poniedziałek, 4 stycznia 2016

Arlon - Mimetic Desires (2015)


Dwa lata temu pisaliśmy o przemyskiej grupie Arlon, która właśnie powróciła z drugim albumem studyjnym. W grupie w tym czasie zaszło kilka istotnych zmian personalnych, wokalistę Pawła Szykułę zastąpił bowiem Wojciech Mandzyn. Dodatkowo przy nagraniach "Mimetic Desires" Arlona wsparła orkiestra Michała Mierzejewskiego Sinfionetta Consonus. Wciąż wracam do debiutanckiego "On the Edge", dlatego z przyjemnością sięgnąłem po najnowszy. Jak wypada najnowsze dzieło Przemyślan?

Podobnie jak na poprzednim krążku raczej nie ma co liczyć na nowości brzmieniowe w gatunku progresywnym. To nadal granie eklektyczne, choć zupełnie inne niż na poprzedniczce. Zaskakuje nieco przybrudzonym brzmieniem, któremu wręcz brakuje większej energii, pazura. Słychać to już w otwierającej prawie dziesięciominutowej kompozycji "Tenebrae". Wita nas bardzo klimatyczny mroczny wstęp oparty na pianinie i saksofonie, a po chwili całość rozkręca się ostrym riffem i wejściem perkusji. Gdzieś przemykają dalekie echa Riverside czy Porcupine Tree, a nawet przypomnienia o "Carmina Burana" Carla Orffa. Przepiękny jest orkiestrowy wstęp Sinfioniety Consonus w drugim numerze, zatytułowanym "Quest for the Promised Land". Znakomicie wypada w nim instrumentalny pasaż z saksofonem, który niesamowicie emocjonalnie buduje smutny i przejmujący klimat. Nieco żywszy, ale nadal nie wybijające się odpowiednio mocno, jest wejście w kolejnym ponad ośmiominutowym numerze - "The Wounded World". Przywodzić może trochę na myśl gdyński State Urge, ale potraktowany niepotrzebnym tłumieniem, to bowiem chyba największa bolączka tej płyty - klawisze, riffy i chór zdecydowanie powinny być głośniej!

Krótsze, bo pięciominutowe (z sekundami) są dwie następne pozycje. Najpierw "The Odd Theater", rozpoczynający się przejmująco od akustycznej gitary, delikatnego smutnego wokalu. Dopiero po chwili następuje rozwinięcie, w którym znów nieco brakuje życia. To udany utwór, ale czemu jest tak ponuro zarejestrowany? Minorowe brzmienie razi zwłaszcza w nieco mocniejszym finale. Być może jednak jest to efekt zamierzony, mający coś wspólnego ze schyłkowością, poczuciem końca i pogrzebem nie tyle człowieka jako takiego, ile poczucia własnych wartości. "Ephrasis" wręcz zdaje się takie myślenie potwierdzać, bo w graniu Arlona nie ma radości, bije z niej ogromny smutek, a mimo to jest to granie piękne i przejmujące. Wręcz ożywczo w porównaniu do dwóch poprzednich zaczyna się jednak ostrzejszym riffem utwór tytułowy, w którym jednocześnie ne rezygnuje się z przytłaczającego, mglistego brzmienia. Przedostatni "Nothing Changes" także nie rezygnuje z takiego rozkładu emocji, bo otwiera je smutna, ale zarazem niepokojąca partia klawiszy. Ponownie pojawia się saksofon, na chwilę robi się odrobinę żywiej i cieplej. To delikatne uczucie jednak szybko zostaje rozwiane zarówno końcówką tegoż, jak i kończącą płytę "Codą".


Na uwagę zasługują także teksty Anety Mandzyn, które także budują ten dość ponury nastrój. Pustka, zagubienie i poszukiwanie samego siebie pośród świata to ich główny temat. Może także dlatego wokal sprawia wrażenie zniechęconego, trochę płaczliwego. Brakuje jednak odrobiny optymizmu,  większej ilości nadziei, że coś może się zmienić na lepsze, na korzyść, nie tylko naszą, ale i podmiotu lirycznego. Ponurą warstwę liryczną podkreśla też oprawa graficzna: grzyb atomowy, czarne bezkresne pustynie, bezlistne drzewa czy samotna postać stojąca w przedsionku (jak sądzę) starej, zrujnowanej katedry i przyglądająca się... bezkresnej szarej pustyni. Nie napawa to optymistycznie, jednakże ma to swój ukryty sens - to płyta na swój sposób oczyszczająca, prawdziwa i szczera do bólu, w której wszystkie warstwy się na siebie nakładają i tworzą spójną całość, która ma nas skłonić do przemyśleń nad kondycją psychospołeczną, nad naszą samotnością i jednoczesnym z pozoru tylko bezmyślnym tańcu z innymi ludźmi w poszukiwaniu sukcesu, czy tez raczej "udawanych/naśladowanych żądz". Zmyślne, prawda?

To bardzo dobra płyta, ale brakuje w niej mocniejszego uderzenia, trochę denerwuje zbytnia sterylność. Ten sam problem jest tutaj z nowym wokalem, który świetnie wpisuje się w muzykę Arlona, ale podobnie jak na poprzednim krążku nie poraża perfekcyjnością angielszczyzny, a ponadto brakuje mi u Mandzyna większej pewności siebie i mocy. Śpiewa z dobrym wyczuciem, delikatnie, ale tam gdzie wyraźnie można by zaakcentować słowa mocniej - niepotrzebnie tłumi końcówki i swój głos. Szkoda. Mam nadzieję, że jeśli zostanie z Arlonem na dłużej niż jedną płytę to jeszcze rozwinie swój warsztat i nas zaskoczy. Liczę też, że popracują też nad brzmieniem i nieco je ożywią, bo choć płyty słucha się nader przyjemnie, to trochę może odrzucać jego ponura, przygnębiająca atmosfera. Zupełnie inna to refleksja i smutek niż ten, na który pokusiło się Riverside na "Love, Fear and the Time Machine". Wielbicielom polskiej progresywy powinien się spodobać, ale gorąco polecam go nie tylko im. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz