sobota, 13 października 2018

Riverside - Wasteland (2018)


Przetrwali.

To chyba najważniejsze słowo, jakie wiąże się z najnowszym, siódmym albumem Riverside, które po śmierci Piotra Grudzińskiego postanowiło występować i nagrywać jako trio. Było to już widać na koncertach zeszłorocznej trasy, ale teraz z nowym materiałem przede wszystkim to słychać. Dobitniej aniżeli na żywo, gdzie gościnnie zagrał z nimi Maciej Meller, występujący także jako gość na „Wasteland”. Pastelowe barwy i nostalgiczne spoglądanie w przeszłość z „Love, Fear And the Time Machine” zastąpiły szarości, brązy i przygaszone kolory. Choć sam zespół z Grudzińskim pożegnał się już na instrumentalnym „Eye of the Soundscape”, a Mariusz Duda rozprawiał się ze smutkiem także na „Fractured” i „Under the Fragmented Sky” swojego Lunatic Soul, to i tu pojawiają się jeszcze echa żałoby. Podobnie też spogląda się na „Wasteland” w przeszłość, ale już bez nostalgii, tęsknoty za tym, co już nie wróci, a raczej na zasadzie refleksji czy też paraleli,  na podobieństwo rozbitego lustra z obu jeszcze świeżych płyt LS, że teraz trzeba pozbierać to, co zostało, i poskładać na nowo wszystkie odłamki, odnaleźć się w nowym świecie. Tu jednak zamiast lustra mamy rozbite monumentalne posągi, zamiast dziecka z balonikiem spoglądającego na horyzont pojawiają się uschłe kwiaty między głazami, powykręcane drzewa i tajemnicza postać w kapeluszu. Radosne, na swój sposób wesołe melodie zastąpiła przestrzeń kojarząca się z hulającym wiatrem, mrok i (przy odrobinie wyobraźni) wyczuwalny w powietrzu zapach ziemi po deszczu, wreszcie zdecydowanie ciemniejsze, minorowe brzmienie instrumentów. Słychać to już doskonale w otwierającym album króciutkim, bo niespełna dwuminutowym The Day After. Wita nas w nim przepełniony smutkiem i przypominający nieco wiatr wokal a capella Mariusza. Wzmocnione w końcowym wybrzmieniu ambientowym, mrocznym tonem i jękiem skrzypiec kapitalnie przechodzi do bardzo dobrego Acid Rain. Pierwsza część, czyli „Where Are We now?” skojarzyć się może z piątą płytą Riverside i utworem „Celebrity Touch”, bowiem gitarowy riff jest podobny. Przebojowość tamtego zastąpił jednak mrok i duszna atmosfera, po czym następuje płynne przejście w wolniejszą, jeszcze bardziej przepełnioną smutkiem część drugą, czyli „Dancing Ghosts”, która fantastycznie zaczyna narastać mocnym klawiszem Łapaja, wokalizami Dudy podobnymi do tych z dwóch ostatnich Lunatików oraz gitarą, by na koniec znów się wyciszyć i ucichnąć niczym milknący wiatr. Następujący po nim Vale Of Tears zachwyca potężnymi, podobnymi do gromów, uderzeniami perkusji i ciężkim, organicznym brzmieniem gitary. Pochodowe tempo świetnie kontrastuje z piosenkową, przebojową formą, która przenika słuchacza na wylot. Balans lekkości,  ciężaru i surowego brzmienia uzyskany w tym numerze robi kapitalne wrażenie już przy pierwszej styczności. Po jego wybrzmieniu przechodzimy do Guardian Angel, który sięga po akustyczne, dużo lżejsze i spokojniejsze, wciąż jednak przepełnione smutkiem brzmienie. Największą uwagę zwraca w nim swoim głosem Mariusz, który mocno eksponuje w nim swój baryton, a sam utwór ma w sobie sporo z wietrznego, poetyckiego folku Dylana czy twórczości Cohena. Wspaniale zresztą pokazuje ten utwór, jak pośród zgliszcz pojawia się promyk nadziei na przyszłość.

Ciężar wraca w znakomitym wieloznacznym Lament, gdzie pośród mrocznych tonów gitary kontrastowanymi akustyczną, wietrzną melodią wybrzmiewa modlitwa do ojca – mogącego być nie tyle ojcem rodzonym, ile bogiem, choć Duda podczas spotkania z fanami podkreślał, że może też chodzić o ojca przełożonego jednej z sekt, które narodziły się u progu apokalipsy. Przepełniony smutkiem utwór, przepięknie się też kończy – kołysankowym motywem wyśpiewywanym przez Dudę, dźwiękami skrzypiec, potężnym rozwinięciem i nagłym wyciszeniem do wietrznej linii skrzypiec wieńczącej cały numer. Muszę przyznać, że za każdym razem finalna partia wzbudza jakiś niepokój i szok – tym bardziej, że nie nigdy nie sądziłem, że Michała Jelonka stać na taki liryzm i delikatność. Do tego dochodzi niezwykła, pierwotna siła skrzypcowych dźwięków zdecydowanie kojarząca się z końcem i bezkresem przestrzeni, po których w znakomitym teledysku wędrują muzycy zespołu, by na samym końcu symbolicznie się odnaleźć i razem zasiąść w kręgu. Przestrzeń wypełnia także instrumentalny dwuczęściowy The Struggle for Survival, który otwiera się przed słuchaczem powolnym, rozwijającym się początkiem części pierwszej zatytułowanej „Dystopia” mogącym się nawet wręcz kojarzyć z pierwszymi dwoma płytami Lunatic Soul. To wrażenie jednak szybko zostaje przełamane gitarową solówką Mellera i energiczną perkusją Kozieradzkiego. Gdy wreszcie utwór rozwija się do pełnych obrotów, panowie serwują progresywny popis swoich możliwości, który choć wypada udanie, to nieco odstaje od charakteru płyty, nieco za bardzo skręcając w post-rock w duchu Tides From Nebula, by następnie już w drugiej odsłonie, czyli „Battle Royale” jakby od niechcenia przypomnieć o dźwiękowych niuansach „Anno Domini High Definition” i dopiero na koniec wrócić do liryzmu pod postacią akustycznej gitary i kołysankowych wokaliz Dudy. Wraz z nimi płynnie przechodzimy do kolejnej perełki na najnowszym albumie, czyli do utworu River Down Below ponownie przepełnionego smutkiem i mocno kojarzącym się z obiema ostatnimi płytami Lunatic Soul, a jednocześnie głęboko zakorzenionym w dawnej twórczości Riverside, stanowiącej w tym wypadku coś w rodzaju rewersu ostatniej płyty z Grudzińskim. W pewnym sensie można też odnieść wrażenie, że w nim mamy do czynienia z perspektywą matki – ponownie postaci związanej z każdym, tej mogącą być naturą jako taką, jak i wielebną którejś z grup, które przetrwały apokalipsę. Jest w nim doskonale słyszalny swoisty pomost między wszystkimi płytami Riverside, jednakże w znacznie mroczniejszym, bardziej surowym wymiarze, jakby chcieli zaakcentować, że wciąż są tym samym zespołem – innym, osieroconym, ale wciąż tym samym. W tytułowym numerze ponownie sięgają po akustyczne brzmienia, a Mariusz akcentuje swój baryton, ponownie robi się melancholijnie, duszno i smutno, a obrazy jakby od niechcenia łączą się z tymi, przez które Mariusz prowadził już na swoich ostatnich Lunatikach. Aż do przełamania gdzie ostrzejszy riff rozpędza się wraz z perkusją i klawiszami, następnie filmowo (w duchu muzyki Ennio Morricone do słynnej trylogii o Bezimiennym) zwolnić do niepokojącego motywu gitary i kolejnej porcji wielogłosów Dudy, delikatnymi przywoływaniami fragmentów z poprzednich płyt i ponownego narastania całości. Finałowa kompozycja The Night Before o przepięknym, kołysankowym charakterze niesamowicie wycisza po mocnym finale poprzednika i jednocześnie najmocniej wiąże się z ostatnim kadrem teledysku do Lament, a mimo to znów jakby wracając do początku, gdy załamał się świat. Dość wspomnieć, że głos Mariusza niesie się w nim jedynie na klawiszach Łapaja, aż do wyciszenia spinając płytę klamrą. „Wasteland” z całą pewnością nie należy do najłatwiejszych i najbardziej przyswajalnych albumów Riverside, jest on bowiem w swoim koncepcie jakby rewersem „Love, Fear And The Time Machine”. To wydawnictwo trudne w odbiorze, przepełnione bowiem smutkiem, goryczą i niepokojem nie pozwala na pełną akceptację całego materiału po zaledwie kilku odsłuchach. Jego dojrzewający, zyskujący z każdym kolejnym puszczeniem charakter, dopiero po jakimś czasie otwierającym przed słuchaczem swoje ukryte piękno, gdzie pod płaszczykiem nieprzystępności, brudu i surowości, pojawiają się promyki nadziei, mocne podkreślenia, że z każdej apokalipsy można się podnieść i pójść dalej. Riverside jako trio to może grupa osierocona, ale bynajmniej nie słaba, a wręcz przeciwnie, bo swoim najnowszym krążkiem powróciła stylowo, bez patosu i bez minimalizowania straty, wreszcie bez silenia się, by za wszelką cenę od razu uderzyć w tany, bo trzeba się pokazać mocno i głośno. To także płyta o zdecydowanie transgresywnym i przejściowym charakterze, pokazująca nieco inne, bardziej surowe oblicze zespołu, który choć wciąż jeszcze rozlicza się z tym, co już odeszło bezpowrotnie, wciąż ma wiele do powiedzenia, wreszcie mówiąca o tym, że nawet na zgliszczach można zbudować coś pięknego, wyrazistego, przejmującego i silnego, nie tylko pod względem ładunku emocjonalnego, ale także dojrzałego – jest to bowiem płyta stojąca na wysokim poziomie artystycznym, esencjonalna i piekielnie szczera. Pierwsze zdjęcia zespołu jako trio przedstawiały muzyków odwróconych tyłem, patrzących gdzieś w bezkresny horyzont, dziś już odwróceni twarzami udowadniają, że na drugim brzegu też jest życie i wcale nie trzeba być tańczącymi i śpiewającymi duchami, bo mimo braku możliwości świata, który się znało, można przetrwać prawie niewzruszonym nagłą i niespodziewaną stratą czy zmianą. Ciężko stwierdzić, jakim początkiem okaże się „Wasteland” dla nich, ale jestem pewien, że muzyczna podróż z Dudą, Kozieradzkim i Łapajem jeszcze się nie zakończyła…

 
Recenzja powstała w ramach współpracy 
z Laboratorium Muzycznych Fuzji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz