Trio z brytyjskiego Grimsby atakuje z szóstym (a właściwie siódmym) albumem studyjnym i po mało porywającym "Shake The Tree" wracają do energiczniejszego grania jakie zaserwowali cztery lata temu na "Control" ...
Podobnie jak na albumie z 2014 roku panowie postawili ponownie na czysty rock, idealnie wymieszany w proporcjach mrugania do dekad lat 60tych i 70tych, ale także z domieszką alternatywy z lat 90tych, znów dając z siebie wszystko co zawsze było u nich najlepsze - koncertową żywiołowość. Panna z trójkątnym logiem zespołu na udzie nawiązuje do tej, która siedziała w koronie drzewa z poprzedniej okładki i do jednego ze zdjęć jakim się panowie chwalili dawno temu, a które znaleźli na drzwiach przyczepy samochodowej. Włosy stają się tutaj rozwichrzonym, żyjącym swoim życiem szalonym kleksem, który jest też dymem wydostającym się z lufy pistoletu trzymanego przez nią w prawej dłoni - zupełnie jakby rzucali aluzją do szybkich strzałów jakie zawarli na krążku (a tych bynajmniej nie brakuje). W lewej pani ściska garść banknotów jakby od niechcenia nawiązując do postaci Phillipa Frya z Futuramy wołającego: Zamknij się i bierz moją kasę!
Na dobry początek świetny "Seven Days Too Long", który rozpędza się najpierw surowym basem Tima Smitha, następnie gitarą Jasona Barwicka i po chwili rozkręca do szybszych obrotów perkusją Kurtisa Smitha. Utwór fantastycznie wpada w ucho i zachwyca znakomitą pracą gitar, a zwłaszcza perkusji. Bardzo dobrze wypada tutaj także wokal Barwicka, który nie brzmi już jak dawniej - jak chłopaczek silący się na brudny wokal, a dojrzale i pewnie. Na drugiej pozycji znalazł się "One Line Crimes" będący kolejnym soczystym gitarowym kawałkiem, który od początku do końca zostaje w głowie. Znakomicie wypadają tutaj dodatkowe wokale Tima Smitha, który w refrenie wspiera Barwicka. Dalej nie spuszczają z tonu i szybko wjeżdżają numerem "Boomerang Fool" który genialnie flirtuje ze stylistyką, której nie powstydziliby się nawet Zeppelini. Barwick jednakże nie bawi się tutaj w Plantowanie, a śpiewa po swojemu surowym, odrobinę przepalonym głosem. Ponownie zachwyca także perkusja Kurtisa, który pokazuje na tym albumie, że jest naprawdę zdolnym bębniarzem. Czwóreczka to drugi z singli jakim panowie promowali swoje najnowsze wydawnictwo, czyli fantastyczna "Gin Soaked Loving Queen", który ponownie rozwija się od basu, przez perkusję aż po gitarę i wżera się w głowę melodyjnym riffem i szybkim bitem. Ten utwór mógłby się znaleźć nawet na "A Million Dead Stars" z 2010 roku, gdzie już wtedy grupa pokazywała, że umie w nośne kawałki, ale tutaj jest jeszcze sprawniej i znacznie bliżej mu do mojego ulubionego "Control".
Po nim wpada trzeci z singli, czyli "Naked As I Stand" o nieco spokojniejszym, wolniejszym charakterze bliższym bluesowi, nadal jednak opartego na znakomitym brzmieniu gitar i wpadającej w ucho przebojowej melodii. Następny w kolejce jest "Shaking the Room" który wraca do szybszego tempa, a nawet bawi się nieco surową, punkową stylistyką. W podobnym brzmieniu utrzymany jest "Pointless Pain" kapitalnie łącząc hard rocka z nieco nowocześniejszym alternatywnym brzmieniem i z racji surowych partii basu ponownie z punkiem. Tego kawałka nie powstydziłby się nawet Joe Bonamassa, który co jakiś czas zapomina o swoim talencie do pisania nośnych kawałków i wypuszcza słabe płyty idąc w ilość, a nie jakość. Kolejną perełką na nowym albumie The Brew jest żywiołowy "Excess" znów jakby wyrwany z "Control". Osadzony głównie na surowym basie Tima i synkopowej perkusji Kurtisa sprawia, że na chce się do niego wracać i puszczać w pętli. Zbliżając się do końca albumu nie ma mowy o tym, żeby pojawił sie gorszy kawałek. Zaraz po "Excess" wpada znakomity "Carry The News", który zwalnia do akustycznego wstępu i spokojniejszego, bardziej lirycznego wokalu Barwicka. Oczywiście jest to zmyłka, bo utwór szybko się rozkręca i buja klimatem przypominającym ten z "A Million Dead Stars". Po nim czas na "Ghost of the Nation" rozpoczynający się od perkusyjnego intra, a następnie kolejnej porcji soczystych gitarowych riffów. Ponownie jest to numer, który świetnie wpada w ucho i nie chce z niego wyjść. Na deser i zakończenie albumu wskakuje zaś "Pink Noise King" gdzie panowie znów trochę flirtują z punkową estetyką. Ponownie przez moment usypia się czujność spokojnym wstępem, który fenomenalnie, przestrzennie się rozwija i stopniowo przyspiesza cały czas jednak bujając i kojąc emocje - a przynajmniej aż do czasu pełnego uderzenia w drugiej połowie numeru.
The Brew ponownie nagrało album surowy, żywy i wżerający się w czerep każdym kawałkiem jaki się na nim znalazł. Panowie udowadniają nim nie tylko, że rock wcale nie umarł, a wręcz przeciwnie ma się doskonale. "Art Of Persuasion" obok "Control" z miejsca potrafi stać się ulubionym albumem tej brytyjskiej grupy, która cały czas się rozwija i coraz mniej przypomina swoich idoli do jakich na samym początku nawiązywali znacznie częściej. Do tego dochodzi znakomite, przestrzenne i niezwykle szlachetne brzmienie które sprawiają, że te niecałe trzy kwadranse ulatują jak z bicza strzelił, czy też raczej z włosa damy z okładki, po zakończeniu zachęcając do ponownego włączenia krążka. Mnie The Brew nie musi do niczego przekonywać, bo ponownie skradli moje serducho. Znakomita robota, która powinna zachwycić każdego wielbiciela klasycznego, ale nowocześnie podanego rocka granego z werwą, szczerością i absolutną miłością do dźwięków jakie wydobywają się zarówno ze strun oraz membran, jak i głośników.
Po nim wpada trzeci z singli, czyli "Naked As I Stand" o nieco spokojniejszym, wolniejszym charakterze bliższym bluesowi, nadal jednak opartego na znakomitym brzmieniu gitar i wpadającej w ucho przebojowej melodii. Następny w kolejce jest "Shaking the Room" który wraca do szybszego tempa, a nawet bawi się nieco surową, punkową stylistyką. W podobnym brzmieniu utrzymany jest "Pointless Pain" kapitalnie łącząc hard rocka z nieco nowocześniejszym alternatywnym brzmieniem i z racji surowych partii basu ponownie z punkiem. Tego kawałka nie powstydziłby się nawet Joe Bonamassa, który co jakiś czas zapomina o swoim talencie do pisania nośnych kawałków i wypuszcza słabe płyty idąc w ilość, a nie jakość. Kolejną perełką na nowym albumie The Brew jest żywiołowy "Excess" znów jakby wyrwany z "Control". Osadzony głównie na surowym basie Tima i synkopowej perkusji Kurtisa sprawia, że na chce się do niego wracać i puszczać w pętli. Zbliżając się do końca albumu nie ma mowy o tym, żeby pojawił sie gorszy kawałek. Zaraz po "Excess" wpada znakomity "Carry The News", który zwalnia do akustycznego wstępu i spokojniejszego, bardziej lirycznego wokalu Barwicka. Oczywiście jest to zmyłka, bo utwór szybko się rozkręca i buja klimatem przypominającym ten z "A Million Dead Stars". Po nim czas na "Ghost of the Nation" rozpoczynający się od perkusyjnego intra, a następnie kolejnej porcji soczystych gitarowych riffów. Ponownie jest to numer, który świetnie wpada w ucho i nie chce z niego wyjść. Na deser i zakończenie albumu wskakuje zaś "Pink Noise King" gdzie panowie znów trochę flirtują z punkową estetyką. Ponownie przez moment usypia się czujność spokojnym wstępem, który fenomenalnie, przestrzennie się rozwija i stopniowo przyspiesza cały czas jednak bujając i kojąc emocje - a przynajmniej aż do czasu pełnego uderzenia w drugiej połowie numeru.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz