środa, 5 września 2018

Love Machine - Times To Come (2018)


Panów z Dusseldorfu jest pięciu. Czterech ma długie włosy, dwóch ma brody, a dwóch wąsiki, jeden jest rudy. Łączy ich muzyka oraz zamiłowanie do chodzenia bosymi stopami po dywanikach z kwiatów. Poznajcie Love Machine... 

Najnowszy album grupy to ich trzecie wydawnictwo, które zabiera w podróż po zakamarkach krautrocka łączonego z popem barokowym i stylem zwany americana i znalazło się na nim siedem numerów o czasie niespełna trzydziestu siedmiu minut. Zaczynamy od "Got to Love" który otwiera perkusyjne intro, by po chwili płynnie przejść do łagodnej, lirycznej melodii wyrwanej gdzieś z lat 50 i początku lat 60, z czasów Presleya czy Scotta Walkera, a zwłaszcza tego drugiego, gdyż głos wokalisty dosłownie czaruje barytonem. W finale zaś czeka nas rock'n'rollowe przyspieszenie, które zmusza do tańca i zrzucania z siebie wszystkich ubrań. Ciepłe brzmienie dopełnia całości i znajome zagrywki. Po nim czas na "To the Universe" który wraca do spokojnego początku, tym razem wyrwanym niczym z początków The Beatles. Delikatna gitara delikatnie huśta, a baryton wokalisty brzmi niczym bryza znad morza. Ponownie na finał następuje rozwinięcie w szybsze granie, ale tym razem panowie nie zapędzają się w hard rock, a raczej w rozwinięcie bliskie bluesowi. 

Na trzeciej pozycji znalazł się numer zatytułowany "Blue Eyes", które bluesy rozwija w nieco cięższej formie. Jest ciepluchno i skocznie, a wokalista znów filtruje z Presleyem, a chórkowe tło przypomina ponownie o Beatlesach. W połowie panowie zanurzają się w pulsacje pełne kolorów i psychodelicznych rozpędów i ponownie zahaczają blisko hard rocka w finale. Następny w kolejce jest... "Solar Phallus", który - a jakże! - dosłownie penetruje dźwiękami uszy począwszy od delikatnego gitarowego wstępu, szurającej leciutko perkusji i fletu niczym z Jethro Tull oraz czarującym głosem wokalisty. W następnym, czyli "Visions" panowie sięgają po szumy, które rozwijają się razem z perkusją po czym płynnie przechodzą do szybszego, rozbrykanego i melodyjnego gitarowego grania, które zanim rozkręci się na dobre przechodzi w utwór tytułowy. Tu nastrój jest dość melancholijny, niespieszny i liryczny, wręcz smutny. W ostatnim wracamy na Ziemię, taki zresztą tytuł ma kawałek - "Earth, Again". Panowie znów sięgają po żywsze i szybsze granie wyjęte z wszystkich nieśmiertelnych klasyków lat 50 i 60. Pojawia się nawet perkusyjne solo w duchu Bonhama, a następnie panowie znów zabierają nas w przestrzenie pełne kolorów i psychodelicznych odlotów, które trwają do nagłego zakończenia.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Love Machine z całą pewnością gra bardzo sympatycznie, lekko i bawi się stylistyką czasów w muzyce już dawno minionych. Na próżno szukać tutaj próby odświeżenia tej stylistyki czy porywających przetworzeń, a raczej wariacje na temat klasycznego brzmienia w którym brakuje nieco więcej szaleństwa, jakiegoś większego celu, który być może uwydatnia się na koncertach grupy lub na ich wcześniejszych płyt, których - przyznam się bez bicia - nie chciało mi się sprawdzać. Płyta przelatuje i choć zachęca do ponownego odtworzenia to moim zdaniem nie niesie za sobą żadnych większych doznań estetycznych, a szkoda, bo sięgając po takie granie można naprawdę zaszaleć, a nie tylko stworzyć coś co na dłuższą metę jest dość nijakie, nawet jeśli ładne i czarujące.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz