Każdy z całą pewnością zna taki zespół, o którym coś słyszał, kojarzy pojedyncze numery, ale coś go odrzucało lub wstrzymywało od zapoznania się z twórczością tegoż w szerszym kontekście. Mogła nie pasować warstwa muzyczna, sfera tekstowa lub zbyt duże nagromadzenie różnych tropów, nie tylko brzmieniowych. Jednym z takich zespołów jest amerykańska grupa Coheed And Cambria, która jesienią wyda swoją dziewiątą płytę studyjną i co ciekawe będącą ósmą częścią autorskiej kosmicznej sagi fantasy wokół której panowie tworzą swoją muzykę. W tej odsłonie "Po Całości" przyjrzymy się dotychczasowym ośmiu płytom formacji w krótszej, niż zazwyczaj w tym cyklu formie i upewnimy się, że warto się z nią zapoznać i nie tracić wielu niesamowitych przeżyć estetycznych i skojarzeń intertekstualnych czy brzmieniowych...
Grupa powstała w 1995 roku z inicjatywy wokalisty i gitarzysty Claudio Sancheza i gitarzysty Travisa Stevera po tym jak rozpadała się ich wcześniejsza kapela Toxic Parents. Założona wówczas grupa nosiła nazwę Beatiful Loser, ale szybko zmieniła szyld na Shabütie, która posłużyła do wydania pierwszych epek grupy, która ponownie zmieniła nazwę w 1998 roku na Coheed And Cambria w chwili gdy Sanchez zaczął pisać historię do autorskiego komiksu "The Armory Wars". Podobnie jak Dream Theater ma swoje Majesty Logo, tak i Coheed And Cambria zrobiło swoje logo, nazywane The Keywork i symbolizujące związek między planetarnymi światami Coheed i Cambrii.
Debiutancki pełnometrażowy album, a zarazem pierwszy w ramach metahistorii rozpisanej później na kolejne krążki "The Second Stage Turbine Blade" pojawił się w lutym 2002 roku, a na jesieni 2003 roku pojawiła się jego kontynuacja, czyli "In Keeping Secrets Of Silent Planet: 3". Sukces tego albumu wywalczył zespołowi kontrakt z Columbia Records, co z kolei zaowocowało znacznie przystępniejszym trzecim pełnometrażowym albumem "Good Apollo, I'm Burning Star IV, Volume One: From Fear Through the Eyes of Madness" wydanym w 2005 roku, a następnie w dwa lata później jego bezpośrednią kontynuacją "Good Apollo, I'm Burning Star IV, Volume Two: No World for Tomorrow". Kolejny, piąty i będący prequelem całej historii "Year of the Black Rainbow" ukazał się z kolei w 2009 roku. W 2012 i 2013 roku panowie nagrali i wydali dwa kolejne albumy studyjne, kontynuujące sagę wymyśloną przez Sancheza, a mianowicie dyptyk "The Afterman", a następnie w 2015 roku zrealizowali ósmy i pierwszy nie związany z osią fabuły The Armory Wars, album "The Color Before the Sun". Najnowszy, dziewiąty album studyjny Coheed And Cambria zatytułowany "Vaxis – Act I: The Unheavenly Creatures" został zapowiedziany 5 kwietnia, a jego premierę przewidziano na 5 października. Wiadomo także, że album będzie kontynuował historię związaną z sagą "The Armory Wars".
1. The Second Stage Turbine Blade (2002)
Przedziwny to debiut, który sam w sobie nie jest zły, ale pozostawia on sporo do życzenia. Nie jest to wytwór epoki, ani album w pełni przemyślany, a raczej taki, który pretenduje do miana czegoś intrygującego, ale jednocześnie sprawiającego wrażenie jakby do garnka wrzucono za dużo ingrediencji i wszystko zaczęło z niego kipić. Coheed And Cambria trzeba przyznać, że mimo wszystko nawet nieźle grają, tylko szkoda że w całość wkrada się właśnie jakieś niezdecydowanie, chaos i nie pasująca trochę do reszty post-hardcore'owa estetyka kłócąca się z progresywnymi ciągotami grupy i spiętrzonej hałaśliwym brzmieniem z pogranicza źle nagłośnionego koncertu a kakofonii garażu pełnego nastoletnich muzyków, którzy zapomnieli o nastrojeniu swoich instrumetnów. Nie każdy jednak jest od razu jak Dream Theater, gdzie nawet pierwsze nagrania z czasów Majesty czy debiutu z Dominicim przy mikrofonie nosiły znamiona geniuszu.
2. In Keeping Secrets Of Silent Planet: 3 (2003)
Druga płyta Coheed And Cambria jest zdecydowanie fajniejsza i na szczęście mniej chaotyczna, choć wokal
(kojarzący się z Geddym Lee z Rush na młodzieńczym podbiciu i w dodatku przed
mutacją) może wkurzać. Słychać, że kapela małymi kroczkami się rozwija,
ale wciąż próbuje łapać zbyt dużo przysłowiowych srok za ogon, zarówno pod względem brzmieniowym, jak i stylistycznym. Więcej tutaj kombinowania, poszukiwań i dbałości o szczegół, ale całość wciąż jeszcze wydaje się nieco chaotyczna i brakuje na tej płycie trochę ogłady, ogrania i większej pewności siebie, na bądź co bądź śliskim gruncie konceptu i gatunków.
3. Good Apollo, I'm Burning Star IV, Volume One: From Fear Through the Eyes of Madness (2005)
Coheed And Cambria numer trzy (albo raczej trzy.jeden - jak wynika z chronologii opowieści) okazuje się być
albumem zaskakująco solidnym, przemyślanym i ciekawie poprowadzonym, o intrygującej strukturze łączącej alternatywne, progresywne i rozkrzyczaną stylistykę
post-hardcore'u i emo w całość zdradzającą naprawdę spory potencjał grupy, która konsekwentnie buduje swoją tożsamość brzmieniową. O ile mnie pamięć nie
myli, gdy ten album wychodził wzbudzał nie tylko nie małe emocje, ale i
kontrowersje - co ciekawe ogłaszana podówczas rewolucja w muzyce
progresywnej (de facto będąca bardziej pokłosiem tego co robił The Mars
Volta) idącej w tym kierunku jednak nie nadeszła, ale na pewno
zaowocowała kilkoma innymi ciekawymi grupami myślącymi w podobny sposób
jak choćby The Dear Hunter.
4. Good Apollo, I'm Burning Star IV, Volume Two: No World for Tomorrow (2007)
Na czwartym krążku czyli
właściwie numerze trzy.dwa znalazło się więcej alternatywy niż na poprzedniku, więcej przemyślanych,
znakomicie rozpisanych dźwięków i przebojowości (z wyraźnymi ukłonami w
stronę Rush - tu należą się brawa bo taki "The Hound (of Blood And
Rank)" jest po prostu świetny), a do tego z naprawdę smakowitym
brzmieniem. Coraz wyraźniej słychać, że grupa ma na siebie pomysł, rozwija go i przede wszystkim gra coraz sprawniej, nie tylko pod względem kompozycyjnym, ale także technicznym (choć wielce wymyślnych i skomplikowanych popisów nie należy tutaj szukać). Dość wspomnieć, że słuchałem jej na potrzeby "Po Całości" po raz pierwszy i
zaskoczenie jest tym większe, że dotąd nie słyszałem kompletnie nic z tej płyty.
Rzecz zdecydowanie warta uwagi i wydaję mi się, że tak jak kiedyś pierwsza płyta mnie odrzucała, to ta zdecydowanie zaczyna mnie do nich
przekonywać i śmiało mogę ją polecić każdemu kto jeszcze z CAC nie miał do czynienia.
5. Year of the Black Rain (2010)
Album numer pięć, a właściwie zerowy, bo stanowiący prequel do początku opowieści z pierwszej płyty. Stanowiący także nieformalny powrót do stylistyki "The Second Stage Turbine" pod względem łączenia dźwięków, nagromadzenie pomysłów i rozszalałe fragmenty w duchu hardcore'a, ale przez muzyków już ogranych i umiejących opanować chaos, który był wyczuwalny na pierwszej płycie. Pod względem brzmienia kontynuujący bardziej bowiem to, co znalazło się na "No World for Tomorow". Sporo tutaj bowiem dawki alternatywy, także takiej szukającej wokół elektroniki rodem z Imagine Dragons, więcej melodii i przestrzeni oraz zabawy z możliwościami tak kompozycyjnymi, jak i wokalnymi (wyrobienie się Claudio Sancheza naprawdę potrafi nieźle zaskoczyć). Perełki? Choćby taka "This Shattered Symphony" która zdaje się być trochę wyrwana ze stylistyki Muse na dwa alta przed szaleństwami "The 2nd Law" czy "World of Lines" znów przywołujące Rush gdzieś z " Test For Echo" czy albumu "Vapor Trails". . W komplecie z bardzo ciekawą, nowoczesną intrygującą okołoprogresywną, okołoalternatywną muzyką dołączono świetną minimalistyczną i tak... tęczową okładkę, bodaj najlepszą jaką Coheed And Cambria kiedykolwiek miała na swoich krążkach.
6. The Afterman: Ascension (2012)
Szóstka, która kontynuuje historię zakończoną na czwartym albumie, a przy tym kolejna "dwuczęściówka" rozbita na osobne płyty. Krótsza, bardziej piosenkowa formuła przełożyła się na album spójny, pomysłowy, sprawny i eklektyczny, ale zarazem magiczny i zachwycający zgrabnym balansem między popem a progresją pozbawionych jednocześnie długich, rozbudowanych kompozycji (no może poza podzieloną na cztery części suitą "Key Entity Extraction" - część II absolutnie wręcz fantastyczna), lekkością i może nie metalowym, a zdecydowanie rockowym ciężarem.
7. The Afterman: Descension (2013)
Numer siedem od Coheed And Cambria to bezpośrednia kontynuacja poprzednika, o czym dyskretnie przypomina pierwszy człon tytułu oraz coś w rodzaju rewersu okładki. Mocniejszy, bardziej przebojowy (świetne "The Hard Sell", "Gravity's Union") i bardziej pokręcony od swojego poprzednika plus ukłony w kierunku Ayreon i Periphery (i to bez zabawy w patos czy uciekanie do djentów). Pretensje można mieć jedynie do brzmienia instrumentów, które zdawały mi się trochę zbyt stłumione, zwłaszcza w stosunku do smakowitego i soczystego dźwięku jakie ukręcono na "No World for Tomorow". Jednocześnie obok wspomnianego jest to najdojrzalsza i najciekawsza płyta zdradzająca ogromny potencjał drzemiący w zespole, pomysłowość, konsekwencję i pokazujący, że znaleźli i wypracowali dla siebie własną charakterystyczną stylistykę, której nie da się pomylić z żadną inną. Przy tej płycie wręcz rodzi się pytanie o popularność grupy - jak to jest, że ich fenomen zdaje się wciąż plasować gdzieś na obrzeżach muzycznego świata z pogranicza alternatywy i progresywy? Po prostu przepiękna i zdecydowanie warta uwagi... descencja!
8. The Color Before the Sun (2015)
Ósmy album Coheed And Cambria to spore zaskoczenie, nie tylko z powodu jak na razie jednorazowego porzucenia konceptualnej historii i kosmicznej sagi, ale także na fakt, że to pierwszy nie powiązany z nią krążek grupy, wreszcie w kwestii podejścia do zawartych na nim dźwięków, bo zorientowanych na piosenkową, radiową formułę i zbudowanych wyłącznie wokół alternatywnego i popowego grania porzucając na chwilę progresywne rejony (ale na szczęście nie całkowicie). To płyta charakteryzująca się ogromną swobodą twórczą, nastawione na gitarowe brzmienie o bardzo nośnym, ciepłym nastroju balansującym między popem i rockiem, ale nie stroniącego od nieco mocniejszego uderzenia dla bardziej wyrafinowanych słuchaczy. Pod względem struktury i brzmienia jest to drugie najciekawsze wydawnictwo od CAC, które co prawda nie przynosi żadnej rewolucji ani w gatunkach ani w ich stylistyce, ale doskonale pokazującym jak rozwinął się ten zespół, jak długą drogę przeszedł. Godna podziwu determinacja przyniosła znakomity efekt z którym warto się zapoznać i wracać często, bo to kawał bardzo porządnej, przebojowej, a przy tym refleksyjnej muzyki wykonanej na wysokim poziomie.
Album numer pięć, a właściwie zerowy, bo stanowiący prequel do początku opowieści z pierwszej płyty. Stanowiący także nieformalny powrót do stylistyki "The Second Stage Turbine" pod względem łączenia dźwięków, nagromadzenie pomysłów i rozszalałe fragmenty w duchu hardcore'a, ale przez muzyków już ogranych i umiejących opanować chaos, który był wyczuwalny na pierwszej płycie. Pod względem brzmienia kontynuujący bardziej bowiem to, co znalazło się na "No World for Tomorow". Sporo tutaj bowiem dawki alternatywy, także takiej szukającej wokół elektroniki rodem z Imagine Dragons, więcej melodii i przestrzeni oraz zabawy z możliwościami tak kompozycyjnymi, jak i wokalnymi (wyrobienie się Claudio Sancheza naprawdę potrafi nieźle zaskoczyć). Perełki? Choćby taka "This Shattered Symphony" która zdaje się być trochę wyrwana ze stylistyki Muse na dwa alta przed szaleństwami "The 2nd Law" czy "World of Lines" znów przywołujące Rush gdzieś z " Test For Echo" czy albumu "Vapor Trails". . W komplecie z bardzo ciekawą, nowoczesną intrygującą okołoprogresywną, okołoalternatywną muzyką dołączono świetną minimalistyczną i tak... tęczową okładkę, bodaj najlepszą jaką Coheed And Cambria kiedykolwiek miała na swoich krążkach.
6. The Afterman: Ascension (2012)
Szóstka, która kontynuuje historię zakończoną na czwartym albumie, a przy tym kolejna "dwuczęściówka" rozbita na osobne płyty. Krótsza, bardziej piosenkowa formuła przełożyła się na album spójny, pomysłowy, sprawny i eklektyczny, ale zarazem magiczny i zachwycający zgrabnym balansem między popem a progresją pozbawionych jednocześnie długich, rozbudowanych kompozycji (no może poza podzieloną na cztery części suitą "Key Entity Extraction" - część II absolutnie wręcz fantastyczna), lekkością i może nie metalowym, a zdecydowanie rockowym ciężarem.
7. The Afterman: Descension (2013)
Numer siedem od Coheed And Cambria to bezpośrednia kontynuacja poprzednika, o czym dyskretnie przypomina pierwszy człon tytułu oraz coś w rodzaju rewersu okładki. Mocniejszy, bardziej przebojowy (świetne "The Hard Sell", "Gravity's Union") i bardziej pokręcony od swojego poprzednika plus ukłony w kierunku Ayreon i Periphery (i to bez zabawy w patos czy uciekanie do djentów). Pretensje można mieć jedynie do brzmienia instrumentów, które zdawały mi się trochę zbyt stłumione, zwłaszcza w stosunku do smakowitego i soczystego dźwięku jakie ukręcono na "No World for Tomorow". Jednocześnie obok wspomnianego jest to najdojrzalsza i najciekawsza płyta zdradzająca ogromny potencjał drzemiący w zespole, pomysłowość, konsekwencję i pokazujący, że znaleźli i wypracowali dla siebie własną charakterystyczną stylistykę, której nie da się pomylić z żadną inną. Przy tej płycie wręcz rodzi się pytanie o popularność grupy - jak to jest, że ich fenomen zdaje się wciąż plasować gdzieś na obrzeżach muzycznego świata z pogranicza alternatywy i progresywy? Po prostu przepiękna i zdecydowanie warta uwagi... descencja!
8. The Color Before the Sun (2015)
Ósmy album Coheed And Cambria to spore zaskoczenie, nie tylko z powodu jak na razie jednorazowego porzucenia konceptualnej historii i kosmicznej sagi, ale także na fakt, że to pierwszy nie powiązany z nią krążek grupy, wreszcie w kwestii podejścia do zawartych na nim dźwięków, bo zorientowanych na piosenkową, radiową formułę i zbudowanych wyłącznie wokół alternatywnego i popowego grania porzucając na chwilę progresywne rejony (ale na szczęście nie całkowicie). To płyta charakteryzująca się ogromną swobodą twórczą, nastawione na gitarowe brzmienie o bardzo nośnym, ciepłym nastroju balansującym między popem i rockiem, ale nie stroniącego od nieco mocniejszego uderzenia dla bardziej wyrafinowanych słuchaczy. Pod względem struktury i brzmienia jest to drugie najciekawsze wydawnictwo od CAC, które co prawda nie przynosi żadnej rewolucji ani w gatunkach ani w ich stylistyce, ale doskonale pokazującym jak rozwinął się ten zespół, jak długą drogę przeszedł. Godna podziwu determinacja przyniosła znakomity efekt z którym warto się zapoznać i wracać często, bo to kawał bardzo porządnej, przebojowej, a przy tym refleksyjnej muzyki wykonanej na wysokim poziomie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz