Napisał: Jarek Kosznik
Wydawało
się, że ten moment nigdy nie nadejdzie, ale jednak w końcu
wszystko się udało! 5 października bieżącego roku miała miejsce
premiera owianej już niemalże legendą, trzeciej pełnowymiarowej
płyty brytyjskich gigantów nowoczesnego progresywnego metalu, czyli
zespołu Monuments „Phronesis”. Poprzednie, niezwykle udane
albumy grupy „Gnosis” czy „The Amanuensis” wytyczyły na
zawsze styl zespołu, który stał się jednych z głównych
wyznaczników trendów w szeroko pojętym nowoczesnym progresywnym
metalu. Jak to często bywa w twórczości projektów związanych z
Johnem Browne także i tym razem mamy do czynienia z inspiracjami
rodem z ambitnej literatury czy historii filozofii lub sztuki.
Tytuł
płyty pochodzi od greckiego słowa „Fronesis” co oznacza mądrość
praktyczną, polegającą na posiadaniu wiedzy o właściwych celach
postępowania oraz środkach do nich prowadzących. Pierwotnie
powyższy album miał ukazać się już jakieś 2,5-3 lata temu, lecz
z powodu prawdziwej plagi problemów (m.in. poważnych problemów ze
zdrowiem , innych problemów osobistych czy braku możliwości
finansowych niezbędnych do nagrania płyty) premiera „Phronesis”
była kilkakrotnie przekładana do tego stopnia, że mózg zespołu
Browne postanowił skupić się na swojej działalności solowej w
postaci dwóch wydanych płyt pod tytułami „Qatsi” i „Yetzer Hara”
gdzie potrafił wykorzystać utwory które nie przebiły się na
trzeci longplay Brytyjczyków („In Pursuit of Happiness z
„Yetzer Hara”). Nagrywanie najnowszego albumu rozpoczęto w maju
2018 roku, a zakończono w okolicach czerwca tegoż roku. Panowie z
Monuments nagrywali po raz pierwszy dla dużej wytwórni Century
Media Records, co jest na pewno sporą nobilitacją i możliwością
na jeszcze lepszą i szerszą promocję nowego materiału. Czy
„Phronesis” przebiła poprzedników? Czy styl zespołu ewoluował
i rozwinął się? Jak wygląda strona instrumenalno-wokalna? Czy za
tą płytą stoi jakiś swego rodzaju spójny koncept liryczny? Czy
słychać częste nawiązania do przeszłości materiału grupy?
Otwierający
„Phronesis” utwór „A.W.O.L”, notabene pierwszy promocyjny
singiel wydany na początku sierpnia zaczyna się tajemniczą
melodyjką (jakby rodem z serialu „Prison Break”), na tle
niepokojących smyczków, gdzie nagle wokalista z wściekłością
wykrzykuje następujący wers: Can anybody see me, does anybody
here even wanna know/Can anybody feel me the
price paid for never letting go. Wszystko przechodzi
płynnie w kaskadę bardzo dzikich, wręcz zbyt technicznych jak na
Monuments, szaleńczych riffów, a dodatkowo riff towarzyszący
drugiej zwrotce jest niezwykle ironiczny a nawet złośliwy.
Natomiast zarówno podstawowy refren jak i późniejsza modulacja
a zarazem jego wariacja dość mocno przypominają
rock/metal alternatywny z przełomu lat 90/2000 , a konkretnie takie
zespoły jak Linkin Park czy Soundgarden z nutką ultraambitnych
akordów rodem z „I The Creator”. Ciekawostką jest fakt, że
prawie cały utwór napisał Olly Steele’e co może tłumaczyć
nieco inny styl utworu. Nieco toporny fragment końcowy przechodzi
płynnie w „Hollow King”, który jest najkrótszym, a
zarazem najbardziej intensywnym punktem albumu. Nieco oldschool’owe
bardzo ciężkie riffy na ośmiostrunowej gitarze wgniatają w fotel.
Kolejny, jeden z moich absolutnych faworytów „Vanta” startuje
od pięknych, nieco melancholijnych akordów na czystym kanale gitary
(często spotykany zabieg na poprzednich albumach) by nagle przejść
w mocno drapieżny triolowy rytm (podobny do „Origin of Escape” z
„The Amanuensis”). Ten numer jest mocno utrzymany
w konwencji poprzedniczki z 2014 roku, ponadto słyszę tutaj
inspiracje z „Quasimodo” w
refrenie lub co zaskakujące z płyty „LoveHateTragedy” Papa
Roach. Bardzo miłym akcentem jest małe solo w środku w stylu
podchodzącym pod metal neoklasyczny. Wszystko kończy się tym
pięknym fragmentem z początku, granym tym razem na pianinie.
Klasyczne
dzieło zespołu charakterystyczne tym razem dla stylu John’a
Browne, ilość fascynujących riffów jest tu oszałamiająca. Po
nim przychodzi chwila wytchnienia w postaci „Mirror Image”.
Na początku nie przypadł mi on do gustu głównie z powodu dość
plastikowej elektroniki na początku i dość mocno nacechowanego
duchem popu wokalu. Na szczęście pierwsze wrażenie nie jest
zobowiązujące i z czasem przekonałem się do niego. Słuchacz ma
tutaj do czynienia z dość refleksyjnymi, chociaż równie ciężkimi
i pomysłowymi riffami , mogącymi być w pewnym stopniu kontynuacją
„Garden of Sankhara”. Prawdziwy popis swoich umiejętności daje
tutaj Chris Barretto który maluje tutaj pejzaże muzyczne różnymi
odcieniami swego głosu od mocno inspirowanego Michael Jacksonem
(konkretnie utworem „Who is it”? ) bardzo melodyjnego śpiewu,
zabaw sylabowo-oddechowych, szczególnie w środku utworu,
okazjonalnego growlu czy innych podróży w kierunki R’n’b czy
soulu. Jak zwykle wspaniała robota od strony instrumentalnej, ja
osobiście słyszę tutaj w głównym motywie rozwinięcie klimatu z
utworu „Echo” Joe Satrianiego. Konkretny powrót do korzeni rodem
z płyty „Gnosis” zapewnia kolejny „Ivory”,
zawierający mocarne riffy gitarowe, wykręcający kostki
zakończeniowy „breakdown”, wspaniałe pulsujące brzmienia
basowe w wykonaniu Adama Swan’a, a perkusista Anup Sastry w tle
zagrywek Adama tworzy ciekawą aurę na bębnach. „Ivory” był
już grany w wersji instrumentalnej ponad 2,5 roku. Wokal na pewno
tchnął nowego ducha w ten kawałek, a pierwszy refren w tle dość
prostolinijnego riffu jest po prostu obłędny.
Prawdziwe
szaleństwo na koncertach zapewni „Stygian Blue”, czyli
prawdziwy „banger”. Bardzo przestrzenny klimat, przecinany niczym
brzytwa przez gitary w połączeniu z prostym tekstem okraszonym
kilkoma przekleństwami stanowi swego rodzaju upust emocji. Na pewno
najbardziej przebojowy utwór w historii, z niezwykle pamiętliwymi
harmoniami wokalisty. Po nim wchodzi „Leviathan”, gdzie
tempo nie spada ani na sekundę przez cały czas trwania. Wspaniałym
momentem jest na pewno refren, podczas którego nogi same rwą się
do tańca. Słychać tutaj riffy, który występowały na
udostępnionych wcześniej snippetach, co spotka się na pewno z
ogromną aprobatą fanów zespołu. Zdumiewająca jest także
mieszanka stylów w śpiewie Barretto, gdzie przechodzi od Michaela
Jackson’a do Chino Moreno. Ach i ten brudny, wściekły riff na
koniec! Majstersztyk! Prawdziwą perełką na „Phronesis” jest
napisany w całości przez Olivier’a Steele „Celeste”.
Tutaj panowie również nie patyczkują się, wchodząc od razu z
bardzo ambitnym, przebiegającym przez wiele dźwięków riffem na
tle cudownym melodii Chrisa. Przez cały utwór bardzo mocno pulsują
emocje i pewien dramatyzm, także w dalszej części utworu gdzie
riffy są zagrane z tak zabójczą precyzją, że aż słychać
dokładnie uderzania strun. Na koniec czeka mała niespodzianka dla
prawdziwych „dinozaurów” djentu, a konkretnie duszny,
ultraszybki riff bardzo podobny do „Bleed” legendarnego
Meshuggah.
Zdecydowanie najbardziej techniczny utwór na płycie. Jeden z najdłuższych na płycie „Jukai” oparty jest w dużej mierze na różnorakich wariacjach motywu głównego. Po raz kolejny bardzo fajnie słychać tutaj grę basu, a w środku dalej mamy do czynienia z „monumentalnymi” i mocarnymi rażeniami pioruna. W warstwie wokalnej moim zdaniem Barretto w refrenie sięga jeszcze głębiej to przyjemnego popowego brzmienia (tym razem w stylu Brytyjczyka Seal’a czy nawet Rihanny (!). Idealne połączenie popowej lekkości i metalowego ciężaru. Hipnotyzujące zakończenie przechodzi momentalnie w ostatni na płycie „The Watch”. Panowie tutaj postanowili w pewien sposób zebrać wszystkie poprzednie brzmienia czy rozwiązania w jedną całość. Mimo tradycyjnie niebanalnych riffów (w tym przypadku mocno przypominających pochodzący z Flux Conduct „Agarthian”), struktura utworu jest nieco uproszczona. Wspaniały końcowy refren prowadzi do nieprawdopodobnie ciężkiego, a zarazem mocno zaskakującego zakończenia w stylu zespołów Gojira czy... Behemoth (!) - inspiracje polskimi legendami blackened death metalu w postaci nieco topornegoi przytłaczającego motywu gitarowego stanowią znakomity końcowy upust emocjonalny. Trudno o lepsze zakończenie płyty...
Zdecydowanie najbardziej techniczny utwór na płycie. Jeden z najdłuższych na płycie „Jukai” oparty jest w dużej mierze na różnorakich wariacjach motywu głównego. Po raz kolejny bardzo fajnie słychać tutaj grę basu, a w środku dalej mamy do czynienia z „monumentalnymi” i mocarnymi rażeniami pioruna. W warstwie wokalnej moim zdaniem Barretto w refrenie sięga jeszcze głębiej to przyjemnego popowego brzmienia (tym razem w stylu Brytyjczyka Seal’a czy nawet Rihanny (!). Idealne połączenie popowej lekkości i metalowego ciężaru. Hipnotyzujące zakończenie przechodzi momentalnie w ostatni na płycie „The Watch”. Panowie tutaj postanowili w pewien sposób zebrać wszystkie poprzednie brzmienia czy rozwiązania w jedną całość. Mimo tradycyjnie niebanalnych riffów (w tym przypadku mocno przypominających pochodzący z Flux Conduct „Agarthian”), struktura utworu jest nieco uproszczona. Wspaniały końcowy refren prowadzi do nieprawdopodobnie ciężkiego, a zarazem mocno zaskakującego zakończenia w stylu zespołów Gojira czy... Behemoth (!) - inspiracje polskimi legendami blackened death metalu w postaci nieco topornegoi przytłaczającego motywu gitarowego stanowią znakomity końcowy upust emocjonalny. Trudno o lepsze zakończenie płyty...
Ocena: Pełnia |
„Phronesis”
pomimo ledwie 40 minut trwania jest znakomitym i bardzo spójnym
dziełem, które nie nuży, a zarazem daje poczucie pewnego
niedosytu. Nie pokuszę się na porównania z poprzednimi płytami
zespołu, gdyż każda z tych płyt jest kompletnie inna, a mógłbym
którąś płytę zdyskredytować. W przypadku najnowszego albumu
postawiono na nieco prostszą, mniej polimetryczną i połamaną
budowę utworów, z jednoczesnym zachowaniem wierności stylowi
„Gnosis” czy „The Amanuensis” obfitującą w mnogość riffów
i dźwięków. Bardzo cieszy mnie fakt, że w przeciwieństwie do
przeszłości więcej motywów ułożył Olly Steele, którego styl
jest moim zdaniem nieco niedoceniany. Wbrew niektórym opiniom
inspiracje poprzednimi płytami są tutaj częste i mocno słyszalne,
jedynie utwór „Hollow King” wydaje mi się dość odmienny od
przeszłych dokonań Monuments. Kawał wspaniałej roboty wykonał
tutaj Chris Barreto, pokazując jeszcze więcej stylów i odcieni
swego głosu, chociaż śpiewa tutaj nieco niżej – być może to
konsekwencja problemów ze zdrowiem albo może po prostu wybór
czysto stylistyczny. Oczywiście można się nieco przyczepić do
warstwy tekstowej albumu, gdzie teksty często są dość banalne i
płytkie. Widocznie celem płyty „Phronesis” było wyrzucenie z
siebie wszystkich negatywnych emocji i zamknięcie pewnego rozdziału
swojego życia. Słowa piosenek mimo swoich wad łączą się w
spójną całość, a także nawiązują do tytułowej maksymy
„fronesis” gdzie wokalista mówi wprost, że teraz postąpiłby
inaczej, że jest mądrzejszy(szczególnie w utworach „Mirror
Image” czy „The Watch”). Reasumując legendy nie zawiodły,
płyta sprawia wielką przyjemność, ponadto co rzadko się zdarza,
tej płyty słucha się od początku do końca, naprawdę nie ma tu
słabych czy irytujących momentów. Jeden z absolutnych faworytów
do tytułu płyty roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz