poniedziałek, 29 października 2018

Greta Van Fleet - Anthem Of The Peaceful Army (2018)



Jak brzmi młodość i radość? Tak jak debiutancki pełnometrażowy album Grety Van Fleet...

Zarówno głosy zachwytu jak i jęki nieprzekonanych nie słabną, ale jednego można być pewnym chłopaki nie spuścili z tonu, nie zrezygnowali z inspiracji i dalej tworzą to w co wierzą i co kochają. Nadal w pewien bezczelny sposób podpatrują sobie patenty legendarnego Led Zeppelin, ale słychać też już tutaj przebłyski własnej wrażliwości i próby grania inaczej. Co jednak najważniejsze, chłopaki potwierdzają, że mimo rosnącej popularności mocno stąpają po ziemi i nic sobie z różnego rodzaju docinek i porównań nie robią. Mało tego, jeszcze nie opadł kurz związany z tym albumem, a bracia Kiszka i ich kumpel Daniel Wagner zapowiadają, że już szykują drugi album, który pojawi się w przyszłym roku. Bardzo mnie to cieszy, mam tylko nadzieję, że utrzymają poziom i nie wypstrykają się ze wszystkich pomysłów za szybko, bo w mojej ocenie to, co robią jest potrzebne i może za te kilka lat ostatecznie wszystkim niedowiarkom pokażą na co ich stać. Właściwie można powiedzieć, że już na swoim najnowszym "Anthem Of The Peaceful Army" nieśmiało podejmują ku temu kroki, ale jak wiadomo niektórzy w swoich (przedwczesnych) osądach są niereformowalni.

Wszystko zaczyna się nadzwyczaj spokojnie, wietrznie, jakby chcieli podkreślić mistyczny charakter, jaki się z pierwszego numeru unosi. "Age Of Man" zdradza, że chłopaki eksperymentują ze swoim brzmieniem, szukają i naprawdę potrafią grać. Progresywny kształt tego kawałka delikatnie unosi się w powietrzu, buduje atmosferę cudnym klawiszem, delikatnymi pociągnięciami riffów i sprawną, klimatyczną perkusją. Od razu przypomina mi się inny zespół, któremu wpierw wylano kubeł zimnej wody na głowę, a po jakimś czasie dopiero uznano, że faktycznie są dobrzy - islandzki The Vintage Caravan, który najnowszą płytą robi naprawdę znakomitą robotę i udowadnia, że w retro jest wciąż wiele do powiedzenia. Dobrze brzmi tutaj także Joshua Kiszka, który owszem nadal świdruje swoim głosem, ale w tym kawałku robi to z wyczuciem i idealnie wpisuje się w jego lekki charakter, pokazuje że potrafi też w wokalizę włożyć odrobinę wrażliwości. Zeppelinowe mrugnięcia (ledwie wyczuwalne) pojawiają się dopiero w drugim utworze "The Cold Wind" i to bardziej nawet w samych liniach wokalnych niż w muzyce, bo tej jest po prostu blisko do hard rocka z końcówki lat 60tych i początku 70tych. Mocno wysunięta na przód perkusja Wagnera świetnie współgra z gitarami braci Kiszka, w końcu także z wokalem Josha. Krótka solówka w końcowej części utworu to zaś najczystszy blues i trochę szkoda, że nie jest ona jeszcze odrobinę dłuższa. Perełką jest wypuszczony jako singiel "When The Curtains Fall", który owszem brzmi trochę tak jakby był to jakiś zaginiony utwór Led Zeppelin, ale wyraźnie też słychać, że chłopaki biorąc to, co najlepsze z tamtej stylistyki zrobili swój własny, porywający i świeży numer. Tak naprawdę ciągłe porównywanie Grety do Zepów nie ma sensu, bo także tutaj słychać że coraz bardziej panowie grają po swojemu, ledwie tylko mrugając do legendarnej kapeli. 

Dużo spokojniejszy, bardzo dobry balladowy, wręcz bluesowy "Watching Over" jeszcze bardziej pokazuje, że chłopaki coraz bardziej myślą po swojemu. Wietrzny, ponownie nieco progresywny charakter numeru bardziej przypomina mi klimatem kompozycje Joe'a Bonamassy, te w pełni autorskie. Znakomicie wypada też tutaj ponownie bardzo wrażliwie napisana linia wokalna Josha, który owszem zrobił je trochę jeszcze pod Planta, ale przetworzenia te nie są nachalne, a jedynie pokazują jego spore możliwości, które chłopak ma niewątpliwie. Po nim znów następuje przyspieszenie, ale nie jakieś wielce rozpędzone, w postaci znakomitego "Lover, Leaver" który ponownie trochę mruga do Zeppelinów, ale są to nawiązania delikatne, na tyle subtelne że wywołują bardziej uśmiech niż zażenowanie. Ponownie chłopaki pokazują tutaj swoje ogromne możliwości, patrzą trochę w stronę bardziej progresywnego grania, a sam numer brzmi bardziej tak, jakby znów napisał go Bonamassa albo brytyjski The Brew. Następujący po nim akustyczny "You're The One" z przepięknym klawiszem w tle i wykorzystaniem tak zwanej gitary hawajskiej może najbardziej na całej płycie wydaje się być wyrwany z twórczości Zeppelinów (z czwartej płyty), ale ponownie chłopaki robią to subtelnie, bezczelnie i uroczo. Świetnie wypada ponownie nieco żywszy, szybszy gitarowy i niezwykle szczery "The New Day" chociaż panowie nie uderzają w struny na siłę, znów budują wietrzną atmosferę, przypominają o ogniskowych opowieściach. 


Więcej Zeppelinowskich spojrzeń lub pociągnięć wraca w "Mountain Of The Sun", ale przekładają się one jedynie na podobne konstruowanie riffów do tych, które pisał Jimmy Page. Kto dziś tak pisze? To naprawdę wspaniałe, że chłopaki wyciągają takie zapomniane techniki i się nimi cieszą. Poza tym to czysty blues - zwłaszcza w jego części solówkowej! Fajnie wypada tutaj lekko jodłujący wokal Josha, choć w tym wypadku nie obraziłbym się jakby ten jeden numer był tylko w postaci instrumentalnej. Bardzo udany "Brave New World" ponownie zdradza, że panowie kombinują ze swoim brzmieniem i nie tylko Zepy - jak nie którzy sądzą - w głowie. Przestrzeń dźwiękowa i wokalna w tym kawałku jest naprawdę znakomita i wykraczająca daleko poza ramy legendarnej grupy. Ponownie słychać w nim progresywne harmonie, a samego numeru znów nie powstydziłoby się nawet The Brew. Przyznam, że ten kawałek zaskoczył mnie na debiucie chłopaków chyba najmocniej - wrażliwość jaką się tutaj chwalą jest raczej obca współczesnej młodzieży i jedyny zarzut jaki mogę postawić, to fakt, że tak szybko się kończy i nie rozbrzmiewa mocniej. Na przedostatnim miejscu pojawia się (trochę niepotrzebny) "Anthem" który najbardziej przypomina Zeppelinów, ale nie brałbym tego jako wadę. Eksperymenty z czwartej płyty legendy nawet w swoich czasach nie były przecież niczym nowym! To taki numer, który mógłby zabrzmieć przy ognisku, na długo przed unieśmiertelnieniem podobnych brzmień na jakiejkolwiek płycie. Na zakończenie raz jeszcze wskakuje "Lover, Leaver" w wydłużonej wersji i z dopiskiem "(Taker, Believer"). Wydaje mi się, że jest to wersja nieco ostrzejsza, jakby odrobinę inaczej zmiksowana.

Ocena: Pierwsza Kwadra
Chłopaki z Grety Van Fleet na swoim debiucie stawiają nie tylko na autorskie kompozycje, które delikatnie mrugają jeszcze do brzmień z lat z którymi się utożsamiają, ale wyraźniej też sięgają po przestrzeń. Inaczej niż na debiutanckich epkach stawia się bardziej na klimat, przestrzeń i liryzm, a także na znaczenie instrumentarium. Nawet Josh nie szarżuje na tej płycie tak bardzo jak rok wcześniej. Słychać jak się chłopaki rozwijają, jak szlifują swój niewątpliwy talent, dojrzewają i robią to szczerze, od serca. Tak jak kiedyś tworzyło się muzykę. Prawda, nie silą się na zbytnią oryginalność, ale cieszy fakt że nie robią swojej muzyki pod jakieś mody, nie bawi ich wszechobecna ostatnio elektronika, plastikowa papka która wylewa się z radia. Ich muzyka - co udowadniają bardziej nawet niż wcześniej, właśnie tą płytą - żyje, pulsuje i potrafi poruszyć. Można narzekać na wiele aspektów z nimi związanych, ale ja doceniam to, że młodzi ludzie garną się do takiego grania, otwarcie chcą o tej fascynacji i miłości mówić i zarażać nią innych. O Zeppelinach też na początku pisali źle i krytykowano, a dopiero z czasem zaczynano doceniać ich upór i talent. Na pewno Greta Van Fleet nie ma szans stać się takim klasykiem, choć i na takie osądy jeszcze zdecydowanie za wcześnie, ale w swojej klasie i stylistyce, robią kawał naprawdę znakomitej roboty.


Ps. Ściana komentarzy o "złej i niedobrej Grecie" za trzy, dwa, jeden... ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz