Po ostatnim albumie "High Country" Amerykanie z The Sword ponownie postanowili zmienić kierunek, wpierw wydali nagraną nieco wcześniej akustyczną wersję swojego piątego albumu, a następnie już w tym roku uderzyli z albumem szóstym, który ponownie pokazuje że zespół nie chce stać w miejscu i umie bawić się stylistyką w ramach której się poruszają. Co słychać na "zużytej przyszłości"?
Mianem zużytej przyszłości określa się to, co w będące wyobrażeniem przyszłości nosi ślady użytkowania, w rzeczywistości jest starsze lub stylizowane na coś co miało miejsce w dawnych czasach, a także pewne wyobrażenia o przyszłości, które nie znalazły swojego realnego pokrycia w rzeczywistości. Do takich wyobrażeń mogą należeć nieco cudaczne samochody napędzane silnikami atomowymi czy rakietowymi, tworzenie wyobrażenia przyszłości w filmach tak żeby nosiło ślady długoletniego użytkowania - motywy steampunkowe, statki kosmiczne, mundury stylizowane na te z III Rzeszy,roboty i inne zapożyczenia z wcześniejszych dzieł kulturowych. Taki właśnie samochód z napędem rakietowym wyrwany niczym z lat 50 lub 60 ubiegłego wieku wita nas z minimalistycznej, chłodnej w tonacji okładki najnowszej płyty The Sword, która nie przekracza czasu trzech kwadransów. Wróciło logo bardzo podobne do tego, które znalazło się na płycie 'Warp Riders", a w tle z zachmurzonego nieba w górę uderza błyskawica, która zdaje się komunikować, że to wciąż ten sam zespół, który nagrał "Gods Of the Earth". Niby ten sam, ale już nie ten sam, bo pod względem stylistycznym bliżej jest już tutaj do płyty sprzed trzech lat, aniżeli do wcześniejszych albumów.
Niespełna półminutowe "Prelude" delikatnym gitarowym tonem i perkusją wprowadza do świetnego "Deadly Nightshade" osadzonym na powolnej perkusji, mocnym, harmonicznym riffem gitarowym i surowym basie oraz nieco staromodnym brzmieniu całości. Czysty, niewymuszony hard rock z przebojowym zacięciem. Po zaledwie trzech minutach przeskakujemy do "Twilight Sunrise" o zbliżonym czasie trwania. Ten jest odrobinę szybszy i bardziej żwawy, choć zbudowany na podobnej zasadzie co poprzednik - na pierwszy plan wysuwa się perkusja, a gitara zarówno harmonicznym riffem jak i melodyjnym rozwinięciem została umiejscowiona w ciekawy sposób pomiędzy. Do tego wszystkiego w tle dorzucono klawisze, które przyjemnie ocieplają nagranie i nadają mu nieco zużytego charakteru. Dłuższy o pół minuty instrumentalnym "The Wild Sky" zaczyna się od gitarowo-perkusyjnego wjazdu o nieco space'owym charakterze, zwłaszcza gdy w tle wchodzą w klawisze. Nagranie także jest trochę stłumione, jakby nagrywane na sprzętach mających swoje najlepsze lata za sobą, a mimo to wciąż pięknie łapiąc dźwięk. Panowie bawią się tutaj frazowaniem, klimatem i rozwinięciami o wyraźnym przebojowym zacięciu, grają tak jak dziś już się nie gra. Żadna bowiem współczesna grupa retrorockowa nie potrafi grać tak staromodnie i naturalnie jak The Sword, a sam numer można postawić nawet obok stylistyki Metalliki z "Load" i "Re-Load", ale brzmiącymi trochę tak jakby powstały o całe dwie, może trzy dekady wcześniej. Po nim przychodzi czas na "Intermezzo" zamykającym się w czasie półtorej minuty i będącym małą miniaturką instrumentalną z syntezatorami jako głównym instrumentem.
Kolejny numer to znakomity "Sea Of Green" trwający już nieco ponad pięć minut i również przyjemnie stylizując się na stare kawałki - z delikatnym jakby winylowym szumem, niespiesznym tempem, skoczną gitarą i stylizacją na Creedence Clearwater Revival czy Ten Years After z domieszką Hawkwind, ale bez szalonych rozbudowań czy improwizacji. Ponownie najczystszy hard rock z delikatnymi nutami bluesa, po które panowie sięgali już na poprzedniej płycie, tutaj dodatkowo okraszając je nieco alternatywnym podejściem. Po nim czas na czterominutowy instrumentalny "Nocturne" który zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończy poprzedni, czyli dusznym elektronicznym wjazdem, który po chwili gęstnieje rozwinięty również o mroczny ton pianina. Leniwe, niespieszne, wręcz smutne tempo, które z czasem rozwija się coraz mocniej o perkusjonalia tykające niczym zegar pokazują doskonale, że rockowy zespół nie zawsze musi uderzać w gitary i perfekcyjnie odnajdując się w wietrznych, nastrojowych numerach gdzie prym wiedzie elektronika, klawisz i nastrój. Gitarowe granie wraca w "Don't Get To Comfortable" gdzie panowie nieco przekornie już samym tytułem zdają się mówić, że nie zamierzają grać na jedno kopyto, łatwo i przyjemnie. Paradoksalnie, jest to jeden z najżywszych i najbardziej rozbudowanych numerów, gdzie zdają się nieco zaglądać w stare stonerowe rejony, ale robią to czysto i ponownie niespiesznie, bardziej bluesowo i ze zdecydowanym charakterem, którego nie powstydziłoby się wiele podobnych zespołów, z niedawno opisywanym Jeremy Irons & the Ratgang Malibus na czele.
W numerze tytułowym zawierającym się w czasie niespełna czterech i pół minuty, witają nas elektroniczne przejazdy wyjęte gdzieś z lat 80tych, po czym panowie zmieniają tempo w żywy gitarowy kawałek pachnący nieco Genesis z okresu "We can't Dance", co bardzo mi się podoba, bo to bardzo ciekawy okres choć nieco niedoceniany dla tamtej grupy, a wszystko polane nieco Creedencowym bluesem i stonerem. Po prostu świetne. Krótszy, bo trzy i pół minutowy jest numer "Come And Gone" gdzie panowie ponownie bawią się konwencją grania znaną z czasów Creedence Clearwater Revival, w żadnym jednak wypadku nie kopiując legendarnej grupy, a mrugając do tamtej stylistyki tworząc zupełnie nową, własną jakość. Zmienia się też ponownie nieco charakter, bo wracamy do bardziej rzewnych, wietrznych, nieco staromodnych zagrań i budowania napięcia w sposób w jaki się już coraz rzadziej nagrywa. Niespełna trzy minutowy jest z kolei "The Book of Thoth" w którym kapitalnie panowie przyspieszają, uderzając melodyjnymi mocniejszymi gitarami, delikatnym fuzzem i ponownie bawiąc się konwencją retro, hard rockowym brzmieniem i nowoczesnym podejściem do tego, co już było. W przedostatnim, zamykającym się w czasie niespełna pięć i pół minuty, W instrumentalnym "Brown Mountain" panowie ponownie sięgają po stonerowe zagrania, ale robią to z ogromnym wyczuciem, zbliżając się tutaj zdecydowanie w rejony bluesa, czy nawet country. Refleksyjne brzmienie, tempo i dystans z jakim panowie budują w nim swoją muzykę ma w sobie coś z filmowego szybkiego przejazdu przez największa cuda takiej właśnie zużytej przyszłości. Doskonale się je zna, a jednak wciąż ma się poczucie, że są świeże i nowoczesne. Na zakończenie wskakuje niespełna dwuminutowe "Reprise" będące powtórzoną i rozbudowaną wersją "Prelude".
Ocena: Pełnia |
Na "Used Future" na próżno szukać nowych inspiracji czy muzyki zupełnie nowej, ale zdecydowanie słychać, że The Sword jest zespołem poszukującym, lubiącym bawić się konwencjami. Śmiało zaglądają w klasyczny rock, dystansując się od stonerowych brzmień, stawiając na atmosferę z naciskiem na numery instrumentalne i zabawę konwencją. Ta płyta jest zużyta, ale jednocześnie na wskroś nowoczesna, bardzo alternatywna i świeża. Z drugiej strony jest to też płyta nieco poniżej oczekiwań jakie można mieć wobec The Sword, bo są na niej momenty świecące jasno i niesamowicie, ale też jest dość leniwie, niespiesznie i ten nowy kierunek może niektórych znużyć. Być może jest to kolejny eksperyment zespołu, albo drugi po "High Country" album o charakterze przejściowym i być może zbierającym siły do prawdziwej petardy. Ta płyta nie jest jednakże nieudana, jest nieco inna niż sugerowałby singlowy "Deadly Nightshade" i zdecydowanie bardziej melancholijna, co moim zdaniem dodatkowo wpływa na jej odbiór, który dla każdego będzie inny. Ja z całą pewnością do tej płyty będę wracał częściej niż do początków grupy The Sword i bardzo jestem ciekaw jaki będzie następny krok Amerykanów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz