wtorek, 18 września 2018

Genghis Khan - Her Absence Is My Antichrist (2018)


Nie znoszę hip hopu. Nudzi mnie to granie, nie jestem w stanie nazwać tego muzyką, a nawijek nie rozumiem. Nie jest jednak też tak, że hip hopu, czy rapu nie doceniam,bo chyba każdy kiedyś w jakiejś formie go słuchał. Nadal lubię wracać do Tupaca, Willa Smitha jak muzykiem jeszcze był czy do naszej rodzimej Paktofoniki, aczkolwiek nie leży to granie w głównym nurcie moich gustów czy poszukiwań i nigdy nie fascynowało mnie w jakiś szczególny sposób. Gdy przychodzą takie płyty to zagryzam zęby i męczę się straszliwie, zwłaszcza gdy taka płyta trwa ponad godzinę...

Genghis Khan jest amerykańskim producentem oraz współzałożycielem wytwórni The Gemini Lounge. Jako muzyk zadebiutował dekadę temu długograjem zatytułowanym "The Violence Effect", a w cztery lata później wydał drugi album pod tytułem "The Broken Love". Podobno jest znany z mrocznego i kontrowersyjnego stylu, a na jego trzeci album czekało mnóstwo fanów na całym świecie. Rzut oka na okładkę najnowszego wydawnictwa raczej nie zachęca - proste liternictwo, tytuł pasujący do jakiegoś amatorskiego wydawnictwa black metalowego i zdjęcie przedstawiające... scenę zbrodni w lesie? Podobnie zniechęcenie pojawia się gdy spojrzy się na czas i ilość materiału, jako się bowiem rzekło czeka nas ponad godzina, a dokładniej niemal sześćdziesiąt cztery minuty muzyki (czy też raczej czegoś co ją udaje) i o zgrozo! siedemnaście numerów.

Zaczynamy od "The Embryo" stanowiącego coś w rodzaju wstępu do płyty: dziecięce krzyki z podwórka przechodzą w furkania i sample elektronicznej perkusji, tu i ówdzie są przerywane mrocznym tonem, a następnie jakimiś industrialnymi jękami starych drzwi. Dużo lepiej wypada "Decay", który wpada po nim - a przynajmniej pod względem brzmienia i jakiegoś pomysłu na całość. Bity perkusyjne są nawet sympatyczne, a w przypadku wokali to rapy ciekawie przeplata się nieco bardziej zrozumiałą melodyjną wokalizą na coś co co chyba refrenem. Niestety kawałek razi monotonnością i im dalej tym bardziej może się dziwnie kojarzyć z koszmarkiem jakim była "Macarena". Po nim czas na "Inversion" o całkiem fajnym tanecznym klawiszu i nieco szybszym bitem. Na pewno Genghisa inspiruje stara szkoła hip-hopu, ale nowości czy świeżości na próżno tutaj szukać. Nie mówiąc już o tym, że szumy i zapętlenia od tyłu na zakończenie wypadają nudno i po prostu słabo. O połowę krótszy "Hard-Boiled" korzysta z bitów i sampli, które mogą kojarzyć się nawet z przeróbkami i autorskimi utworami w których palce maczał Quincy Jones. Niestety może, bo nie wzbudza takich emocji. Wyłączenie prądu nie wzbudza ich tym bardziej. Wskakujący po nim "100,000 People" brzmi trochę jak z wczesnego Nine Inch Nails, z tą różnicą że z rapsami zamiast rozkrzyczanego wokalu Trenta Reznora. Jeden z nielicznych jasnych punktów wydawnictwa.

Trwający niespełna dwie i pół minuty "Lucifer" bity i sample łączą się w groteskowy remiks muzyki rodem z horrorów, szkoda tylko że nie ma tutaj nic z mroku, ani nawet abstrakcji rodem z Ghost, który co prawda gra (obecnie) pop rock wymieszany z Abbą, ale mógłby to i owo pokazać Khanowi - bo tu wypada to niestety słabiutko, zwłaszcza przepuszczone przez dodatkowe efekty odgłosy burzy. Następny numer to całkiem niezły "Rooted Deep Inside You" z otwieraczem w postaci samplu z jakiejś rosyjskiej pieśni. Potem całość rozwija się zaskakująco, bo w lekki, wietrzny i przepełniony smutkiem kawałek trochę wyjęty jakby z twórczości Grace Jones i puszczony w sporym zwolnieniu. Dobrnęliśmy do połowy płyty, czyli do "Road Rage". Zmieniamy klimat, bo wracamy do szybszych bitów i mrocznych (zapewne w mniemaniu Genghisa) dętych przerywników. Innymi słowy wracamy do hip-hopowej nudy i sztampy. Po nim czas na "The Killing Kind" z glitchowym tłem, dość mocnym bitem, samplem z innym głosem i kilkoma liniami śpiewanymi deklamowanymi przez Genghisa rapami. Znów zawiało nudą. Dziesiątka czyli "Impurity" ponownie mrugająca do starej szkoły, może nawet do samego Eminema. Szkoda tylko, że mnie to kompletnie nie rusza. Jak można się domyśleć już z tytułu następnego - "Takashi Miike" - czas na odrobinę japońszczyzny. Przynajmniej pod względem pomieszania z poplątaniem różnych brzmień,  w tym niby wschodnich sampli w tle. Poza mocnym, basowym, wręcz transowym bitem nie ma tutaj niestety nic atrakcyjnego.


W "Human Nature" Genghis znów sięga po odrobinę liryzmu i chyba to mu wychodzi najciekawiej, choć sam bit jest zbyt intensywny w stosunku do początkowego sampla i tła. Do tego kompletnie nijakie zakończenie, które po chwili ciszy przechodzi w niezły "Deviance (A Million Different Ways)" gdzie zarówno bit, jak i elektroniczno-symfoniczne glitchowe tło fajnie współbrzmi z rapsami. Po liryzm, niemal sielankowy Genghis sięga na szczęście ponownie w utworze "Larva". Perkusyjne bity znów mocno podbite basem, ale o znacznie delikatniejszym uderzeniu idealnie wpisują się w tło i nieco wolniejsze, trochę soulowe wokale. Niestety kawałek urywa się nagle i niespodziewanie bez jakiegokolwiek rozwinięcia, by przejść w mroczny, niepokojący industrialny wstęp utworu "Maybe There's A Hope Afterall", który samym tytułem dobrze podsumowuje to, co myślę słuchając tej płyty. Filmowy, niepokojący charakter wypada w nim również zaskakująco dobrze i pokazuje, że Genghis naprawdę umie w emocje i lżejsze klimaty, a nawet że potrafi operować czymś innym niż bity czy rapowany słowotok. Tu niestety także bez jakiegokolwiek rozwinięcia tematu przeskakujemy do przedostatniego, bardzo dobrego "Hellbound or Heavensent" - jednego z nielicznych całościowo udanych kawałków na albumie. Jest dobre tło, fajnie wchodzący w głowę bit i nawet rapowanie nie przeszkadza w nim za mocno, bo od razu przypominają się rytmy z początków Eminema czy Willa Smitha kiedy oprócz grania w filmach był jeszcze muzykiem. Na samo zakończenie (ufff!) dostajemy jeszcze remiks "Larvy" z dodatkowym tytułem "Incubation". Tu znów wracamy do wolniejszych, faktycznie dość mrocznych klimatów, choć nie powiedziałbym że jest to remiks gdyby ten dopisek się przy nim pojawił bo poza tymi samymi słowami muzyczne tło jest całkowicie inne, zgadza się tylko nagłe i niespodziewane przerwanie.

Ocena: Nów
Nowa płyta Genghisa Khana być może dla jego wielbicieli będzie rzeczą ciekawą i znajdą na niej mnóstwo dobrych rzeczy, szokujących rozwiązań i kontrowersyjnych aspektów w lirykach. Mnie osobiście nie poraziło, nie tylko dlatego że nie słucham takiej muzyki, ale też ze względu na długość krążka. Jest na nim kilka naprawdę znakomitych pomysłów, nawet dobrych kawałków, ale przydałoby się ten materiał nieco bardziej skondensować, trochę nad nim przysiąść, rozwinąć co niektóre wątki, nadać całości większej spójności i charakteru. Tych wszystkich elementów albo bowiem brak albo się je całkowicie pomija, ewentualnie zatraca wypełniaczami. Nie wiem co tak naprawdę mam myśleć o tym albumie, bo choć przesłuchałem go w całości kilka razy, to nie potrafię się nim cieszyć, co jednakże istotne nie jest też tak, że miałem ochotę go wyłączyć - po prostu sobie leciał niezobowiązująco w tle. To jednak za mało, by w tytule rzucać antychrystami i próbować zainteresować ręką leżącą na kłodach po świeżej ścince.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Atypeek Music.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz