Wbrew nazwie grupy nie lecimy do Włoch, a udamy się do Niemiec. Stąd pochodzi trio które klimaty stonerowo-sludge'owe gra jedynie na basie i perkusji. Trzeci członek jest wokalistą i właściwie mogłoby go nie być...
Nie będę ukrywał, że moim zdaniem jest on najsłabszym i niepotrzebnym ogniwem w tym zespole, który pod względem muzycznym i brzmieniowym ma na siebie pomysł. Nie przesadza przy tym z długością swojego debiutanckiego albumu idąc na przekór trendom w tego typu graniu, zwłaszcza sludge'owym. Tam gdzie kombinuje się jak jeszcze dociążyć i zintensyfikować brzmienie, panowie decydują się na prostotę. Tam gdzie fortyfikuje się coraz zmyślniejsze i dłuższe kompozycje, panowie walą krótkimi seriami między oczy, czy też raczej uszy. Tam gdzie siedzą i cyzelują każdy dźwięk, dodając do niego różne dodatki i sztuczki, panowie stawiają na granie bez poprawek, bo samej warstwy muzycznej słucha się jakby nagrali ją na setę (deklarują, że tak właśnie było). Dziewięć numerów mieści się bowiem w niecałych trzydziestu ośmiu minutach.
"Sickandtwisted" potrafi porządnie wejść w czerep surowym basem wybijającym się ponad całość i perkusją, ale już wokal kompletnie nie pasuje do tego grania. Jest za lekki, za łagodny i całkowicie pozbawiony charakteru. Równie interesujący muzycznie jest "Sweet Demise", który romansuje z Them Crooked Vulture i Queens Of The Stone Age. Byłoby jeszcze lepiej gdyby nie wokalista, który brzmi jak by chciał być Ozzym Osbournem, który pomylił zespoły. W duchu Fu Manchu utrzymany jest "Craving" gdzie funk miesza się z groovem. Tu także jest nieco lepiej wokalnie, ale niestety mnie barwa Andy'ego nie zachwyca. Jest po prostu nijaka i denerwująca. Żywszy i bardziej zadziorny "Dolorous" kapitalnie pokazuje że samym basem można wykręcać melodie i jednocześnie robić kapitalne tło. Ponownie najmniej interesująco wypada Andy, który co prawda nieźle wpisuje się w nim w melodię, ale z kolei brzmi jak... Trent Reznor. Nie tędy droga. Po nim wtacza się tłusty "Never Over", który kapelom w rodzaju Royal Blood pokazuje gdzie zimują przysłowiowe raki. Inna sprawa, że wokalista dalej myśli, że jest Trentem Reznorem. Żywsze czarowanie basem wraca w "All Of It", ale i tu wokalista psuje całość - w głosie brakuje emocji, zadziorności, jest za lekko i pasuje bardziej do jakiegoś popu, a nie surowego funku. Całkiem fajne zwolnienie następuje w doomowym "Ride", ale znów przeszkadzać może wokal, który nijak swoim jękiem nie pasuje do charakteru riffów i wolnej, snującej się perkusji. Jako przedostatni wpada "Exclusive" w zbliżonym tempie i wielkim powrotem kopii Trenta Reznora. W ostatnim numerze zatytułowanym "Among the Dead" zostajemy w dusznych, doomowych klimatach, których nie powstydziłoby się samo Black Sabbath. Problem, że do studia znów najwyraźniej zawitał Trent Reznor. Nie klei się to po prostu.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Moto Toscana ma wiele do zaoferowania pod względem brzmienia i wykorzystywania surowego basu oraz ogólnego klimatu kompozycji. W samej warstwie muzycznej można się po prostu zatopić i tylko czasami żal, że nie pozwalają sobie na nieco dłuższe szaleństwo. Osobną kwestią jest wokal, który pasuje tu jak pięść do nosa - nie ma w nim emocji, kontrastują one z graniem, a linie melodyczne często są jak wyrwane z zupełnie innej muzyki. Być może nie wszyscy tak będą tę płytę odbierać, ale przyznam, że mi całą satysfakcję ze słuchania psuł mój imiennik i zdaje mi się, że moja wieża zdanie podzielała, bo gdy zasiadłem do finalnego odsłuchu to postanowiła płytą pluć i nie chciała jej odtwarzać (wspomogłem się więc bandcampem, który okazał się życzliwszy, ale nie zmienił wcześniejszych obserwacji poczynionych przy wcześniejszych odsłuchach). Wokal bowiem albo jest do poprawki, albo do całkowitego odrzucenia - a szkoda, bo muzycznie materiał śmiga naprawdę miło i słychać w nim wyraźnie, że panowie poszli na żywioł i nie poprawiali tego, co chcieli zagrać.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz