czwartek, 18 października 2018

Monuments - Phronesis (2018)


Napisał: Jarek Kosznik

Wydawało się, że ten moment nigdy nie nadejdzie, ale jednak w końcu wszystko się udało! 5 października bieżącego roku miała miejsce premiera owianej już niemalże legendą, trzeciej pełnowymiarowej płyty brytyjskich gigantów nowoczesnego progresywnego metalu, czyli zespołu Monuments „Phronesis”. Poprzednie, niezwykle udane albumy grupy „Gnosis” czy „The Amanuensis” wytyczyły na zawsze styl zespołu, który stał się jednych z głównych wyznaczników trendów w szeroko pojętym nowoczesnym progresywnym metalu. Jak to często bywa w twórczości projektów związanych z Johnem Browne także i tym razem mamy do czynienia z inspiracjami rodem z ambitnej literatury czy historii filozofii lub sztuki.


Tytuł płyty pochodzi od greckiego słowa „Fronesis” co oznacza mądrość praktyczną, polegającą na posiadaniu wiedzy o właściwych celach postępowania oraz środkach do nich prowadzących. Pierwotnie powyższy album miał ukazać się już jakieś 2,5-3 lata temu, lecz z powodu prawdziwej plagi problemów (m.in. poważnych problemów ze zdrowiem , innych problemów osobistych czy braku możliwości finansowych niezbędnych do nagrania płyty) premiera „Phronesis” była kilkakrotnie przekładana do tego stopnia, że mózg zespołu Browne postanowił skupić się na swojej działalności solowej w postaci dwóch wydanych płyt pod tytułami „Qatsi” i „Yetzer Hara” gdzie potrafił wykorzystać utwory które nie przebiły się na trzeci longplay Brytyjczyków („In Pursuit of Happiness z „Yetzer Hara”). Nagrywanie najnowszego albumu rozpoczęto w maju 2018 roku, a zakończono w okolicach czerwca tegoż roku. Panowie z Monuments nagrywali po raz pierwszy dla dużej wytwórni Century Media Records, co jest na pewno sporą nobilitacją i możliwością na jeszcze lepszą i szerszą promocję nowego materiału. Czy „Phronesis” przebiła poprzedników? Czy styl zespołu ewoluował i rozwinął się? Jak wygląda strona instrumenalno-wokalna? Czy za tą płytą stoi jakiś swego rodzaju spójny koncept liryczny? Czy słychać częste nawiązania do przeszłości materiału grupy? 


Otwierający „Phronesis” utwór „A.W.O.L”, notabene pierwszy promocyjny singiel wydany na początku sierpnia zaczyna się tajemniczą melodyjką (jakby rodem z serialu „Prison Break”), na tle niepokojących smyczków, gdzie nagle wokalista z wściekłością wykrzykuje następujący wers: Can anybody see me, does anybody here even wanna know/Can anybody feel me the price paid for never letting go. Wszystko przechodzi płynnie w kaskadę bardzo dzikich, wręcz zbyt technicznych jak na Monuments, szaleńczych riffów, a dodatkowo riff towarzyszący drugiej zwrotce jest niezwykle ironiczny a nawet złośliwy. Natomiast zarówno podstawowy refren jak i późniejsza modulacja a zarazem jego wariacja dość mocno przypominają rock/metal alternatywny z przełomu lat 90/2000 , a konkretnie takie zespoły jak Linkin Park czy Soundgarden z nutką ultraambitnych akordów rodem z „I The Creator”. Ciekawostką jest fakt, że prawie cały utwór napisał Olly Steele’e co może tłumaczyć nieco inny styl utworu. Nieco toporny fragment końcowy przechodzi płynnie w „Hollow King”, który jest najkrótszym, a zarazem najbardziej intensywnym punktem albumu. Nieco oldschool’owe bardzo ciężkie riffy na ośmiostrunowej gitarze wgniatają w fotel. Kolejny, jeden z moich absolutnych faworytów „Vanta” startuje od pięknych, nieco melancholijnych akordów na czystym kanale gitary (często spotykany zabieg na poprzednich albumach) by nagle przejść w mocno drapieżny triolowy rytm (podobny do „Origin of Escape” z „The Amanuensis”). Ten numer jest mocno utrzymany w konwencji poprzedniczki z 2014 roku, ponadto słyszę tutaj inspiracje z „Quasimodo” w refrenie lub co zaskakujące z płyty „LoveHateTragedy” Papa Roach. Bardzo miłym akcentem jest małe solo w środku w stylu podchodzącym pod metal neoklasyczny. Wszystko kończy się tym pięknym fragmentem z początku, granym tym razem na pianinie. 



Klasyczne dzieło zespołu charakterystyczne tym razem dla stylu John’a Browne, ilość fascynujących riffów jest tu oszałamiająca. Po nim przychodzi chwila wytchnienia w postaci „Mirror Image”. Na początku nie przypadł mi on do gustu głównie z powodu dość plastikowej elektroniki na początku i dość mocno nacechowanego duchem popu wokalu. Na szczęście pierwsze wrażenie nie jest zobowiązujące i z czasem przekonałem się do niego. Słuchacz ma tutaj do czynienia z dość refleksyjnymi, chociaż równie ciężkimi i pomysłowymi riffami , mogącymi być w pewnym stopniu kontynuacją „Garden of Sankhara”. Prawdziwy popis swoich umiejętności daje tutaj Chris Barretto który maluje tutaj pejzaże muzyczne różnymi odcieniami swego głosu od mocno inspirowanego Michael Jacksonem (konkretnie utworem „Who is it”? ) bardzo melodyjnego śpiewu, zabaw sylabowo-oddechowych, szczególnie w środku utworu, okazjonalnego growlu czy innych podróży w kierunki R’n’b czy soulu. Jak zwykle wspaniała robota od strony instrumentalnej, ja osobiście słyszę tutaj w głównym motywie rozwinięcie klimatu z utworu „Echo” Joe Satrianiego. Konkretny powrót do korzeni rodem z płyty „Gnosis” zapewnia kolejny „Ivory”, zawierający mocarne riffy gitarowe, wykręcający kostki zakończeniowy „breakdown”, wspaniałe pulsujące brzmienia basowe w wykonaniu Adama Swan’a, a perkusista Anup Sastry w tle zagrywek Adama tworzy ciekawą aurę na bębnach. „Ivory” był już grany w wersji instrumentalnej ponad 2,5 roku. Wokal na pewno tchnął nowego ducha w ten kawałek, a pierwszy refren w tle dość prostolinijnego riffu jest po prostu obłędny. 


Prawdziwe szaleństwo na koncertach zapewni „Stygian Blue”, czyli prawdziwy „banger”. Bardzo przestrzenny klimat, przecinany niczym brzytwa przez gitary w połączeniu z prostym tekstem okraszonym kilkoma przekleństwami stanowi swego rodzaju upust emocji. Na pewno najbardziej przebojowy utwór w historii, z niezwykle pamiętliwymi harmoniami wokalisty. Po nim wchodzi „Leviathan”, gdzie tempo nie spada ani na sekundę przez cały czas trwania. Wspaniałym momentem jest na pewno refren, podczas którego nogi same rwą się do tańca. Słychać tutaj riffy, który występowały na udostępnionych wcześniej snippetach, co spotka się na pewno z ogromną aprobatą fanów zespołu. Zdumiewająca jest także mieszanka stylów w śpiewie Barretto, gdzie przechodzi od Michaela Jackson’a do Chino Moreno. Ach i ten brudny, wściekły riff na koniec! Majstersztyk! Prawdziwą perełką na „Phronesis” jest napisany w całości przez Olivier’a Steele „Celeste”. Tutaj panowie również nie patyczkują się, wchodząc od razu z bardzo ambitnym, przebiegającym przez wiele dźwięków riffem na tle cudownym melodii Chrisa. Przez cały utwór bardzo mocno pulsują emocje i pewien dramatyzm, także w dalszej części utworu gdzie riffy są zagrane z tak zabójczą precyzją, że aż słychać dokładnie uderzania strun. Na koniec czeka mała niespodzianka dla prawdziwych „dinozaurów” djentu, a konkretnie duszny, ultraszybki riff bardzo podobny do „Bleed” legendarnego Meshuggah. 


Zdecydowanie najbardziej techniczny utwór na płycie. Jeden z najdłuższych na płycie „Jukai” oparty jest w dużej mierze na różnorakich wariacjach motywu głównego. Po raz kolejny bardzo fajnie słychać tutaj grę basu, a w środku dalej mamy do czynienia z „monumentalnymi” i mocarnymi rażeniami pioruna. W warstwie wokalnej moim zdaniem Barretto w refrenie sięga jeszcze głębiej to przyjemnego popowego brzmienia (tym razem w stylu Brytyjczyka Seal’a czy nawet Rihanny (!). Idealne połączenie popowej lekkości i metalowego ciężaru. Hipnotyzujące zakończenie przechodzi momentalnie w ostatni na płycie „The Watch”. Panowie tutaj postanowili w pewien sposób zebrać wszystkie poprzednie brzmienia czy rozwiązania w jedną całość. Mimo tradycyjnie niebanalnych riffów (w tym przypadku mocno przypominających pochodzący z Flux Conduct „Agarthian”), struktura utworu jest nieco uproszczona. Wspaniały końcowy refren prowadzi do nieprawdopodobnie ciężkiego, a zarazem mocno zaskakującego zakończenia w stylu zespołów Gojira czy... Behemoth (!) - inspiracje polskimi legendami blackened death metalu w postaci nieco topornegoi przytłaczającego motywu gitarowego stanowią znakomity końcowy upust emocjonalny. Trudno o lepsze zakończenie płyty...


Ocena: Pełnia
Phronesis” pomimo ledwie 40 minut trwania jest znakomitym i bardzo spójnym dziełem, które nie nuży, a zarazem daje poczucie pewnego niedosytu. Nie pokuszę się na porównania z poprzednimi płytami zespołu, gdyż każda z tych płyt jest kompletnie inna, a mógłbym którąś płytę zdyskredytować. W przypadku najnowszego albumu postawiono na nieco prostszą, mniej polimetryczną i połamaną budowę utworów, z jednoczesnym zachowaniem wierności stylowi „Gnosis” czy „The Amanuensis” obfitującą w mnogość riffów i dźwięków. Bardzo cieszy mnie fakt, że w przeciwieństwie do przeszłości więcej motywów ułożył Olly Steele, którego styl jest moim zdaniem nieco niedoceniany. Wbrew niektórym opiniom inspiracje poprzednimi płytami są tutaj częste i mocno słyszalne, jedynie utwór „Hollow King” wydaje mi się dość odmienny od przeszłych dokonań Monuments. Kawał wspaniałej roboty wykonał tutaj Chris Barreto, pokazując jeszcze więcej stylów i odcieni swego głosu, chociaż śpiewa tutaj nieco niżej – być może to konsekwencja problemów ze zdrowiem albo może po prostu wybór czysto stylistyczny. Oczywiście można się nieco przyczepić do warstwy tekstowej albumu, gdzie teksty często są dość banalne i płytkie. Widocznie celem płyty „Phronesis” było wyrzucenie z siebie wszystkich negatywnych emocji i zamknięcie pewnego rozdziału swojego życia. Słowa piosenek mimo swoich wad łączą się w spójną całość, a także nawiązują do tytułowej maksymy „fronesis” gdzie wokalista mówi wprost, że teraz postąpiłby inaczej, że jest mądrzejszy(szczególnie w utworach „Mirror Image” czy „The Watch”). Reasumując legendy nie zawiodły, płyta sprawia wielką przyjemność, ponadto co rzadko się zdarza, tej płyty słucha się od początku do końca, naprawdę nie ma tu słabych czy irytujących momentów. Jeden z absolutnych faworytów do tytułu płyty roku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz