niedziela, 10 stycznia 2016

WNS niezdążony roku pięknistego CZĘŚĆ II

Call the (retro)nation?

Czas na kolejną porcję niezdążonych roku pięknistego. Tym razem propozycja dla wielbicieli retro grania: Old Man's Will wydało drugi album, Gin Lady wróciło z trzecim albumem, a na koniec kolejna propozycja od Holendrów z Gingerpig. Wszystkie garściami czerpią z lat 60 i 70, a całość podlewają nowoczesnym alternatywnym sosem. Co przygotowali w zeszłym roku, a cieszyć będzie także w szczodrym?

1. Gin Lady - Call the Nation

Przewrotny wydał mi się już tytuł trzeciego albumu Szwedów, który zdaje się trochę odnosić do debiutanckiego albumu Diamond Head "Lighting to the Nations", choć to zupełnie inne granie. Przewrotne jest też granie - po raz kolejny nie ma tu nic nowego, a i tak muzyka zawarta na krążku cieszy. Jest ciepła, przebojowa, staromodna i zarazem świeża, energetyczna i nowoczesna. Brzmiąca tak jakby ktoś wykopał je w czeluściach jakiegoś studia specjalizującego się w graniu z tamtych lat perełkę, która nigdy nie ujrzała światła dziennego. 

"Call the Nation" nie jest tak długie jak poprzedni krążek "Mother's Ruin", bo zawiera jedną, a nie dwie płyty. Otwiera ją świetny "I Can't Change' mający w sobie coś z The Rolling Stones, coś z Led Zepellin, Creedence Clearwater Revival czy nawet The Who. ale o kopiowaniu nie ma tu mowy, raczej w stopniu duchowym niż dosłownego odgrywania Mistrzów. Znakomity jest utwór tytułowy z bogatymi perkusjonaliami i klimatem wyrwanym niemal z eksperymentów Zepellinów. Bluesowe wręcz brzmienia czekają w "Heavy Burden", które z kolei zdaje się trochę nawiązywać do spaghetti westernów. Na początku senna, potem żwawa i szybka kompozycja ponownie zachwyca kapitalną pracą perkusji, ciepłymi riffami i świetnym wokalem Magnusa Kärnebro. Rock'n'roll? Proszę bardzo, witamy w "Mexico Avenue". Tyle razy słyszało się tak samo brzmiący kawałek - a życia i świeżości bynajmniej tutaj nie brakuje. Znakomity jest też "Ain't No Use" - lekki, płynący wręcz radiowy (mimo prawie siedmiu minut), ale wcale nie przesłodzony. Pięknie jest też w "Down Memory Lane", nieco wolniejszym, pochodowym w którym cudnie wyróżnia się perkusja i klawiszowe tło. Duch CCR w tym utworze to nie przypadek. Unosi się też w świetnym lekko Zepellinowym "Country Landslide". Czy to aby na pewno nie jest jakiś zagubiony utwór legendy? A na sam koniec energetyczny koniec "I'm Coming Home" mający w sobie także coś z Lynyrd Skynyrd. Rewelacja.

Gin Lady tworzy nie tylko bardzo swobodnie, ale także niezwykle udane piosenki, co zwłaszcza przy gatunku w jakim się obracają nie jest takie oczywiste. Można odgrywać, można kopiować, ale Gin Lady podobnie jak choćby Blues Pills w tej całej otoczce doskonale znajduje swój własny styl. Who you gonna call? Gin Lady! Ocena: 9/10


2. Old Man's Will - Hard Times Troubled Man

Jeszcze jedni Szwedzi, ale tym razem w zasadzie debiutanci, bo to ich dopiero druga płyta. Blues łączy się tutaj z hard rockiem w fenomenalnym, niezwykle świeżym stylu. Zaskakujące jest to, że w Skandynawii wysyp takich zespołów wcale nie przeszkadza w kreatywności każdej z nich.

Istnieją od dwóch tysięcy jesieni, a debiutowali w trzeszczącym płytą zatytułowaną po prostu "Old Man's Will". Najnowszy pojawił się na jesieni pięknistego oferując kolejną sentymentalną, ale piękną podróż w lata 70. A co jak jeszcze dodam, że wokalista Benny Åberg brzmi jak młody Ian Gillian skrzyżowany z Robertem Plantem? Po raz pierwszy usłyszałem ich właśnie za sprawą drugiego albumu, ale debiut jest równie zaskakujący. A co znalazło się na najnowszym? Podobnie jak na pierwszym muzyka absolutnie zakorzeniona w graniu tamtych czasów. Począwszy od kapitalnego "Fools" w którym obok inspiracji Zeppelinami słychać też echa T-Rexa i oczywiście... Deep Purple (za sprawą świetnej barwy głosu Benny'ego) nie sposób się nie zakochać. Nie zwalniamy tempa w świetnym "Troubled Man" - naprawdę powstał współcześnie?! Wierzyć się nie chce. Równie szokujący jest numer trzeci "Easy Rider", który nie tylko tytułem nawiązuje do słynnego filmu i utworu Steppenwolf, ale także całym swoim klimatem. Po motorowej przejażdżce czas na spotkanie z królem szczurów. Czyste szaleństwo i hard rock z bluesowymi inklinacjami słychać po całości. Robi wrażenie. W bluesowym nastroju jest także znakomity "Got It" czy "Hazel Eyes" mający w sobie coś z muzyki Hendrixa czy nawet twórczości barci Gurvitz. Fantastycznie jest również w "How Could You Know?" w którym nie sposób znów zadać sobie pytania, jak to możliwe, że jest to współczesne granie, skoro brzmi jak wyrwane z tamtego okresu?! A finałowy "Another Seven Ways" trwający niemal osiem minut to po prostu nie tylko perełka, ale i dosłowny zgon od piękna.

Absolutnie nie ma tu nic nowego, ale o tym zespole jeszcze będzie głośno. Ten młody kwartet nie tylko czuje to granie, ale potrafi sprawić, że na trzy kwadranse dosłownie zapominamy o całym świecie. Tylko uważajcie na popiół z papieroska i nie zaprószcie ognia. Gorąco polecam! Ocena: 9/10



3. Gingerpig - Ghost on the Highway

Holendrzy z Gingerpig już u nas gościli. Zespół na swojej stronie pisze, że ta płyta jest dla nich szczególna, bo stanowi kwintesencję ich muzycznych podróży i stanowi coś w rodzaju wehikułu, w którym zawarto wszystkie historie. Spokojnie, to nie jest żadna składanka, a zupełnie nowy materiał, który premierę miał 20 lutego pięknistego.

Otwiera "The Nature of the Fool", bluesujący bardzo dobry kawałek mający w sobie coś z lat 70, ale i 90. Równie udany i w podobnym klimacie jest "Five River Swamp" Warto tu zwrócić na świetne brzmienie perkusji, które zresztą jest znakomite na całej płycie. Jeszcze bardziej bluesowo jest w "Stay Down", który idealnie nadawałby się do podróży przez bezkresne autostrady. Tu z kolei wyróżnia się gitarowy riff, który wydaje się być znajomy, ale wcale nie powinno to nikomu przeszkadzać. Balladowy "Hear Me" może być wręcz zdziwieniem - bardziej rzewny, eksperymentalny, bo skręcający wręcz w post rock. Perełką jest rozpędzony utwór tytułowy, a także następujący po nim "Brace Before the Fall". Równie znakomity, nieco w duchu "Dangling Man" z poprzedniej płyty, jest "Burning Up the Road" także nawiązujący do kina, bo zrobiono o niego teledysk złożony z pościgu z oryginalnej wersji filmu "60 sekund".


Czysty hard rock i zabawa w duchu AC/DC, albo nawet wczesnego Accept czeka na nas w "A Lifetime of Murder". Album kończy "The Dog at the Gate", w którym również nie można narzekać na świetne brzmienie, surowe skwierczące riffy. Jednak nie jest to zupełny koniec, bo jest jeszcze bonusowy numer - "Dancing on the Vulcano". Tu znów pobrzmiewają dalekie echa bluesa i świeżości nie można kawałkowi odmówić.

Wszystkim, którym podobała się poprzednia płyta Gingerpig powinni po nią sięgnąć, ale przypuszczam, że powinna przypaść do gustu także tym, którzy po raz pierwszy się z tą grupą zetkną. Patrzą w dawne granie, ale wcale go nie kopiują. Nie jestem pewien czy podoba mi się bardziej niż "Hidden from the View", ale wiem na pewno, że urzeka swoim brzmieniem. Ocena: 8/10


Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz