niedziela, 30 września 2018

Tangled Thoughts of Leaving - No Tether (2018)


Czasami wystarczy jedynie spojrzenie na okładkę, żeby wiedzieć, że ma się do czynienia z prawdziwą perełką. Minimalistyczna grafika, operująca jedynie różnymi odcieniami niebieskiego wpadającymi w szarości i czerń robi po prostu genialne wrażenie, a do tego znakomicie oddaje niepokojący, pozornie nieprzystępny charakter płyty. Wiem, że właśnie przecieracie oczy ze zdumienia i chcecie powiedzieć, że nie znacie tej grupy. Witamy w Australii - kraju, który słynie nie tylko z kangurów i AC/DC... 

O Tangled Thoughts of Leaving musicie wiedzieć, że to jedna z tych grup, której nie powinno się szufladkować do jednej stylistyki. Istnieją już co najmniej od dekady i mają na swoim koncie debiutancką epkę "Tiny Fragments" z 2008 roku, split ze sleepmakeswaves wydany rok później, dwie kolejne epki oraz dwie pełnometrażowe płyty: "Deaden The Field" oraz "Yield To Despair". Najnowszy "No Tether" jest ich trzecim pełnometrażowym krążkiem i być może dla wielu będzie tym pierwszym. Koncertowali też między innymi razem z Russian Circles, The Ocean, MONO, sleepmakeswaves czy Boris. Grupa konsekwentnie eksperymentuje z ze swoją muzyką i dźwiękami, łącząc różne style i inspiracje podpatrzone u kolegów ze świata oraz wyciąga wnioski ze swoich wydawnictw czego najlepszym dowodem jest gęsty najnowszy album nad którym grupa pieczołowicie pracowała trzy lata.

Na przestrzeni siedmiu numerów i nieco ponad pięćdziesięciu sześciu minut panowie zebrali doświadczenia zebrane podczas koncertów i ze wszystkich swoich wydawnictw tworząc dzieło wielowymiarowe i w swoich gatunkach niekonwencjonalne, wymykające się szufladkom i działające na wyobraźnię. Słychać to już w otwierającym krążek "Sublunar"- mrocznym, elektronicznym wjazdem wyrwanym niczym z jakiegoś horroru. Jest to mrok dosłowny - nieprzyjemny, gęsty, szumiący i oplatający powoli. Elektronika, gitara i niepokojące uderzenia o o talerze doskonale budują tutaj klimat, który z każdą sekundą narasta i w pierwszej chwili przeraża, a z każdą następną zachwyca i fascynuje. Po nim wchodzi znakomity "The Alarmist", który swoim perkusyjno-gitarowym, gęstym wstępem przypominać może nawet King Crimson z pierwszych płyt przeniesionym we współczesność. Doskonale zresztą podkreśla muzykę mocny post-apokaliptyczny teledysk. Im dalej tym utwór bardziej wżera się w podświadomość, zwalnia i zmienia rytmikę na coraz bardziej niepokojącą. Lepszego post-rockowego grania w tym roku z całą pewnością nie usłyszycie. Na trzeciej pozycji znalazł się niemal drone'owy "Cavern Ritual". Wita nas kolejny niepokojący, narastający elektroniczny szum, który powoli rozkręca się funeralnymi uderzeniami bębnów i pojedynczymi akordami gitary. Pochód rytualny w pełnej krasie, zbudowany na emocjach, igraniu ze słuchaczem i zwielokrotnianiem pogłosów, co nadaje całości naprawdę niesamowitą atmosferę. Nawet na moment panowie w nim nie rozpędzają się do pełnych obrotów korzystając jedynie z klimatycznych uderzeń i skromnych gitarowych akordów. Po prostu coś niesamowitego. Klimat zmienia się w nieco ponad dwunastominutowym "Signal Erosion" gdzie wchodzą ponownie całym zespołem. Gitarowo-perkusyjne pulsacje zdają się być kontynuacją poprzednika, ale w tle pobrzmiewa deszczowa melodia pianina doskonale wiążąca się z mroczną elektroniką. Potężne noise'owe rozpędzenia kapitalnie kontrastują szczelnie wypełnianą potężnym brzmieniem przestrzeń, a następnie znów wracają do budowania atmosfery wolnym, posuwistym pochodem, który nagle się wycisza, coraz mocniej i bardziej, by znów rozbrzmieć pulsacjami i rozbudowaniami tematu wyrwanymi niczym z horroru. Z kolejnym wyciszeniem panowie wracają z gitarowym finałem, który znów oplata powoli, a soczyste pełne brzmienie sprawia że ciemność, w której polecam słuchać tego albumu, staje się jeszcze bardziej ciemna. Piękno absolutne!

W "Inner Dissonance", czyli numerze numer pięć ponownie zwalniamy i to niemal całkowicie. Pojedyncze dźwięki pianina z kołataniem w tle, lekką synkopą przypomina o tym, że grupa lubi mieszać też w swojej twórczości jazz. Mrok, na chwilę zastępuje deszczowa, smutna melodyka. Delikatność na jaką sobie tutaj panowie pozwalają nie tyle kontrastuje z poprzednikami, co doskonale ją uzupełnia, czaruje i nieznacznie rozświetla potężny i bijący z kompozycji TTOL mrok. Płynnym przejściem w mocniejsze uderzenie, wciąż jednak mającego wiele wspólnego z jazzem zaczyna się "Binary Collapse" rozpędzający się do coraz szybszych, bardziej nerwowych zagrań, które nagle znów cichną w delikatny pianinowo-perkusyjny pasaż, który raz po raz znów wybucha następnym masywnym uderzeniem. Sekcja dęta potęguje wrażenie i wzmacnia niesamowity klimat - tyleż filmowy, co zupełnie jakbyśmy wędrowali przez zakamarki czyjegoś umysłu. Na bogactwo i perfekcję budowania atmosfery z całą pewnością nie można tutaj narzekać. Kolejne płynne przejście w finałowy utwór tytułowy, który wraz z jakby zerwaną końcówką poprzednika przechodzi do uderzeń przypominającymi uderzenia o poręcze w jakiejś opuszczonej fabryce. Panowie jednakże na tym nie przestają, a znów sięgają po jazzujące frazy mrugające oczkiem do King Crimson czy Weather Report, jak również do kolegów z LLNN czy japońskiego MONO. Tu znów stawia się na budowanie niezwykłego klimatu, który wypełnia całą przestrzeń dookoła słuchacza. Świetne jest tutaj przełamanie po piątej minucie, gdy całość zaczyna narastać, ale nie na prostej zasadzie uderzenia, a intensyfikacji i gęstnieniu atmosfery coraz bardziej niepokojącymi posunięciami gitarowych szumów, synkopowej perkusji oraz nakładania się na siebie poszczególnych sonicznych tekstur, trzymających w napięciu aż do drone'owego zakończenia, które po chwili wybucha w pełnej krasie masywnym wejściem całego zespołu. Istny majstersztyk, a do tego genialnie łączący się z pięknymi grafikami okładkowymi autorstwa Teo Teolara wokół których panowie oparli swoją muzykę.

Ocena: Pełnia
Australia nie przestaje mnie zachwycać gdy mowa o ogromie niesamowitych dźwięków i wspaniałych zespołów o których niemal nikt nie słyszał, a pisze się o nich rzadko. Oczywiście, bracia Young może mieli niekwestionowany wpływ na hard rocka czy nawet heavy metal, ale trzeba przyznać, że żadni z nich wielcy muzykanci. Gdy trafia się na takie perełki jak Caligula's Horse czy zupełnie inne pod względem stylistycznym i brzmieniowym Tangled Thoughts of Leaving to nawet największy sentyment do "Hells Bells" i innych znanych wszystkim hiciorów przestaje mieć znaczenie. Tu nie ma łatwizny, prostoty i łatwego wpadania w ucho. Stawia się na kompleksowość, złożoność, emocje i wrażliwość. To płyta i grupa, obok której nie można przejść obojętnie, którą trzeba poznać i dać się jej zniewolić.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz