Witam ponownie w pięknej Chorwacji! Tym razem spędzimy miły, ale specyficzny czas z zagrzebską formacją Kevlar Bikini parającą się punk rockiem romansującym z metalem, noisem i hardcorem. Jak dotąd jako kwartet wydali dwa pełnometrażowe albumy, a najnowszy to ich debiut jako trio. Sprawdźmy co mają do zaoferowania...
Kevlar Bikini pochodzi z Zagrzebia i istnieje od 2010 roku. Początkowo jako kwartet wydało dwa albumy studyjne - "Explodisiac" w 2012 i "Hi-Fi or Die" wydany dwa lata później. Obecnie jako trio wydało swój najnowszy krążek, który jak na płytę punkową przystało nie przekracza trzech kwadransów, bo całość mieści się w niecałych trzydziestu siedmiu (bez jednej sekundy). Z racji pomniejszonego składu obrali kurs na jeszcze bardziej brudniejsze i agresywniejszego brzmienie, co zresztą słychać już od pierwszego kawałka, choć nie mam porównania z wcześniejszymi dokonaniami tej grupy.
Okładka albumu nie jest szczególnie interesująca, więc nie będziemy się nią zajmować. Nie ma się też co zastanawiać and tytułami czy tekstami, bo te nie są zbyt wyszukane. Przejdziemy od razu do dziesięciu muzycznych agresorów, bo tak należałoby utwory muzyczne na tej płycie nazywać. "Pre-Doomsday Orgy" oparty jest na masywnym brzmieniu, ścianie gitar i solidnym basowym groovie. Nie brakuje tu, z racji mieszania gatunków, załamań czy nawet strzępków melodyki, która przypomina miejscami niemieckie Earth Ship. Równie solidny jest agresor drugi, czyli "Clerofashionitas". Panowie bardzo zgrabnie bawią się uderzeniem i klimatem. Gitarowe riffy tną równo, perkusja łupie jak potłuczona i jak na punk rock przystało, a metalowy ciężar zdecydowanie dodaje tutaj charakteru i zadziorności. Na trzeciej pozycji znalazł się "Rabies Road", który nie traci impetu. Początek bardzo interesująco flirtuje ze stylistyką rodem z Black Sabbath, by następnie intensywnie i gęsto przyspieszyć. W "Nailbiter Blues" panowie dalej łoją, że aż miło. Surowo, soczyście i nawet nie myśląc o tym, by zwolnić. Docieramy do połowy płyty w kawałku "Desk Flip Time" który znów wali ostrym riffem gitary, surowym basem i masywną perkusją. Jednym z ciekawszych i oczywiście nie rezygnującym z szybkości jest agresor szósty, czyli "Not Your Night" o nieco wolniejszym tempie, większej dawki melodyki i alternatywnym podejściu przypominającym o kolegach z She Loves Pablo czy Muscle Tribe Of Danger And Excellence. Następnie wskakuje "Squeezing Diamonds Out Of Slime" mający w sobie coś ze starego thrash metalu, tego jeszcze z lat 80tych. Dość długi rozpędzający się początek, mocny wybijający się ponad całość bas i dorównujący mu kroku szybki, rwany, gitarowy riff. Punkowa kapela, która nie pisze długich bezsensownych tytułów nie jest punkową kapelą, więc kolejny agresor nosi tytuł "One Of Those Bands With More Haters Than Friends". Nie wiem czy panowie mówią tutaj o sobie, ale punkowe kapele na pewno lubią tak o sobie mówić. O gustach się nie dyskutuje, ale na pewno nie można odmówić kolejnej porcji ciężaru, agresji i masywnego brzmienia. O kolejnym utworze nie wspominajcie niejakiemu Morrisey'owi, bo zaraz naśle na Was jakąś policję wegańską czy inny patrol w tym rodzaju. "Meatbomb" bo o nim mowa zaczyna się najwolniej ze wszystkich, by następnie interesująco się rozwijać - do pełnego szybkiego grania, a nawet momentów, gdzie perkusja jest najważniejsza. Na sam koniec panowie serwują spotkanie z motomyszami z Marsa - no prawie. "Homo Rattus" ponownie nie rezygnuje z szybkości, choć jest równie zaskakujący, bo pokazuje że Kevlar Bikini nie obce jest także akustyczne granie, budowanie atmosfery i melodyka, której tutaj nie brakuje, a nawet (!) pojawia się saksofonowa solówka na sam koniec utworu.
Kevlar Bikini nie jest grupą wybitną, a ich najnowszy album nie jest arcydziełem jednakże po raz kolejny jestem oczarowany tym, co prezentują Chorwaci. Ich granie jest agresywne, masywne i szybkie i warto się wsłuchać w samą warstwę muzyczną, która wypada naprawdę znakomicie. Wokale i teksty można puszczać mimo uszu, bo choć te pierwsze są udane, to nieco psują muzykę. Tej nie brakuje ciężaru, pomysłów i flirtowania ze słuchaczem, począwszy od klasyki aż po nowocześniejsze brzmienia, mające wiele wspólnego ze sludge'owym brzmieniem. Chorwaci nie wątpliwie potrafią bawić się muzyką i mrugać do słuchacza na tyle skutecznie, że nie sposób się od płyty oderwać. Z całą pewnością nie brakuje bowiem na niej riffów i wpadających w ucho rytmów.
Kevlar Bikini pochodzi z Zagrzebia i istnieje od 2010 roku. Początkowo jako kwartet wydało dwa albumy studyjne - "Explodisiac" w 2012 i "Hi-Fi or Die" wydany dwa lata później. Obecnie jako trio wydało swój najnowszy krążek, który jak na płytę punkową przystało nie przekracza trzech kwadransów, bo całość mieści się w niecałych trzydziestu siedmiu (bez jednej sekundy). Z racji pomniejszonego składu obrali kurs na jeszcze bardziej brudniejsze i agresywniejszego brzmienie, co zresztą słychać już od pierwszego kawałka, choć nie mam porównania z wcześniejszymi dokonaniami tej grupy.
Okładka albumu nie jest szczególnie interesująca, więc nie będziemy się nią zajmować. Nie ma się też co zastanawiać and tytułami czy tekstami, bo te nie są zbyt wyszukane. Przejdziemy od razu do dziesięciu muzycznych agresorów, bo tak należałoby utwory muzyczne na tej płycie nazywać. "Pre-Doomsday Orgy" oparty jest na masywnym brzmieniu, ścianie gitar i solidnym basowym groovie. Nie brakuje tu, z racji mieszania gatunków, załamań czy nawet strzępków melodyki, która przypomina miejscami niemieckie Earth Ship. Równie solidny jest agresor drugi, czyli "Clerofashionitas". Panowie bardzo zgrabnie bawią się uderzeniem i klimatem. Gitarowe riffy tną równo, perkusja łupie jak potłuczona i jak na punk rock przystało, a metalowy ciężar zdecydowanie dodaje tutaj charakteru i zadziorności. Na trzeciej pozycji znalazł się "Rabies Road", który nie traci impetu. Początek bardzo interesująco flirtuje ze stylistyką rodem z Black Sabbath, by następnie intensywnie i gęsto przyspieszyć. W "Nailbiter Blues" panowie dalej łoją, że aż miło. Surowo, soczyście i nawet nie myśląc o tym, by zwolnić. Docieramy do połowy płyty w kawałku "Desk Flip Time" który znów wali ostrym riffem gitary, surowym basem i masywną perkusją. Jednym z ciekawszych i oczywiście nie rezygnującym z szybkości jest agresor szósty, czyli "Not Your Night" o nieco wolniejszym tempie, większej dawki melodyki i alternatywnym podejściu przypominającym o kolegach z She Loves Pablo czy Muscle Tribe Of Danger And Excellence. Następnie wskakuje "Squeezing Diamonds Out Of Slime" mający w sobie coś ze starego thrash metalu, tego jeszcze z lat 80tych. Dość długi rozpędzający się początek, mocny wybijający się ponad całość bas i dorównujący mu kroku szybki, rwany, gitarowy riff. Punkowa kapela, która nie pisze długich bezsensownych tytułów nie jest punkową kapelą, więc kolejny agresor nosi tytuł "One Of Those Bands With More Haters Than Friends". Nie wiem czy panowie mówią tutaj o sobie, ale punkowe kapele na pewno lubią tak o sobie mówić. O gustach się nie dyskutuje, ale na pewno nie można odmówić kolejnej porcji ciężaru, agresji i masywnego brzmienia. O kolejnym utworze nie wspominajcie niejakiemu Morrisey'owi, bo zaraz naśle na Was jakąś policję wegańską czy inny patrol w tym rodzaju. "Meatbomb" bo o nim mowa zaczyna się najwolniej ze wszystkich, by następnie interesująco się rozwijać - do pełnego szybkiego grania, a nawet momentów, gdzie perkusja jest najważniejsza. Na sam koniec panowie serwują spotkanie z motomyszami z Marsa - no prawie. "Homo Rattus" ponownie nie rezygnuje z szybkości, choć jest równie zaskakujący, bo pokazuje że Kevlar Bikini nie obce jest także akustyczne granie, budowanie atmosfery i melodyka, której tutaj nie brakuje, a nawet (!) pojawia się saksofonowa solówka na sam koniec utworu.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz