardą jest rozpędzony "Predator" z gościnnym udziałem Johana Hegga z Amon Amarth, którego po drobnych modyfikacjach nie powstydziłoby się Iron Maiden. Mitologiczne historie w Saxonowej polewie pojawiają się w "Sons Of Odin". Tu jest odrobinę tylko wolniej, ale nie brakuje charakterystycznego dla tej brytyjskiej grupy podniosłego tempa, a nawet pojawiają się ukłony w kierunku Black Sabbath (bardziej do okresu "Heaven & Hell" aniżeli "Tyr").


Następny w kolejce jest bardzo dobry "Sniper" wracający do szybkich temp, killerowych riffów i wpadających w ucho melodii. Melodyjnie jest także w rozpędzonym "A Wizard's Tale" wracającym do ulubionych tematów Saxon czyli mitów arturiańskich i krzyżowców. Motocyklowe pasje i skórzane kurtki wracają w "Speed Merchants". Nawet riffowanie i ogólny styl numeru przypomina słynne "Denim And Leather" i dosłownie zaraża energią - a przecież oto chodzi, prawda? Tej samej energii i ducha wspomnianego numeru nie brakuje  w ostatnim kawałku czyli w "Roadies' Song". Esencja tego, co napędza Saxon - czysta frajda grania, moc koncertów i niepohamowanej chęci tworzenia. W wersji niewinylowej, zamykając tym samym płytę w czasie niespełna czterdziestu ośmiu minut, pojawia się jeszcze raz "Nosferatu" w jeszcze ciekawszej, bo surowej wersji pozbawionej chórów i orkiestracji.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Saxon podobnie jak Accept nie ogląda się na nowe trendy i po prostu tworzy muzykę, którą tworzy od lat. Tu także sporo powielania pewnych schematów, ale i tak słucha się tego albumu bardzo przyjemnie i to dużo bardziej niż większości współczesnych metalowych płyt próbujących naśladować stylistykę z lat 70tych czy 80tych. Brytyjska grupa płytą "Thunderbolt" udowadnia że jest w świetnej formie, choć sam album miejscami może się wydać nieco nierówny,a w zestawieniu z Accept i Saxon wypada trochę blado. Może nawet nie w samych numerach ile w brzmieniu, które wydaje się być trochę chropawe, bez siły i zbyt archaiczne. Nie jest to także najlepszy z ostatnich albumów Saxon, ale i tak wzbudza podziw z jaką energią i mimo wszystko pomysłowością z jaką starsi panowie tworzą i wciąż chce im się grać.


3. Judas Priest - Firepower (2018)

Absolutną petardą w całym zestawieniu jest jednak najnowszy, osiemnasty album Judas Priest, który pojawia się w niemal pięćdziesiątą rocznicę powstania grupy (ta przypadnie w przyszłym roku). Do tego jest pierwszym od trzydziestu lat albumem wyprodukowanym przez Toma Alloma odpowiedzialnego za brzmienie "Ram It Down" i pojawia się w dziesięć lat od bardzo udanego i jednego z moich ulubionych, mocno niedocenianego "Nostradamusa". Słusznie też się mówi o tym, że to najlepszy album Brytyjczyków od czasu "Painkillera". Co się na nim znalazło?

Czternaście numerów o łącznym czasie pięćdziesięciu ośmiu minut i dwudziestu sekund - a co zaskakujące: nawet na moment nie siada na nim tempo. Zaczynamy od tytułowego, potężnego i niezwykle melodyjnego "Firepower" którego riff wżera się w głowę, a tempo dosłownie zwala z nóg. Znakomicie wypada w nim Rob Halford mający obecnie 66 lat. Być w tym wieku i potrafić śpiewać z taką siłą to jest coś niesamowitego i godne podziwu (nawet jeśli w jakimś stopniu jest to też sztuczka studyjna). Po nim z tą samą energią wpada "Lightning Strike", który uderza z dużą większą siłą niż zrobili to panowie z Saxon. Soczyste riffy, świetny surowy bas, mocna perkusja i ponownie fenomenalny wokal Halforda. Czapki z głów. Na miejscu trzecim znalazł się "Evil Never Dies" utrzymany w nieco wolniejszym tempie, ale zawierający równie mocne kapitalnie wżerające się w czerep riffy, potężne brzmienie i wręcz szokujące wokale Roba. Absolutnie aż ciężko mi uwierzyć, że będąc w tym wieku można tak śpiewać! Niektórzy dużo młodsi wokaliści heavy/power metalowi mogliby się uczyć formy od niego! Kolejną perełką jest "Never the Heroes" i tu także nie ma mowy o obniżeniu lotów. Fantastyczne wejście surowych riffów, mocarnej perkusji i kroczącego tempa jako żywo wyjętego z lat 80tych, puszczającego nieco oczka do Accept, a jedno i drugie wzajemnie się swego czasu przecież inspirowało. Istotnie, Judas Priest uderza jak kobra i walczy jak lew - zwycięsko. Następujący po nim "Necromancer" udowadnia wysoką formę puszczając oczko do fanów "Nostradamusa". Ostry riff miesza się tutaj z podniosłym tempem znanym z tego jakże niedocenionego albumu, eksploduje potężną ścianą dźwięków, które wgniatają w fotel. Takiej siły nie ma żadna nowa kapela z heavy/power metalowego poletka!


Po nim wskakuje równie udany "Children of the Sun" i nie ma mowy o nagłym wypaleniu. Przypominające trochę Iron Maiden wejście, powrót do kroczącego tempa, mnóstwo świetnych riffów i potężnej perkusji, a nade wszystko mocnych wokali Roba. Króciuchny, trochę niepotrzebny zresztą, instrumental "Guardians" kończący pierwszą połowę płyty idealnie zaś wprowadza spokojnym wyciszającym klawiszem do następnej petardy, czyli numeru zatytułowanego "Rising From Ruins", który uderza kolejną porcją mocnego, melodyjnego riffu i potężnego tempa. Tu znów nieco bliżej "Nostradamusa", klimatem nawet pachnie ostrzej granym Iron Maiden, ale Judas Priest bynajmniej swoich równie zasłużonych kolegów po fachu nie kopiuje. Tempo oczywiście nie siada i znów dostajemy dosłownie i w przenośni ogniem w twarz w kawałku pod tytułem "Flame Thrower". Świetny riff i potoczyste tempo z lekkim puszczaniem oczka do klasycznego rocka, trochę do wczesnych płyt a trochę do Accept. Zgadnijcie co z następnym numerem, czyli "Spectre"? Jest tak samo dobrze - mocarnie i zaskakująco świeżo. To po prostu kolejny melodyjny, kapitalnie wpadający w ucho killer z cholernie nośnym refrenem i trochę Sabbathowym, a nawet Megadethowym klimatem (!).  W kolejnym "Traitors Gate" panowie nie zwalniają nawet na moment, a Halford bynajmniej nie dostaje zadyszki. Odrobina usypiania czujności gitarowym wstępem i zaczyna się... jazda bez trzymanki w najlepszym stylu. Pełen werwy riff, szybkie tempo i mocarny wokal. Miodzio! Do końca płyty zostały jeszcze trzy numery i nawet one nie myślą o spuszczeniu z tonu. Niespełna trzyminutowy "No Surrender" znów poraża szybkim tempem i mocnym riffami, co rusz mrugając oczkami do najwierniejszych fanów. Przedostatni "Lone Wolf" znów na chwilę usypia czujność łagodniejszym wstępem, by następnie rozwinąć się w walec znów troszkę pachnący Black Sabbath w szczytowej formie. Solidny groove w tym numerze naprawdę robi robotę. Na sam koniec "Sea Of Red", który także daje nieźle popalić wpierw znów troszkę usypiając czujność akustycznym wstępem niczym z Iron Maiden, a później rozwijając się w półballadę, która znakomicie kończy album i nieco wycisza emocje po solidnej dawce grania, zwłaszcza tej z pierwszej połowy płyty.

Ocena: Pełnia
O ile dobrze pamiętam, gdy Judas Priest wydawał w 2014 roku straszliwie rozczarowujący album "Redemeer Of Souls", który później jeszcze uzupełnili epką z odrzutami, mówiło się o tym, że grupa kończy karierę, zagra pożegnalne koncerty i na tym koniec. Na szczęście panowie nie zakończyli kariery i następcą wspomnianego udowadniają wysoką formę wracając do stylistyki sprzed lat, krzeszając iskry dookoła i paląc wszystko na swojej drodze. To płyta, która może nie zaskakuje niczym nowym, ale od początku do końca dosłownie przelatuje i prosi o zapętlenie. Płyta o potężnym brzmieniu, wpadających w ucho i na długo w nich zostających, a takich numerów już co raz mniej. Judas Priest najwyraźniej właśnie wkroczyło w wyczekiwany przez wielu moment "drugiej młodości" i mam nadzieję, że następny album będzie równie mocarny jak ten, ale nawet jeśli kolejnego miałoby już nie być, to "Firepower" idealnie podsumowuje całą twórczość tej legendarnej grupy, a do tego bez cienia wątpliwości staje się z miejsca jednym z najlepszych albumów tego roku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz