sobota, 7 kwietnia 2018

Mustasch - Silent Killer (2018)


Żonglerka stosowana złotymi pociskami które wąsaci panowie ze szwedzkiego Mustasch założonego w Gothenburgu celują - a jakże - między oczy...

Obchodząca w tym roku swoje dwudziestolecie grupa Mustasch wracają ze swoim dziesiątym wydawnictwem na które kazali czekać długie trzy lata, co w porównaniu do dwóch poprzednich albumów pojawiających się w rok po sobie stało się niemal wiecznością. W dodatku nie dość, że kazali czekać to ponownie... wydali album wypełniony po brzegi kapitalną muzyką i w dodatku znów o bardzo krótkim czasie bo dziesięć numerów które przygotowali tym razem zamyka się w czasie niespełna trzydziestu dwóch minut, a tak naprawdę należy mówić o dziewięciu numerach bo pierwszy z nich to półminutowy wstęp którego właściwie mogłoby nie być.

Najnowszy album to także coś w rodzaju koncept albumu bowiem wszystkie numery opierają się wokół ognia, strzałów i broni - w tym wypadku nietypowej, bo takiej jak na świetnej minimalistycznej okładce na której widać mikrofonorewolwer. Oczywiście złoty. Takiego nie powstydziłby się Franscisco Scaramanga, zabójca z serii filmów o Jamesie Bondzie, który lubił zabijać swoje ofiary złotym pistoletem i złotymi kulami oczywiście. Co ciekawe panowie nie pokusili się o zrobienie coveru motywu przewodniego do tegoż - choć naturalnie nie mam tu na myśli oryginału Lulu, a wersję utworu którą przygotował Alice Cooper, a ta nie została wybrana przez producentów filmu o agencie 007. Znalazło się za to miejsce na jak zwykle mocne autorskie kawałki, które znów wyrywają z kapci, czy też w tym wypadku wypalają dymiącą dziurę w głowie.


Wspomniana introdukcja to "Givin'", czyli akustyczna miniaturka, która niewinnie i oczywiście będąc usypiaczem czujności potencjalnego słuchacza wprowadza do kapitalnego "Winners" poprzedzonego dźwiękiem kuli przemieszczającej się do komory, a następnie lufy, by wystrzelić rozpędzającą się perkusją i ostrym, naturalnie zadziornym riffem.Unoszący się tutaj zapach może przywodzić na myśl Judas Priest, zwłaszcza ten najnowszy, gdzie nawet wokal Ralfa Gyllenhammara zdaje się trochę naśladować Roba Halforda. Pierwszy strzał w dziesiątkę. Dwie i pół minuty wytacza się równie kapitalny "Libertà" również celujący w taki surowy metal z najlepszych lat ociekający tłustym riffem, wściekłą perkusją i rozszalałym wokalem, który w połączeniu z charakterystycznym zaśpiewem Ralfa brzmi po prostu odurzająco. W czwartym numerze nie ma mowy o zwolnieniu. Ten zaś nosi tytuł "Barrage" czyli "ogień zaporowy", a nam może jeszcze kojarzyć się z... Zbarażem. Niemal djentowy, niski strój kapitalnie wżera się w głowę, po czym porywa w totalną jazdę bez trzymanki, czy też raczej strzelankę bez ograniczeń. I znów panowie wygrywają celnymi strzałami. Na piątej pozycji znalazł się "Lawbreaker", która samym tytułem mruga oczkiem czy też raczej lufą do Judas Priest i ich "Breaking the Law", do określenia pierwszoosobowego strzelca w grach komputerowych i wreszcie do słynnych pistoletów Colt czy Smith & Wesson i do samych użytkujących takowe. Małe uspokojenie na początek, po czym wraz z krzykiem zaczyna się znów naparzanka solidnym brzmieniem, mocnym riffem i potężną perkusją oraz skocznym przebojowym wokalem Ralfa.

Kolejnym strzałem jest utwór "Fire" który otwiera drugą piątkę płyty. Perkusyjne uderzenie, gitarowy riff i nieco wolniejsze tempo nie rezygnujące jednak z melodyjnego i ostrego grania. Gościnnie występuje tutaj Hank van Helvete, były wokalista norweskiego Turbonegro. Utwór oparty został także wokół folkowej przyśpiewki "Kumbaya" (co luźno tłumaczy się na "Boże przyjdź i pomóż tym, co są w potrzebie") z 1920 roku, która popularność zdobyła w latach 50 i 60 ubiegłego wieku. Po nim nie zwalniamy tempa w świetnym numerze tytułowym, który najpierw czaruje powolnym wstępem, a następnie się soczyście rozpędza. Tu i ówdzie może przyjść znów skojarzenie z Judas Priest, zwłaszcza w końcowym wyśpiewywaniu tytułu. "The Answer" wraca do nieco bardziej melodyjnego i pełnego surowizny potężnego łojenia. Ponownie jest to celny strzał między oczy przywodzący na myśl Black Label Society czy pod względem ciężaru Panterę z początku lat 90tych, a wszystko podlane charakterystycznym szaleństwem szwedzkiej grupy. Przedostatni "Grave Digger" nawet nie myśli o zwolnieniu tempa. Ponownie wraca ciężar niczym z Judas Priest, choć myślę, że w tym wypadku nie powstydziłyby się go stonerowe czy retrometalowe kapele wciąż wyrastające jak grzyby po deszczu. Prosto w sam środek tarczy! Na sam koniec mrugnięcie oczkiem do Deep Purple, choć jedynie przez sam tytuł, czyli "Burn". Ostry riff i potężna, lekko pochodowa perkusja kojarzyć się może bardziej z surowym graniem gdzieś z początków Black Sabbath. Kapitalne jest też to, że słowa "burn" śpiewane na końcu brzmią niemal jak "bang, bang". Wystrzelali się, ale można naładować magazynek ponownie i puścić album jeszcze raz.


Ocena: Pełnia
Mustasch nie odkrywa żadnego prochu, tak naprawdę po raz kolejny nagrała ten sam album co zawsze, ale ilość energii i potężnej dawki solidnego grania o przebojowym zacięciu i pełnego radochy. Żaden z numerów nie przekracza czasu czterech minut dzięki czemu nie czuć w nim zmęczenia, a gdy płyta się skończy po prostu chce się ją puścić ponownie. Więcej tutaj niż na poprzednich płytach ciężkich, mocarnych strzałów, aniżeli eksperymentowania, ale wciąż nie można im odmówić zadziorności i dużej ilości prawdziwego ognia. Jak zwykle też są w świetnej formie i nie widać u nich nawet chwili zadyszki. W swojej klasie to także bez cienia wątpliwości jeden z najlepszych albumów tego roku, do którego będzie się chciało wracać bo to nie tylko cichy zabójca, ale także kapitalny poprawiacz humoru, któremu warto dać się zastrzelić.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz