sobota, 6 października 2018

Voivod - The Wake (2018)


Czternasty album studyjny Voivod i to taki, że można stawiać ołtarzyki i bić pokłony...

Na najnowszy album amerykańskiej legendy trzeba było czekać pięć lat, dwa jeśli liczyć epkę "Post Society" z 2016 roku. "The Wake" miał mieć swoją premierę właśnie wtedy, ale premierę przesunięto o rok, a następnie stwierdzono że nagrania opóźnią się do następnego roku. Wreszcie możemy się nim cieszyć i jest to dokładnie taki Voivod w jakim się człowiek rozkochał sięgając po "Dimension Hatröss" czy "Nothingface". Od tamtego czasu grupa bynajmniej nie stała w miejscu i to nawet po nagłej śmierci Dennisa "Piggy'ego" D'Amoura. Najnowszy album brzmieniowo sięga po wszystkie dotychczasowe doświadczenia grupy, thrashowe naleciałości z okolic i wyciska z nich to, co najlepsze, bijąc na głowę konkurencję, mieszając swoją własną stylistykę z nowoczesnym podejściem i wreszcie, ściągając słuchacza coraz głębiej w czeluść wiru, którą widać na okładce idealnie wpisującej się zarówno w charakter płyty, jak i całe dziedzictwo zespołu. Odpowiedzialny za nią jest naturalnie perkusista grupy Michel "Away" Langevin.

Otwierający płytę "Obsolete Beings" z początku kompletnie mnie nie ruszał, jednakże już w pełnym wymiarze całej płyty zabrzmiał tak, że po pierwszym odsłuchu albumu przez kilkanaście kolejnych minut szukałem swojej szczęki na podłodze. Już w porządku, znalazłem, ale skubana się opierała i kłapiąc próbowała schować się pod kanapę. Tego utworu nie powstydziłaby się nawet Meshuggah, bo takie skojarzenie przyszło mi do głowy. Oczywiście jest to Voivod pełną gębą, ale samo skojarzenie wzięło się ze względu na ciężar i intensywne, gęste brzmienie. Z jednej strony jest to utwór nieśpieszny, utrzymany w średnim tempie, z drugiej ostrym riffem i surowym basem zamienia się w czołg. Klasyczne thrashowe zagrywki mieszają się tu z nowoczesnym sludge'owym sosem zostawiając taką Metallikę natrętnie pławiącą się odgrywaniem kotleta złożonego ze starych motywów podawanych na nowo, daleko w tyle. A zwolnienie na koniec to wręcz czysta poezja. Tylko po to, by za kilka chwil uderzyć w "The End of Dormacy" dusznym doomowym wstępem. Sądzę, że nawet Candlemass by tym numerem nie pogardził. Wokale wyrwane niczym z najlepszego okresu gotyckiego rocka w stylistyce Bauhaus, posuwiste tempo, kapitalnie rozwijające się z czasem gęstą, wietrzną atmosferą. Delikatne mrugania oczkiem do Tau Cross, w którym zresztą udziela się także Lavegrin, a mniej więcej od połowy kapitalne rozbudowywanie i rozpędzanie w progresywnym duchu, by na koniec znów nieznacznie zwolnić i ponownie uderzyć. Miodności.


King Crimsonowe dźwięki od których Voivod nigdy nie stronił witają w świetnym "Orb Confusion". Gdyby Fripp z dowolnej inkarnacji swojej grupy poszedł w metal to właśnie tak by mógł brzmieć. Kapitalnie wypada tutaj to rozedrgane, lekko nerwowe tempo i soczysty, surowy bas. Nie ustępuje mu także "Iconspiracy" który po industrialnym zakończeniu poprzednika genialnie wytacza się z ciszy ścianą gitar i rozpędzoną perkusją. Ten kawałek mógłby powstać gdzieś w latach 80tych (i to wyjść nawet spod paluchów Metalliki), choć brzmienie jest naturalnie jak najbardziej współczesne. Bardzo ciekawie wypada tutaj nawet dodanie orkiestrowego tła w wolniejszym fragmencie w środku numeru. Po nim wpada "Spherical Perspective" który ponownie sięga po industrialny wstęp, który szybko ustępuje gitarowo-perkusyjnemu rozwinięciu. Tu znów jest jak najbardziej klasyczny Voivod ze współczesnym brzmieniem, a i jestem niemal pewien, że nie powstydziłby się go amerykański Vektor. King Crimson w thrashowym wydaniu to z kolei także "Event Horizon". Można by powiedzieć, że to taka Voivodowa ballada, choć nie ma tu nawet krztyny słodzenia i akustycznych dźwięków. Zdecydowanie szybszy, ale i ciekawszy jest "Always Moving" bawiący się zarówno zwolnieniami jak i pogłosami nadając mu cokolwiek złowieszczego klimatu. Ponownie sięga się po fragmenty których by się King Crimson nie powstydził oraz orkiestrę, a to zaledwie przedsmak przed monumentalnym, niemal trzynastominutowym finałem, czyli "Sonic Mycelium". Delikatny i senny wstęp, który po chwili przyspiesza kolejnymi nieco Crimsonowymi akordami. To taki kondensator motywów z całej płyty, ale bez powtarzalności i zmęczenia.

Ocena: Pełnia
Voivod to jedna z tych grup, która na tle swoich thrashowych czy nawet progresywnych kolegów, zdecydowanie się wyróżnia. Nie tylko własnym, charakterystycznym brzmieniem, ale także podejściem. Nie oglądają się na mody, choć gęste sludge'owe momenty się zdarzają, nie zmieniają radykalnie swojej muzyki, ani nie powielają schematu. Powiedzieć, że jest to najlepszy album tej grupy byłoby chyba ryzykownym stwierdzeniem, ale nie mam wątpliwości, że jest to jeden z ich najbardziej udanych krążków, taki który można swobodnie postawić obok tych najważniejszych wydawnictw z lat 80tych. Wreszcie to jeden z tych albumów, które słucha się od początku do końca i gdy się już jest wciągniętym w wir, to puszcza się ją po wybrzmieniu po raz kolejny. A jak komuś mało to może jeszcze puścić sobie kocertówkę, którą dodano do wersji limitowanej o równie soczystej sile rażenia, co album studyjny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz