Gitarzysta Al Joseph wraz ze swoją grupą Hyvmine kuje, jak to się mówi, żelazo póki gorące i w zaledwie kilka miesięcy od znakomitego pełnometrażowego debiutanckiego krążka "Earthquake" uderza z kolejnym wydawnictwem, tym razem będącą rozbudowaną trzy utworową epką.
Tym razem już bez opisów i przedstawień przechodzimy od razu do muzyki jaką przygotowali panowie na swoim drugim wydawnictwie. Zaczynamy więc od najkrótszego w zestawie, nieco ponad ośmiominutowego "Coupe de Grace". Po krótkim nowoczesnym, elektryczno-klawiszowym wstępem wchodzi ostry, dość nisko strojony riff i perkusja o niezbyt szybkim, pochodowym tempie. To, co uderza na początku tego numeru to wręcz balladowy charakter, mimo że nie korzysta się tutaj z akustyków. Nie byłoby w nim właściwie nic szczególnego, gdyby nie solidne brzmienie gitar i perkusji i instrumentalne przełamanie w połowie mrugające do włoskiego Kingcrow, które tutaj zostało jakby przefiltrowane przez Adrenaline Mob i w nieznacznym stopniu przez Dream Theater ze złotego, ciężkiego i metalowego okresu (naturalnie z Portnoyem) co doskonale z kolei słychać w rozbudowanej solówce. Prawdziwa uczta zaczyna się jednak od drugiego kawałka, czyli trwającego niemal jedenaście minut "The Epicuostic".
Akustyczny wstęp nie zwiastuje uderzenia, a wraz z wokalem Ala Josepha usypia czujność. Ta zostaje zburzona nagłym i mocnym potężnym wejściem cięższej gitary, która wraz z perkusją rozwija się do coraz szybszego tempa. Wraz z przyspieszeniem panowie dają soczysty popis instrumentalnych umiejętności w duchu starego Dream Theater i Symphony X, a od ponownego wejścia wokalu nawet na chwilę nie zwalniają tempa. Kolejne rozwinięcia i rozbudowania (zwłaszcza to po czwartej minucie to kapitalny wręcz ukłon do stylistyki wokalu Rusella Allena) dowodzą ogromnych umiejętności i możliwości zespołu Josepha, nawet jeśli brzmią dość znajomo. Panowie jednak zdają się mieć świadomość tego, że nie grają niczego nowego, a jedynie bardzo świeżo i przy tym solidnie przepisują to, co dawniej tworzyło ramy gatunku - tego kawałka nie powstydziłaby się bowiem żadna z wymienionych grup, a takie Dream Theater mogłoby wręcz podpatrzeć jak ich klasyki są przetwarzane na nowo przez młodszych i nie mniej uzdolnionych muzyków, notabene absolwentów tej samej przecież szkoły muzycznej. Prawdziwym rodzynkiem jest jednak kawałek trzeci, trwający dwanaście i pół minuty, "Feather Bed".
Klawiszowo-perkusyjne wejście, następnie z wokalem znów trochę przywodzić może na myśl włoskie Kingcrow. Utwór rozwija się niespiesznie, ale już od drugiej minuty robi się ostrzej i szybciej, aż w końcu panowie soczyście uderzają ponownie mrugając do środkowego Dream okresu Theater czy Symphony X, co jednak istotne i należy to podkreślić, nie ma mowy o żadnym kopiowaniu. To, co najlepsze w tym numerze to oczywiście solidne brzmienie i gitarowe popisy Josepha, który znakomicie bawi się odrobinę niższym brzmieniem i budowaniem napięcia. Znakomicie wypada tutaj instrumentalny pasaż z rozbudowaną solówką mającą w sobie odniesienia zarówno do muzyki fusion, jak i neoklasyki, by następnie płynnie przejść do powtórzenia jednego z fragmentów początkowych, w którym to już zostajemy do końca.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz