poniedziałek, 10 września 2018

Kingcrow - The Persistence (2018)


Prosimy o nieregulowanie odbiorników... Włosi z Kingcrow wracają bowiem z siódmym albumem studyjnym.

 Od ostatniego, znakomitego "Eidos" wieńczącego trylogię zapoczątkowaną płytą "Phelegthon" na której debiutował wokalista Diego Marchesi, w składzie grupy zmienił się basista, ale nie wpłynęło to znacząco na zmianę brzmienia grupy. Najnowszy, co ciekawe, jest taką jakby jaśniejszą wersją poprzednika, choć poza szyldem zespołu nie ma z nią nic wspólnego. Nie oznacza to też, że panowie porzucili progresywne rejony, bo w nich pozostali i ponownie zaskoczyli świeżym graniem, ale zamiast dość ponurych brzmień poprzednika i ozdobne ornamentacje w rodzaju flamenco sięgnęli po bogatsze i nieco cieplejsze brzmienie klawiszy i więcej łagodniejszych fraz gitarowych.

Zaczynamy od "Drenched" który wita klawiszami - ambientowym tłem i delikatnymi deszczowymi frazami, by następnie rozkręcić się w szybki, gitarowy numer niepozbawiony niepokojących harmonii, delikatnych zwolnień i przebojowości, którą panowie zaznaczyli już na poprzednim albumie. Jednocześnie od razu słychać nieco cieplejsze brzmienie na jakie postawili na "The Persistence", przełamując je świetnym ostrym riffem przypominającym, że mamy do czynienia z licznymi zmianami tempa i grupą progresywną znakomicie radzącą sobie w krótszych formach, bo numer ten nieznacznie przekracza pięć i pół minuty. Jeszcze ciekawiej robi się w "Closer" o znacznie bardziej niepokojącym, mroczniejszym wstępie i wpadającym w ucho rozwinięciu łączącym ostre riffy z pełnym, wysuniętym na wierzch brzmieniem perkusji i surowym basem. Tutaj także nie zapomina się o przełamywaniu melodyki, ale zamiast połamańców robi się to zgrabnym akustycznym zwolnieniem, które z kolei płynnie przechodzi do nowoczesnego, rozłożonego na elektronice (!) i klawiszach utworu "Everything Goes".  Dopiero w połowie dołącza perkusja i gitarowe rozwinięcie, w tym znakomicie podkreślające finał ostrzejsze zagranie na koniec. W następnym jednak panowie nie kontynuują ostrego finału, a ponownie delikatnie czarują. Jeden z najdłuższych na płycie, nieco ponad siedmiominutowy, "Folding Paper Dreams" ponownie sięga po nowoczesną elektronikę w tle i melancholijny klawisz powoli budując klimat, majestatycznie rozwijając się wraz dołączeniem szybszego tempa budowanego gitarami, cały czas jednak skupiając się głównie na atmosferze, a nie epatowaniu efektownymi solówkami i milionem struktur w ramach jednego numeru. Popisy owszem są, ale są one świetnie wpisane w całość i zachowują one doskonałą łączność z lżejszymi fragmentami.


Utwór tytułowy, o kilka sekund dłuższy od poprzednika, który również zaczyna się od nowoczesnego elektronicznego tła, na którym nawet perkusja brzmi nieco mechanicznie, wręcz dubstepowo. Szybko jednak wchodzi znakomite ciężkie gitarowe rozwinięcie podkreślające rozwój i znakomite nieco pochodowe tempo. Skojarzenia z utworem "Moth" z poprzedniego albumu jak najbardziej będą na miejscu, bo ten stanowi jakby rozwinięcie myśli wspomnianego, aczkolwiek o ile tamten był szybki i motoryczny, tu stawia się ponownie na klimat i mnóstwo harmonii. Doskonale też tutaj słychać jak muzycznie rozwinął się Kingcrow, który brzmi nowocześnie i świeżo, ale jednocześnie umiejętnie zagląda w rejony, które zbudowały gatunek w którym się obracają. Nie przeszkadza tutaj nawet stopniowe wyciszanie na końcu, przechodzące w wieńczący całość lekki ambient, choć nie ukrywam, że odrobina mocniejszego, bardziej szalonego grania byłaby tu zapewne mile widzianaprzez sporą liczbę wielbicieli Włochów. Kapitalnie wypada też "Every Broken Piece Of Me", który jest jednym z najlepszych kawałków na płycie. Dalekie echa twórczości Stevena Wilsona, może nawet The Porcupine Tree, a nawet The Pineapple Thief będą tutaj słyszalne, jednak panowie bardzo zgrabnie przetwarzają tego typu motywy przez swoją wrażliwość. Lżejsze, smutniejsze i nastawione na melancholie fragmenty znów płynnie i czysto łączą się z kontrastowym, ostrzejszym rozwinięciem, przełamując ją pulsującą ambientową elektroniką kapitalnie przechodzącą w ciężki pasaż.

Po nim wpada "Devil's Got A Picture" witający akustycznym wstępem. Tu ponownie panowie budują nieco nostalgiczny, melancholijny nastrój i niespiesznie go rozbudowują. Wówczas gdy ma się wrażenie, że utwór mógłby już pozostać w takim brzmieniu, panowie znów fantastycznie przełamują całość ostrzejszą drugą częścią kompozycji, by następnie znów na chwilę wrócić do lżejszego, nieco ambientowego zakończenia. W kolejnym "Night's Descending" z początku jest nadal dość spokojnie, a wokal może przypominać obecnego Bona (choć ze znacznie lepszym skutkiem), następnie stopniowo zaczynamy przyspieszać, aż po znakomity finał z soczystą gitarową solówką. Co ciekawe wystąpił w nim gościnnie Daniel Gildenlow z Pain Of Salvation. Bardzo nowocześnie brzmi także "Father" gdzie znów wracają melancholia, ambientowe tło świetnie kontrastowane wokalem Diega i delikatną perkusją, następnie płynnie przechodząc w mroczne, gitarowe rozwinięcie, przeplatane kolejnymi niemal dubstepowymi zwolnieniami, które są z kolei preludium do znakomitego rozpędzenia. Absolutna perełka i jeden z najlepszych numerów na płycie. Na zakończenie panowie serwują zaś utwór o znamiennym tytule "Perfectly Imperfect". Tu ponownie skupiają się głównie na dźwiękach lekkich, melancholijnych i sięgając po elektronikę w tle, rozwijają całość łagodnie i niezwykle harmonijnie, a gdy decydują się na uderzenie, to również nie jest przesadnie ciężkie.


Ocena: Pełnia
Najnowszy album Kingcrow właściwie nie zawodzi, bo zarówno kompozycyjnie, jak i brzmieniowo jest bardzo solidnie i pięknie. Słychać jak grupa konsekwentnie buduje własną tożsamość i rozwija własny styl. Fantastycznie wypada na niej wokal Marchesiego, który już na dobre zadomowił się w zespole. Może z kolei nieco rozczarowywać charakter płyty - nastawiony bardziej na spokojniejsze, bardziej akustyczne granie, nieznacznie przełamujący cięższy charakter poprzednika, w którym również nie brakowało spokojniejszych fragmentów. Nie brakuje tutaj ani świetnych momentów, czy znakomitych kawałków, a jednocześnie brakuje choć jednego numeru, który wbiłby się tak w pamięć, jak wspomniany "The Moth". To przykład płyty perfekcyjnie nieperfekcyjnej - udanej i przemyślanej, której słucha się przyjemnie, a jednocześnie dziwnie niekompletnej, zacierającej się niczym twarz na okładce. Podczas gdy słuchając zupełnie pierwszych płyt i wreszcie "trylogii" słychać było zmiany stylistyczne, rozwój i poszukiwania, tak tutaj Kingcrow sprawia wrażenie zespołu okrzepłego, wciąż eksperymentującego, ale jakby bojącego się odważniejszego podkreślenia, że są jednym z najciekawszych współczesnych zespołów progresywnych i uważam, że swoje najważniejsze wydawnictwo mają dopiero przed sobą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz