Jak każdy rok, tak i ten nieuchronnie zbliża się do końca. Z początku toczy się on powoli, nieśmiało, jakby leniwie, później przyspiesza, by na chwilę, tylko pozornie zwolnić latem, a wraz z nadchodzeniem jesieni i następnie zimy maksymalnie zacząć pędzić do ostatniego dnia. Jak co roku, trzeba więc podsumować to, co działo się w muzyce i to, co działo się na blogu. Podobnie jak w zeszłym roku podsumowanie podzielimy na cztery sekcje: najlepsze płyty, najgorsze płyty, ważne wspomnienia i nadzieje na przyszły rok. W tym roku wyjątkowo swoje podsumowanie rozbijam na trzy osobne części - w tej, kilka słów ode mnie, czyli naczelnego i zestawienie najlepszych oraz najgorszych płyt polskich. Zapraszamy!
Mijający rok był dla LU może nie tak intensywny jak poprzedni, ale na pewno interesujący. Był też trudny, bo nastąpiły pewne konieczne zmiany. Rozstaliśmy się z Łukaszem Chamerą, który od dłuższego czasu nie poświęcał LU swojego czasu, uwagi i zainteresowania. Postanowiłem go z redakcji usunąć (choć nigdy nie chciałem i nie musiałem tego robić, bo dotychczas takie zmiany zachodziły za obopólnym porozumieniem, którego tym razem nie udało się ustalić) i przyznam szczerze, że poczułem ogromną ulgę gdy to zrobiłem. W nowy rok blog wchodzi w okrojonym składzie, który mam nadzieję szybko się znów powiększy, ale silniejsze niż kiedykolwiek, z mnóstwem nowych pomysłów i możliwości.
Już w styczniu, na 8 urodziny (!) a zarazem początek dziewiątego roku działalności ukaże się drugi numer "Wilka Kulturalnego", czyli specjalnego przedłużenia z tekstami przygotowanymi wyłącznie na potrzeby wydawanego "prawie na papierze" czasopisma i nigdy niepublikowanymi na blogu tekstami, w zmienionej w stosunku do poprzedniego szacie graficznej. Nadchodzący rok zaś z całą pewnością będzie obfitował w wiele intrygujących, znanych i nieznanych muzycznych podróży, być może jeszcze z odrobiną rzeczy zeszłorocznych. Jak też wspomniałem, poprzedni nie miał nazwy, ale ten nowy - 2019 - będzie ją miał: niniejszym ogłaszam, że nowy rok będzie przez nas nazywany rokiem dwóch tysięcy dziewięćsiłów!
Już w styczniu, na 8 urodziny (!) a zarazem początek dziewiątego roku działalności ukaże się drugi numer "Wilka Kulturalnego", czyli specjalnego przedłużenia z tekstami przygotowanymi wyłącznie na potrzeby wydawanego "prawie na papierze" czasopisma i nigdy niepublikowanymi na blogu tekstami, w zmienionej w stosunku do poprzedniego szacie graficznej. Nadchodzący rok zaś z całą pewnością będzie obfitował w wiele intrygujących, znanych i nieznanych muzycznych podróży, być może jeszcze z odrobiną rzeczy zeszłorocznych. Jak też wspomniałem, poprzedni nie miał nazwy, ale ten nowy - 2019 - będzie ją miał: niniejszym ogłaszam, że nowy rok będzie przez nas nazywany rokiem dwóch tysięcy dziewięćsiłów!
Nie przedłużając, przejdźmy do zestawienia. Tak jak w poprzednich latach, ilość oraz kolejność nie ma znaczenia.
NAJLEPSZE PŁYTY
1. Riverside - Wasteland
Przetrwali. To chyba najważniejsze słowo, jakie wiąże się z najnowszym, siódmym albumem Riverside, które po śmierci Piotra Grudzińskiego postanowiło występować i nagrywać jako trio. (...).
To (...) płyta o zdecydowanie transgresywnym i przejściowym charakterze, pokazująca nieco inne, bardziej surowe oblicze zespołu, który choć wciąż jeszcze rozlicza się z tym, co już odeszło bezpowrotnie, wciąż ma wiele do powiedzenia, wreszcie mówiąca o tym, że nawet na zgliszczach można zbudować coś pięknego, wyrazistego, przejmującego i silnego, nie tylko pod względem ładunku emocjonalnego, ale także dojrzałego – jest to bowiem płyta stojąca na wysokim poziomie artystycznym, esencjonalna i piekielnie szczera. Pierwsze zdjęcia zespołu jako trio przedstawiały muzyków odwróconych tyłem, patrzących gdzieś w bezkresny horyzont, dziś już odwróceni twarzami udowadniają, że na drugim brzegu też jest życie i wcale nie trzeba być tańczącymi i śpiewającymi duchami, bo mimo braku możliwości świata, który się znało, można przetrwać prawie niewzruszonym nagłą i niespodziewaną stratą czy zmianą. - tak między innymi pisałem w recenzji na łamach Laboratorium Muzycznych Fuzji. Nie mogło też tej płyty zabraknąć w podsumowaniu, bo Riverside nie tylko przetrwało, ale wróciło jako zespół silny i wciąż intrygujący, a najnowsza płyta, choć nie przypadła do gustu wszystkim, z całą pewnością pokazuje ich od najlepszej strony. (Pełna recenzja tutaj)
2. Lunatic Soul - Under the Fragmented Sky
Tego albumu właściwie miało nie być i do tego miał być znacznie krótszy. Podobnie jednak jak po dwóch pierwszych Lunatikowych podróżach pojawiło się uzupełnienie zatytułowane „Impressions”, tak samo stało się bezpośrednio po zeszłorocznym znakomitym „Fractured”. Szósty krążek Lunatic Soul ma premierę niemal w dziesięć lat od pojawienia się debiutanckiego materiału, czyli tak zwanego „Białego albumu”, po raz pierwszy wiosną, a nie jak dotychczas jesienią. Stanowiąc rozszerzenie do swojego poprzednika, jednocześnie jest suplementem do wcześniejszego „Walking on a Flashlight Beam”, spinając oba albumy klamrą na podobnej zasadzie, jak robiło to wspomniane „Impressions”. (...) będę do tej płyty wracał, a dla wielu będzie ona tą najbardziej ulubioną, bo co należy podkreślić nie są to żadne odrzuty wydane na fali, a całkowicie pełnoprawne i przemyślane numery, które przepięknie uzupełniają i rozwijają dotychczasową dyskografię Lunatic Soul i po prostu warto po nią sięgnąć i zatopić się w Mariuszowych dźwiękach i przemyśleniach. - tak między innymi pisałem w recenzji na łamach Laboratorium Muzycznych Fuzji i nadal tak uważam. To zdecydowanie jedna z najchętniejszej słuchanych przeze mnie w mijającym roku i taka, do której wrócę jeszcze nie raz. Po prostu znakomita płyta o ogromnej wrażliwości artystycznej i emocjonalnej. (Pełna recenzja tutaj)
3. Frontal Cortex - Passage
Dojrzali i przekonywujący debiutanci z Olsztyna, którzy pojawili się znikąd i jeszcze sporo namieszają. Jak pisałem w naszej recenzji jest to album na którym nie ma wypełniaczy, bo każdy utwór jest potencjalną perełką, do tego znakomicie podkreśloną brzmieniem. Może jeszcze za wcześnie wyrokować czy jest to najlepszy polski debiut od długiego czasu, choćby nawet debiutu Riverside czy Lion Shepherd, ale zdecydowanie pokazujący, że polska scena progresywna jest silna i ma jeszcze wiele asów w rękawie. Olsztyński kwartet jest jednym z nich i mam nadzieję, że ta grupa nie zniknie za szybko, a wręcz przeciwnie podbije nie tylko słuchaczy w kraju, ale także i za granicą, stając się tak samo istotnym i rozpoznawalnym zespołem jak Riverside. Puszczając album po raz kolejny, trzymam kciuki i już niecierpliwie czekam na drugi krążek. Polecam! (Pełna recenzja tutaj)
4. Art Of Illusion - Cold War of Solipsism
Jedną z najciekawszych tegorocznych polskich płyt, ponownie z progresywnego poletka, bez cienia wątpliwości wydał bydgoski Art Of Illusion, która zachwyca od okładki po zawartość muzyczną. Jak pisałem w naszej recenzji: "Poprzedni, debiutancki album to był przede wszystkim materiał instrumentalny, który nawet w numerach z wokalem przejawiał sporą dawkę swobody oraz improwizacji, chciałoby się rzec łapania nieco zbyt wielu srok za ogon, a tym samym nieco chaotycznego nie zdecydowania. Na najnowszym Art Of Illusion nieco utemperowała tę stylistykę podporządkowując swoją muzykę wokalom Walczaka i trzeba przyznać, że naprawdę się im to udało, co należy podkreślić, bez utraty wspomnianej swobody i elastyczności, improwizacji, ale też niwelując wkradający się w ich muzykę chaos czy pewną sztuczność wynikającą z wrzucenia wokali do numerów, które nie były do końca z nimi spójne. Art Of Illusion znalazło na siebie sposób i podąża w ciekawym, interesującym oraz właściwym kierunku, także za sprawą Marcina Walczaka, który ma kawał niezłego głosu i nie tylko robi z niego użytek, ale też wyraźnie od ostatniej płyty się rozwinął i poczuł zdecydowanie pewniej w zespole. To grupa, którą warto się zainteresować, która się rozwija i nie kopiuje bezmyślnie swoich idoli czy progresywnych założeń, ale też taka, która nie powiedziała jeszcze swojego ostatniego słowa. Drugi album bowiem, choć nieco mniej porywający od pierwszego, wcale nie jest od niego gorszy, a w wielu miejscach jest nawet od niego ciekawszy, nie jest jeszcze dziełem jakie panowie mogą nagrać następnym razem." (Pełna recenzja tutaj)
5. Dice - Nowy Świt
Niewiele jest takich zespołów z którymi w jakiś sposób związanym jest się od niemal samego początku, obserwuje jak się zmieniają, jak dojrzewają. Jednym z takich zespołów, które napisały do mnie na początku całej przygody z LupusUnleashed, a dokładniej gdzieś pod koniec roku nazwanego przez nas dwa tysiące dźwięcznym, była grupa Dice pochodząca ze Stargardu Szczecińskiego, która wówczas debiutowała albumem "Stara historia" Później przypomnieli o sobie w dwa tysiące pięknistym krążkiem "Paradice" i w końcu atakują po raz trzeci, najnowszym patronackim albumem zatytułowanym "Nowy Świt". - tak zacząłem recenzję tego patronackiego albumu, a tak między innymi pisałem w podsumowaniu: Dice zdaje się żonglować skojarzeniami, korzysta z bogatego zaplecza polskiej szkoły rocka, ale jednocześnie słychać tutaj własną tożsamość, brzmienie i rozwój. Ich granie jest szczere i uczciwe, niczego nie udaje i nie popada w sztampę. O ile debiutancka płyta była dobra, a druga pokazywała zdecydowany rozwój, o tyle trzecia jest ogromnym i solidnym krokiem na przód. Dopracowane jest tutaj brzmienie, są przemyślane teksty i co równie istotne: każdy numer do siebie pasuje, nie ma tutaj wypełniaczy i zbędnych dźwięków. Odstawać mogą jedynie dwa ostatnie numery bo są w zupełnie innym klimacie, ale nawet one pokazują że Dice to zespół, który warto poznać, któremu warto kibicować. Patronat nad takimi płytami to także powód do dumy i nie mogło jej zabraknąć w naszym podsumowaniu, bo to kawał porządnego grania. (Pełna recenzja tutaj)
6. Thesis - Kres
Warszawskiemu Thesis kibicuję niemal od samego początku i bardzo mnie smuci, że wciąż są na marginesie rozpoznawalności w polskiej muzyce. Najnowszy "Kres" to ich drugie pełnometrażowe, a piąte w ogóle wydawnictwo studyjne, które prezentuje zespół dojrzały i doskonale wiedzący, co chce przekazać innym, a przy tym dbający o oprawę graficzną w sposób idealnie pasujący do zawartości płyty. - pisałem na początku w naszej recenzji i tak podsumowywałem: Panowie z Thesis "Kresem" udowadniają, że są jednym z ciekawszych i zdecydowanie zbyt mało znanych polskich zespołów. Brzmią autentycznie, szczerze i pomysłowo, a wielowarstwowość zarówno tekstów, jak i muzycznych kombinacji sprawia, że do płyty chce się wracać. Nie jest to jednak płyta łatwa, zdecydowanie wymaga ona skupienia słuchacza (...) Polskojęzyczność i pozostawianie w post-rockowych klimatach wyróżnia Thesis, intryguje i zwraca na siebie uwagę. Pozostaje czekać na więcej i oby wreszcie zyskali rozpoznawalność na jaką zasługują! (Pełna recenzja tutaj)
7. Osada Vida - Variomatic
Jedno z największych tegorocznych zaskoczeń, bo grupa choć stosunkowo znana i w tym roku atakująca z szóstym albumem studyjnym, wciąż pozostaje dla mnie wielką nieznaną. Tymczasem najnowszy album zaskoczył mnie świeżością, znakomitą zabawą nowoczesnością i konwencją. Jest też w mojej ocenie dobrym startem dla tych, którzy tak jak ja nie znają tej grupy. W podsumowaniu do naszej recenzji pisałem następująco: To płyta o dość zróżnicowanym charakterze, ale o bardzo spójnym i przemyślanym konstrukcie wspólnym, tak brzmieniowym, jak i ciekawej, oryginalnej barwie Marcela. "Variomatic" leciał u mnie praktycznie od chwili premiery często i jeszcze nie raz będę chciał do tego krążka wracać. Być może zachęcony tym albumem sięgnę po wcześniejsze, ale tą mogę polecić nie tylko wielbicielom progresywnego grania, zwłaszcza z polskiej szkoły, a także tym którzy szukają solidnie zrealizowanego gitarowego grania z pomysłem, dość ambitnym podejściem i niebanalnym tworzeniem atmosfery, zgrabnie przekładanej ostrzejszym i lżejszym spojrzeniem. (Pełna recenzja tutaj)
8. Here on Earth - Thallium
Zaskoczenie numer dwa. Nie tylko ze względu na znakomitą okładkę, ale też warstwę muzyczną, w której co prawda jeszcze parę rzeczy trzeba poprawić, ale jako nowy, nieznany zespół, z całą pewnością jest to krążek warty uwagi. Będący drugim wydawnictwem katowickiej formacji "Thallium" prezentuje grupę, która jeszcze poszukuje swojego miejsca na polskiej scenie muzycznej, czy to post-rockowej czy progresywnej i stawiającą na melancholijne, nastawione na emocje granie. Czasami brzmienie wydaje się na niej za ciepłe i niezbyt intensywne, ale jest też zdecydowanie lepiej niż na debiucie, który brzmiał trochę płasko. Zdecydowana poprawa jest też w wokalu, bo Krzysztof Wróbel śpiewa tutaj znacznie pewniej i ciekawiej, a jego barwa jest bardzo interesująca, choć trzeba jeszcze trochę popracować nad wokalizami, bo te sprawiają trochę wrażenie pisanych na jednej linii. Nie chcę też powiedzieć, że klawisze powinny pójść w odstawkę, bo w wielu miejscach budują klimat, ale przydałoby się uatrakcyjnić ich zastosowanie, bo w wielu numerach albo wydają się zbędne, albo za ciepłe. Muzyki Here on Earth słucha się naprawdę dobrze i choć może nie rozłożyła mnie na łopatki jak Frontal Cortex, to zdecydowanie zasługują na uwagę i mam nadzieję, że w ich wypadku trzecim albumem dopiero pokażą na co ich stać, bo najnowszym zdradzają naprawdę spory potencjał i szkoda by było żeby mieli zaraz zniknąć. - jak pisałem w podsumowaniu naszej recenzji. Sprawdźcie koniecznie! (Pełna recenzja tutaj)
9. The Dumplings - Raj
Nie od dziś wiadomo, że lubię skakać po gatunkach i krajach, tak więc zmiana na coś z naszego podwórka. Dumplings to duet lubiący elektronikę oraz pop i piszący niezwykle chwytliwe piosenki, a najnowszy album jest ich trzecim krążkiem, który tym razem został całkowicie napisany po polsku. Szturmem wbili się na polską scenę muzyczną, stając się prawdziwym fenomenem. Tym albumem udowadniają, że nie był to przypadek – potwierdzają nie tylko swoją formę, ale też rozwijają pomysły, przesuwają granice swojej stylistyki. Począwszy od okładki po zawarte na albumie dźwięki słychać, że Justyna Święs i Kuba Karaś zaczęli dojrzewać, a nowe numery robią jeszcze większe wrażenie niż te z wcześniejszych płyt. Kreatywny dialog między współczesnością, a latami 80tymi i synthpopem tamtych czasów, świetnie napisane polskie teksty naprawdę potrafią zachwycić. Energia, klimat i mnóstwo pięknych melodii oraz kapitalnych, zmyślnie łączonych brzmień. Do tego szczerość i autentyczna radocha z tworzenia, niezależnie czy jesteśmy właśnie w środku dyskoteki czy pląsamy samotnie na parkiecie. Brawa!Nie chcę za wiele zdradzać, bo i obrana forma na to nie pozwala, ale jest to jeden z tych polskich albumów, których nie można pominąć i do których chce się wracać, a nawet będzie się wracało przez długie lata. (Pełen tekst krótkiej recenzji pochodzący z listopadowego numeru Wilka Kulturalnego)
Czasami by wprawić w zachwyt nie trzeba zbyt wiele. Ot, dwa numery. Dwanaście minut z sekundami. Tak postanowili zaprezentować się Wrocławianie z grupy Less is Lessie, która w styczniu zadebiutowała swoim pierwszym materiałem studyjnym, krótkim, ale bardzo treściwym singlem. - tak zacząłem recenzję tego krótkiego wydawnictwa, które jeszcze nie doczekało się pełnowymiarowej, studyjnej kontynuacji. W podsumowaniu zaś pisałem: Niby to tylko dwa numery, niby tylko dwanaście minut z sekundami, ale muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak niesamowitej zapowiedzi potencjalnego większego materiału od jakiegokolwiek zespołu. Wyraziste, soczyste i dopracowane brzmienie, przemyślana formuła i niesamowita, przestrzenna własna tożsamość. Te dwa numery wzajemnie się dopełniają i różnią jednocześnie, są osobne i stanowią całość, a co istotne całość pełną i spójną, po której owszem chce się więcej, ale jednocześnie ma poczucie że jest to dzieło pełne i skończone. To dwa numery, które po prostu zachwycają i zaskakują z każdym odsłuchem, wreszcie zachęcają do czekania na kolejne dźwięki od wrocławskiego Less is Lessie. Zapiszcie tę nazwę w kajet - jeszcze o nich napiszemy i będziemy śledzić, bo to co zrobili tutaj jest piękne i godne uwagi, a to, co mogą nagrać i nam jeszcze pokazać będzie jeszcze piękniejsze i jeszcze bardziej niesamowite. Liczę na to, że nadchodzącym roku jeszcze o wrocławskiej grupie usłyszymy, bo zdecydowanie jest na co czekać! (Pełna recenzja tutaj)
NAJGORSZE PŁYTY
1. Agnieszka Chylińska - Pink Punk
Szanuję, ale nie jestem w stanie polubić, bo się po prostu nie da, czyli płyta, którą przesłuchałem z ciekawości co tam słychać u Chylińskiej, która zdeklarowała powrót do rockowych korzeni, ale nie zdecydowałem się na pełną recenzję, bo tak naprawdę nie ma czego recenzować. To rozpaczliwy krzyk kobiety w średnim wieku, która zatęskniła do siebie sprzed lat i wymieszała kiepskie teksty z przesłodzonym popowym brzmieniem okraszonym marnie napisanymi riffami i równie nieudolnie skacząc od punka do popu, ale tak by brońcie bogowie nic z tego nie wynikało. Owszem, na płycie można znaleźć numery całkiem niezłe, wręcz znośne, ale tych pomysłów starczyło na dwa, trzy numery z tytułowym na czele, który jest tak przerażająco kiczowaty i zły, że oglądając teledysk do niego nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. To płyta, która nie jest ani dla starych fanów Chylińskiej, ani dla tych nowych, możliwe bowiem, że jest to płyta którą Agnieszka nagrała przede wszystkim dla siebie, ale na litość wszelką - czemu na kolanie?! Jako całość bowiem ten album to masakra, choć dwa/trzy numery na pewno się Chylińskiej udały, łącznie z otwierającym koszmarkiem. Cieszy zwrot do - umówmy się że czegoś co przypomina te korzenie, ale szkoda że nie pokusiła się o większe szaleństwo i nie zrobiła czegoś na miarę starego dobrego ONA. Z drugiej strony boli jak zarzyna sobie gardło po tylu latach nie korzystania ze swoich możliwości, ale może jak z tym materiałem trochę pojeździ to wróci do formy i bardzo fajnie by było jakby była czynnikiem który choćby na chwilę reaktywowałby wspomniany kultowy zespół i de facto machinę napędową jej kariery.
2. Frontside - Zmartwychwstanie
Żeby nie było, że wszystkie płyty takie dobre i „kolorowe” - najnowsza propozycja od rodzimego Frontside, który po dwóch zaskakujących albumach bawiących się różnymi stylistykami i odcinającymi się od deathcore'u, postanowił wrócić do korzeni. Niestety, Ci którzy oczekują przywalenia na miarę „Absolutusu” czy „Zmierzchu Bogów”, czy zwrotu ku wcześniejszym krążkom, sromotnie się zawiodą. „Zmartwychwstanie” owszem wraca do metalcore'u i deathcore'u, wraca do ostrych wrzasków Aumana i mocnych, już nie przekornych, tekstów o zabarwieniu polityczno-religijnych, ale samej płycie jest bliżej do „Zniszczyć wszystko” z 2010, które w żadnym wypadku nie zwiastowało następców, ale wyraźnie odstawało od swoich poprzedników. To płyta kilku odsłuchów, nawet jednego, po którym nie zostaje w głowie nic na dłużej. Cieszy powrót do porzuconej parę lat temu stylistyki, ale sama płyta jest pusta, przekombinowana i mało atrakcyjna, nie nastawiona na eksperyment, ani nowinki techniczne, a szkoda, bo gdyby chcieć przyrównać Frontside'a do któregoś z zagranicznych zespołów to mógłby to być taki nasz polski Archspire, tyle że wspomniana jest co najmniej pięć razy szybsza, wyrywa flaki, a „Zmartwychwstanie” jedynie zostawia na skórze zadrapania. (Pełen tekst krótkiej recenzji pochodzący z listopadowego numeru Wilka Kulturalnego)
CZĘŚĆ II wkrótce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz