Właściwie powinienem użyć skrótu jakim od niedawna posługują się Szwedzi, czyli JIRM, ale mowa o grupie o której już jakiś czas temu pisaliśmy przy okazji trzeciego albumu "Spirit Knife". Jeremy Irons and the Ratgang Malibus powrócili bowiem po czterech latach z nowym albumem, który odświeża nieco stylistykę w ramach której panowie ze Sztokholmu się poruszają i tworzą, a nawet sięgają po więcej mroku i progresywnych założeń...
Rzut oka na okładkę: skrócona nazwa to tylko jedna kwestia która zwraca uwagę. To także mroczna czcionka spotęgowana małymi literkami składającymi się na tytuł wydawnictwa wpisanymi nad nazwą grupy. Wreszcie, ponury obraz przedstawiający posąg jakiegoś bożka, którymi osobiście przypomina szakala. Wraz ze skojarzeniami z egipskimi wierzeniami i postacią szakala przychodzi na myśl postać Sokara z "Gwiezdnych Wrót", który w serialu był personifikacją samego Szatana. Nawet otoczenie zdaje się przypominać piekło - czerwonawe chmury, góry pozbawione roślinności, lawa wyzierająca spomiędzy kamienistego podłoża, jakieś rachityczne pędy albo macki straszliwego potwora i trzy ptaszyska, jak sądzę kruki, czekające na rozkazy. Po Indianinie z poprzednika jest do zmiana dość radykalna, która wręcz sugeruje zmianę stylistyki grania i rzeczywiście tak jest, choć wbrew pozorom panowie nie zmienili się radykalnie i nie zaczęli nagle grać death metalu. Na najnowszym albumie znalazło się zaś więcej mroku, okultyzmu i nieco cięższego grania, ale stanowi ona jakby wersję rozwojową dotychczasowych poszukiwań Szwedów.
Siedem utworów zamyka się w czasie nieco ponad godziny, ale nawet na moment nie ma się poczucia zmęczenia tym, co można na nim usłyszeć. Zaczynamy od trwającego sześć i pół minuty "Candle Eyes", którego tytuł kojarzyć się może z Mercyful Fate, King Diamondem, Black Sabbath czy Candlemass i nie będą to skojarzenie mylne bo sporo w nim takiego właśnie brzmienia, zwłaszcza zakorzenionego głęboko w tradycji lat 70tych. Duszne, niemal doomowe tempo i wysoki wokal Karla Apelmo sprawiają dobre wrażenie od samego początku. Nie brakuje tutaj także melodyjnych zagrywek gitar o nieco przebojowym charakterze, co świetnie wprowadza w album. Po nim pojawia się o sześć minut dłuższy "Dig", jedna z czterech monumentalnych długich kompozycji na płycie. Przywołujący nieco Hawkwind kosmiczny początek numeru fajnie zwalnia żwawe tempo poprzednika do progresywnego w swoim duchu niemal ambientowego wjazdu, który wraz z niemal Plantowskimi wyjcami kapitalnie rozwija się powoli, mrocznie i niepokojąco do gitarowego riffu i w końcu do surowego uderzenia, które fantastycznie się rozpędza w instrumentalnym pasażu. Mniej więcej w połowie całość cichnie i spowalnia do orientalnie brzmiącego riffu narastającego kolejnego uderzenia wraz z którym wchodzi też wokal Karla. Następujące po chwili zwolnienie znów przywodzić może trochę na myśl Black Sabbath, zwłaszcza z okresu Dio albo Tony'ego Martina przefiltrowane przez psychodelę z późnych lat 60tych.
Niewiele krótszy, bo tylko o pół minuty, jest "Isle Of Solitude" znajdujący się na pozycji trzeciej. Ten również wyłania się z przestrzeni i oplata dusznym, kosmicznym wjazdem rozwijającym się w czasie. Niepokojące gitarowe riffy kontrastują i jednocześnie uzupełniają ambientowe tło, które rozwija się niespiesznie i powoli do pochodowego rozwinięcia pełnym zespołem, wciąż jednak budując napięcie, niezwykłym bujającym i dość sennym klimatem, który dopiero gdzieś w połowie numeru kapitalnie przyspiesza czystym progresywnym uderzeniem. Jednocześnie panowie nie epatują dźwiękiem, a konsekwentnie bawią się emocjami i po chwili znów następuje zwolnienie, a to znów narasta hard rockowym wzmocnieniem. W następującym po nim "The Cultist" wracamy do krótszych form, bo ten trwa niespełna siedem minut (bez osiemnastu sekund). Zmienia się także tempo, bo wraca bardziej przebojowe i szybsze brzmienie. Sądzę, że tak właśnie brzmiałby Mercyful Fate gdyby zaczynał w latach 70tych. Trzecia rozbudowana kompozycja na płycie to z kolei "The Nature Of The Damned", który trwa nieco nieco ponad dziesięć minut. Tu zaczynamy od akustycznej gitary i wysokiego wokalu przypominającego trochę modlitwę, która ponownie niepokojąco buduje atmosferę i podłoże pod dalszy ciąg utworu. Mroczne i surowe rozwinięcie następuje tutaj znacznie szybciej ponownie korzystając z progresywnych patentów. Kapitalnie wypada zwolnienie do Hawkwindowych przejazdów, które powoli i niepokojąco zostaje przedłużone wolnym tempem perkusji i mrocznymi, akustycznymi gitarami i tak aż do kolejnego mocniejszego uderzenia trwającego już do końca, szkoda tylko że całość została trochę zepsuta wyciszaniem.
Na przedostatniej pozycji pojawia się kolejny egipski trop, czyli "Giza", który znów jest krótszy. Niespełna sześciominutowy kawałek z początku kojarzy się trochę z Jethro Tull choć nie ma tutaj fletów, a trochę z Simonem i Garfunkelem i ich "Sound of Silence". Senna, powolna, ale i niezwykle klimatyczna atmosfera nieznacznie tylko tutaj przyspiesza, choć nie osiąga ciężaru, tutaj bowiem ładunek emocjonalny zasadza się na głębokim smutku. Nawet finałowe narastanie nie zmienia tego stanu rzeczy. Tu mogłoby nastąpić zakończenie, ale nie następuje, bo panowie mają w zanadrzu jeszcze jeden długi numer, a mianowicie jedenastominutowy "Tombs Arise". W nim nie ma budowania napięcia, od razu uderzają szybkim tempem, riffami i sporą dawką hard rockowej zadziorności. To także najcięższy, najbardziej gęsty numer na płycie, który świetnie sprawdzi się na koncertach grupy. Nie oznacza to jednak, że cały czas grają ostro, tu także bowiem następuje zejście do Hawkwindowego w duchu wyciszenia mającego w sobie dużo emocjonalnego szamanizmu i kosmicznej energii, która po jakimś czasie znów się rozpędza.
JIRM swoim najnowszym albumem nie zmienia reguł gry. Na tle wielu zespołów sięgających po brzmienie retro i flirtującymi z gatunkami dominującymi w latach 60 i 70tych ubiegłego wieku wypadają jednak nadal bardzo oryginalnie i ciekawie. "Surge Ex Monumetnis" to album różniący się od poprzednika ładunkiem emocjonalnym i sposobem myślenia, bo dłuższe kompozycje wyraźnie zdradzają ciągoty kwartetu w stronę progresywnego grania i wychodzi im to całkiem nieźle, postawiłbym jednak na większy ciężar i mniejszą ilość zapatrywań w kosmiczne szumy. O ile poprzednik był spiritystyczny i dość wesoły, o tyle ten jest nie tyle cięższy ile bardziej mroczny i duszny. Szwedzi, którzy jak sami podkreślają, poza nazwą nie mają nic wspólnego ze słynnym aktorem, wrócili z albumem intrygującym i ciekawym, który może nie zostanie zapamiętany jako arcydzieło, ale zdecydowanie takim, którego słucha się bardzo dobrze.
Rzut oka na okładkę: skrócona nazwa to tylko jedna kwestia która zwraca uwagę. To także mroczna czcionka spotęgowana małymi literkami składającymi się na tytuł wydawnictwa wpisanymi nad nazwą grupy. Wreszcie, ponury obraz przedstawiający posąg jakiegoś bożka, którymi osobiście przypomina szakala. Wraz ze skojarzeniami z egipskimi wierzeniami i postacią szakala przychodzi na myśl postać Sokara z "Gwiezdnych Wrót", który w serialu był personifikacją samego Szatana. Nawet otoczenie zdaje się przypominać piekło - czerwonawe chmury, góry pozbawione roślinności, lawa wyzierająca spomiędzy kamienistego podłoża, jakieś rachityczne pędy albo macki straszliwego potwora i trzy ptaszyska, jak sądzę kruki, czekające na rozkazy. Po Indianinie z poprzednika jest do zmiana dość radykalna, która wręcz sugeruje zmianę stylistyki grania i rzeczywiście tak jest, choć wbrew pozorom panowie nie zmienili się radykalnie i nie zaczęli nagle grać death metalu. Na najnowszym albumie znalazło się zaś więcej mroku, okultyzmu i nieco cięższego grania, ale stanowi ona jakby wersję rozwojową dotychczasowych poszukiwań Szwedów.
Siedem utworów zamyka się w czasie nieco ponad godziny, ale nawet na moment nie ma się poczucia zmęczenia tym, co można na nim usłyszeć. Zaczynamy od trwającego sześć i pół minuty "Candle Eyes", którego tytuł kojarzyć się może z Mercyful Fate, King Diamondem, Black Sabbath czy Candlemass i nie będą to skojarzenie mylne bo sporo w nim takiego właśnie brzmienia, zwłaszcza zakorzenionego głęboko w tradycji lat 70tych. Duszne, niemal doomowe tempo i wysoki wokal Karla Apelmo sprawiają dobre wrażenie od samego początku. Nie brakuje tutaj także melodyjnych zagrywek gitar o nieco przebojowym charakterze, co świetnie wprowadza w album. Po nim pojawia się o sześć minut dłuższy "Dig", jedna z czterech monumentalnych długich kompozycji na płycie. Przywołujący nieco Hawkwind kosmiczny początek numeru fajnie zwalnia żwawe tempo poprzednika do progresywnego w swoim duchu niemal ambientowego wjazdu, który wraz z niemal Plantowskimi wyjcami kapitalnie rozwija się powoli, mrocznie i niepokojąco do gitarowego riffu i w końcu do surowego uderzenia, które fantastycznie się rozpędza w instrumentalnym pasażu. Mniej więcej w połowie całość cichnie i spowalnia do orientalnie brzmiącego riffu narastającego kolejnego uderzenia wraz z którym wchodzi też wokal Karla. Następujące po chwili zwolnienie znów przywodzić może trochę na myśl Black Sabbath, zwłaszcza z okresu Dio albo Tony'ego Martina przefiltrowane przez psychodelę z późnych lat 60tych.
Niewiele krótszy, bo tylko o pół minuty, jest "Isle Of Solitude" znajdujący się na pozycji trzeciej. Ten również wyłania się z przestrzeni i oplata dusznym, kosmicznym wjazdem rozwijającym się w czasie. Niepokojące gitarowe riffy kontrastują i jednocześnie uzupełniają ambientowe tło, które rozwija się niespiesznie i powoli do pochodowego rozwinięcia pełnym zespołem, wciąż jednak budując napięcie, niezwykłym bujającym i dość sennym klimatem, który dopiero gdzieś w połowie numeru kapitalnie przyspiesza czystym progresywnym uderzeniem. Jednocześnie panowie nie epatują dźwiękiem, a konsekwentnie bawią się emocjami i po chwili znów następuje zwolnienie, a to znów narasta hard rockowym wzmocnieniem. W następującym po nim "The Cultist" wracamy do krótszych form, bo ten trwa niespełna siedem minut (bez osiemnastu sekund). Zmienia się także tempo, bo wraca bardziej przebojowe i szybsze brzmienie. Sądzę, że tak właśnie brzmiałby Mercyful Fate gdyby zaczynał w latach 70tych. Trzecia rozbudowana kompozycja na płycie to z kolei "The Nature Of The Damned", który trwa nieco nieco ponad dziesięć minut. Tu zaczynamy od akustycznej gitary i wysokiego wokalu przypominającego trochę modlitwę, która ponownie niepokojąco buduje atmosferę i podłoże pod dalszy ciąg utworu. Mroczne i surowe rozwinięcie następuje tutaj znacznie szybciej ponownie korzystając z progresywnych patentów. Kapitalnie wypada zwolnienie do Hawkwindowych przejazdów, które powoli i niepokojąco zostaje przedłużone wolnym tempem perkusji i mrocznymi, akustycznymi gitarami i tak aż do kolejnego mocniejszego uderzenia trwającego już do końca, szkoda tylko że całość została trochę zepsuta wyciszaniem.
Na przedostatniej pozycji pojawia się kolejny egipski trop, czyli "Giza", który znów jest krótszy. Niespełna sześciominutowy kawałek z początku kojarzy się trochę z Jethro Tull choć nie ma tutaj fletów, a trochę z Simonem i Garfunkelem i ich "Sound of Silence". Senna, powolna, ale i niezwykle klimatyczna atmosfera nieznacznie tylko tutaj przyspiesza, choć nie osiąga ciężaru, tutaj bowiem ładunek emocjonalny zasadza się na głębokim smutku. Nawet finałowe narastanie nie zmienia tego stanu rzeczy. Tu mogłoby nastąpić zakończenie, ale nie następuje, bo panowie mają w zanadrzu jeszcze jeden długi numer, a mianowicie jedenastominutowy "Tombs Arise". W nim nie ma budowania napięcia, od razu uderzają szybkim tempem, riffami i sporą dawką hard rockowej zadziorności. To także najcięższy, najbardziej gęsty numer na płycie, który świetnie sprawdzi się na koncertach grupy. Nie oznacza to jednak, że cały czas grają ostro, tu także bowiem następuje zejście do Hawkwindowego w duchu wyciszenia mającego w sobie dużo emocjonalnego szamanizmu i kosmicznej energii, która po jakimś czasie znów się rozpędza.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz