poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Sms z Polski: Where Is Jerry, Jak Zwał Tak Zwał, Czechoslovakia















Czas na kilka smsów. W nim trochę odkładane płyty, które szczególnie nie porwały, ale przecież nie będę się tłumaczył z tego, że po prostu sobie leżały na lepszy, inny moment. Może właśnie ten moment nadszedł. Nie jest też tak, że są gorsze od innych, bo na ilość płyt o których chcemy lub możemy napisać nie możemy narzekać, ale o tym też nie będzie. Nie zamierzam się też tłumaczyć z tego, czego niektórzy najwyraźniej nie pojmują, że mimo kilku w miarę regularnie piszących u nas osób redakcja jest de facto jednosoobowa, zaś doba wciąż ma tylko 24 godziny, a co za tym idzie przerób po prostu nie może być większy niż jest, tym bardziej przy założeniu, że każdy zostaje przy tym co lubi słuchać i co mu zwyczajnie wchodzi. Do całej podróży tym razem wystarczy gdańska komunikacja miejska - nie zapomnijcie skasować biletu!

1. Where Is Jerry - Bang! Bang! (2017)

Grupa powstała w 2012 roku w Gdańsku i grająca rocka, złożona z trzech muzyków: gitarzysty i wokalisty Przemysława, basisty Vreena (którego możecie kojarzyć z projektu Wojt i Vreen) oraz perkusisty Tomasza . Album nagrywany pod okiem i uchem Jana Galbasa swoją premierę miał w czerwcu 2017 roku. Kiedy do mnie doszedł nie wykazałem nim zainteresowania, coś wyraźnie mi w nim nie pasowało, albo po prostu miałem wtedy jakieś podłe dni. Przeleżał i w sumie troszkę mi głupio, bo gdy po niego sięgnąłem ponownie to, co nie leżało teraz "zagrało" jak trzeba.


Dwanaście soczystych rockowych numerów w starym stylu zawiera się tutaj w czasie niespełna trzech kwadransów, od pierwszego numeru porywając surowym, bardzo solidnym brzmieniem. Utwór tytułowy wżera się gitarowymi riffami, mocno wysuniętą na wierzch perkusją i fajnym tempem. Drugi równie sympatyczny kawałek zatytułowany "Dance with me" kojarzyć się może z New Model Army, ale nagle wszystko zmierza w nieoczekiwanych kierunkach. Następnie wpada "Ninja plan"o nośnym riffie i skocznym tempie. Akustycznie, a przynajmniej z początku jest w "Black" i ponownie brzmieć może znajomo - riff bowiem jest jak wyjęty z Them Crooked Vultures z tą różnicą że polane punkową zadziornością. "Stereoscope", czyli numer piąty również zanurza się w kilku nurtach jednocześnie, bogato czerpiąc z hard rocka, bluesa, punka i grunge'u. Kończący pierwszą połowę bardzo ciekawy "White" mógłby być jednym z numerów Organka gdyby ten pokusiłby się o jeszcze mocniejsze uderzenie w swoje najostrzejsze kawałki. Kolejny, noszący tytuł "Still not enough" nieznacznie zwalnia tempo i ponownie zdaje się nieco przywoływać New Model Army. "Control Area", czyli propozycja ósma radośnie zahacza o rock'n'rolla i na pewno sprawdzić się może na koncertach. W "High Above" robi się spokojniej, bardziej alternatywnie, trochę niepokojąco, zwłaszcza gdy wyobrazi się go z polskim tekstem - brzmiałby trochę Republikowo! Po nim wpadamy na "Barbecue Party" który usypia nieco czujność spokojnym wstępem, niespiesznym rozwinięciem i fajnym wyczilowanym klimatem, który pod koniec nieźle się rozkręca do nieco szybszych obrotów. Przedostatnia kompozycja to "Being like Robert Mapplethorpe" i odnosi się do postaci słynnego amerykańskiego fotografa. Pamiętacie może jeszcze taką płytę "Helicopters"?  Ponownie jest spokojniej, a na pierwszy plan wysuwa się bardzo ciekawa barwa głosu Przemysława, przypominająca trochę młodego Johna Portera, która fajnie współgra z graniem i robi naprawdę kapitalną robotę. Na koniec kawałek pod tytułem "Yes you", w którym pada jakby zaproszenie do wspólnej zabawy, a gdy wykazujemy zdziwienie odpowiadają: tak, Ty! Pochodowe tempo, mruczący bas i sympatyczne skoczne rozwinięcie, które po chwili zwalnia do bujającej post-rockowej wariacji początku, a potem znów przyspiesza. Naprawdę nie wiem co mi nie pasowało gdy próbowałem jej słuchać w zeszłym roku.


Ocena: Pierwsza Kwadra
Nieco myląca okazuje się być okładka płytki, która nijak nie przystaje mi do rockowego grania, chyba że rozpatrywać ciężki mecz pełen potu i błota pryskającego pod butami jako podkreślenie garażowości i znoju tworzenia, bo materiał podobno powstawał aż dwa lata. To bardzo sympatyczne granie o sporej nośności, potencjale, radości i solidnym, świeżym dobrze ukręconym brzmieniu. Mało jednak w nim oryginalności, nowości czy silenia się na przesuwanie jakichkolwiek granic. Oczywiście, nie zawsze jest to konieczne, ale mimo wszystko można poczuć pewien niedosyt. Może wynika to z kwestii anglojęzycznych tekstów czy może swoistego wyczerpania się formuły podobnie grających zespołów? Mam mimo wszystko nadzieję, że po dobrym debiucie przyjdzie czas na ciekawszy, może nawet odrobinę krótszy i jeszcze bardziej wyróżniający się drugi album.



2. Jak Zwał Tak Zwał - Juice Terror

Zostajemy w Gdańsku, ale zmieniamy klimaty, bo sięgamy po... disco. W składzie obecny jest obecny Vreen, który za niedługi czas być może zagości u nas ponownie ze swoim solowym projektem. W koncertowej wersji, jak można się dowiedzieć z notki prasowej, grupa gra z banjo i skrzypcami, co intryguje przy wyborze stylistyki. Korzystają też z analogowych, epidiaskopowych wizualizacji, co w wypadku słuchania płyty w domu można sobie łatwo wyobrazić. Jak wypada zatem terror owocowej dyskoteki?


"Niejedno" wita nas bitem, klawiszami i gitarą oraz dość kwaśnym, powolnym klimatem. Ciekawie wypada na tym tle tekst, który mógłby równie fajnie wypaść w rockowej wersji, powiedzmy w Republikowej formule, a tak wpada w intrygującą, awangardową, nieoczywistą formułę. Mroczniejsza "Ballada z koloratką" wprowadza trochę klimatu z Vangelisa po czym zaskakuje rozanielonym wokalem i zupełnie innym rozwinięciem zmieniając kompletnie atmosferę. Srogo. W "Charlotte" wychodzimy na przeciw kolejnej porcji dziwów. Tym razem jest bardziej rockowo, trochę w duchu Lao Che czy Dick4Dick, a nawet T.Love z okresu "Ala Capone" (!). Tekst uderza z kolei w rejony porno, ale z dużym ciekawszym skutkiem niż u niejakiego Greya. Po galaretkach i rozmazywaniu po ciele kremów owocowych czas na numer tytułowy. Tu JZTZ ewidentnie mruga oczkami do Franka Kimono i kontynuuje porno sugestie także niechaj wszystkie panie mają się na baczności. Stylowe! I mówię to bez przekory! Czas na prężenie muskułów w numerze pod tytułem "Iron Man". Tłuste bity, pulsująca elektronika. Wyciskamy i nie ma jęczenia, że niedawno wychowanie fizyczne już było. Dobry wycisk nie jest zły! I to mówię ja zupełnie nie sportowo nastawiony człowiek! Drugą połowę płyty zaczyna "Ballada" w której zmieniamy klimat na przytulaśne popowe, lekkie i przepełnione smutkiem wynurzenia kochanków. Tak dobrej polskiej pościelówy nie usłyszycie w żadnym radiu! W "Nie-pewności" robi się mroczniej, ale nie uciekamy daleko od poprzedniego. Czy tylko mi pachnie to jakimś spektaklem teatralnym? W "Pocztówce" czyli ósmym numerze na płycie wraca bardziej rockowy charakter choć znów mamy do czynienia z relacjami ludzkimi. Wchodzi! T.Love'm pachnie trochę w przedostatnim zatytułowanym "Kolejny dzień", który mimo bitów wyraźnie celuje w miły dla ucha pop rock. Kończąca go "Farelka" to już typowa dyskoteka pełna stroboskopów i klimatów znanych ze starej telewizyjnej ramówki z lat 90tych albo kanałów disco, które na pewno omijacie skacząc po kanałach jeśli jeszcze posiadacie telewizor. Sztos!

Ocena: Pierwsza Kwadra
Niespełna trzydziestopięciominutowa płytka przyszła pod koniec grudnia i z początku też odrzuciła mniej więcej po jednym numerze - mylnym wzruszeniem. Przeleżała i zaskoczyła. Mógłbym narzekać, że to kompletnie nie moja muza, ale nawet takie rzeczy potrafią mnie zachwycić zwłaszcza gdy jest tak kapitalnie zrealizowana. To płyta z bardzo ciekawą zawartością, o przebojowym potencjale, uroczymi tekstami i fajnym klimatem. Nie jestem przekonany czy jest to muza do takiego zwykłego słuchania, ale gdyby osnuć wokół nich spektakl teatralny to byłaby to super sprawa. Czysta zabawa z dużą ilością ironii i popkulturowych przetworzeń, która może zrobić dzień, jeśli tylko dacie im szansę. Poprzedniej płyty "Da-Da@A-A!" wydanej w 2009 roku nie znam, ale mam nadzieję, że będzie więcej grania od Jak Zwał Tak Zwał, bo potrafią rozkręcić nawet jednoosobową imprezę w najlepszym stylu.


3. Czechoslovakia - Malimy

O tej grupie pamiętają chyba już tylko najwytrwalsi, stali czytelnicy naszego bloga! Dawno, dawno temu bo w roku 2012 duet złożony z Adama Piskorza i Pawła Strzelczyka z gościnnym udziałem Miłosza Rusakowa wydali płytę "Made In" z której to witał nas sam Krecik. Zapowiadana już wówczas druga płyta jednak wciąż się nie pojawiała, że chyba nawet ja o nich zapomniałem. Niespodziewanie, pod koniec zeszłego roku panowie z nowym perkusistą, którym został znany między innymi z Kiev Office... Krzysiek Wroński postanowili przypomnieć o swoim istnieniu.

Zaczynamy od bardzo udanego utworu "Nocą" o niepokojącym, pochodowym, a zarazem niezwykle ciepłym brzmieniu zawieszonym między post-rockiem a rockiem alternatywnym. Po nim sprawdzamy "Prąd", w którym odrobinę zmienia się klimat, choć też jest, a przynajmniej z początku, dość niepokojąco. Później robi się zdecydowanie indie rockowo, choć nadal niespiesznie. Kapitalny jest numer "Synu" znajdujący się na trzecim miejscu i wybrany na singiel. Ponownie jest niepokojąco, a całość bardzo fajnie przestrzennie się rozwija choć na próżno szukać tutaj szalonego grania. W "Dziku" następuje nieznaczne przyspieszenie, robi się ostrzej i troszkę bardziej punkowo, choć panowie nie zamierzają zbytnio się rozpędzać - tempo jest lekkie, kroczące, a każdy instrument bardzo wyraźnie słyszalny. W "Inżynierze" znów robi się spokojniej i niepokojąco, jakoś ujmująco smutno i utrzymuje się ten klimat do samego końca, nawet gdy całość fajnie się rozpędza i nieznacznie zaostrza. Post-rockowe pejzaże wracają w "Nielegalnym" gdzie panowie pozwalają sobie na odrobinę bardziej zróżnicowanych rozkręceń. W instrumentalnych momentach brakowało mi jednak jakiegoś mocniejszego akcentu, na przykład sekcji dętej, która nieźle uzupełniłaby całość, Na przedostatniej pozycji znalazł się jeden z ciekawszych i ostrzejszych fragmentów płyty, czyli numer "Wersal". Mówiąc ostrzejszych nie mam na myśli jednak nagłej zmiany stylu, bo daleko nie zamierzają się panowie oddalać. Numer bowiem brzmi trochę jak wariacja na temat twórczości Kiev Office, co z racji obecności Krzyśka nie specjalnie mnie dziwi. Na koniec ponownie robi się melancholijniej, smutniej i bardziej post-rockowo. "Marzę" znów nastawiony jest na przestrzeń i budowanie klimatu.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Nowe piosenki Czechoslovakii nie przesuwają żadnych granic gatunkowych, ale słucha się ich naprawdę przyjemnie i to mimo faktu, że są one bardzo smutne, gorzkie i niespieszne. To, co szczególnie zwraca uwagę to znakomite, sterylne i bardzo wyraziste brzmienie płyty, która była nagrywana na setę i to żywotność naprawdę się w nich czuje. To muza, której nie usłyszycie w żadnym radiu, która nie porwie do tańca, a co niektórych może wręcz znudzić lub uśpić, ale przecież nie wszystko jest dla wszystkich. Nie jest tak, że słuchając jej poczułem się znudzony, ale przyznać muszę że całość wydała mi się trochę monotonna i troszkę zbyt do siebie podobna. Niewątpliwie jednak słychać, że Czechoslovakia na przestrzeni tych kilku lat dojrzała pod względem kompozycyjnym czy brzmieniowym. Trochę też szkoda, że ta płyta skazana jest trochę na niezauważenie  bo jej premiera odbyła się w... Sylwesstra.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz