środa, 20 stycznia 2016

The Sword - High Country (2015)


Amerykanie z The Sword w pięknistym zaatakowali z nowym materiałem po raz piąty. Swoją premierę "High Country" miała 21 sierpnia i właściwie nie wiem jak to możliwe, że ją pominąłem. Nadrabiając zaległość i odnawiając znajomość z ich muzyką warto sobie też zadać pytanie: czemu ten zespół wciąż jest tak mało znany?

Przyznam, że trochę o nich zapomniałem i może dlatego też jakoś przegapiłem najnowszy album w dniu premiery. Słuchałem go, ale chyba zabrakło mi czasu na bliższe przyjrzenie. Początek roku szczodrego to dobry moment na nadrabianie takich pominiętych, a przecież bardzo dobrych płyt, bo tylko takie zazwyczaj chce się opisywać. Choć grają  zupełnie inną muzykę i poruszają się po zupełnie innych rejonach, w pewnym momencie postrzegałem ich nawet za niemal bliźniaczą grupę z Mastodonem. Na swój sposób nie jest to skojarzenie głupie, bo oba zespoły w sposób świeży i nowoczesny penetrują dobrze znane już granie, dodając coś od siebie i nieustannie eksperymentując w ramach gatunków, bawiąc się stylistyką i konwencją. Nie wszyscy tak potrafią też lawirować między brzmieniami cały czas zachowując własną tożsamość i pomysł w którym jednocześnie nie brakuje spojrzenia wstecz i spojrzenia w przyszłość takiego grania.

Otwiera krótkie intro pod ironicznym, słodkim tytułem "Unicorn Farm". Zaraz po nim wskakuje "Empty Temples', który skutecznie zmywa wspomnienie poprzedniego krążka. Brzmienie jest świeże, płynące i idealnie łączące stonerowe klimaty z retro surowizną i odrobinę nowocześniejszym alternatywnym podejściem, które naprawdę dobrze wpłynęło na muzykę The Sword. Utwór tytułowy trwający niespełna trzy minuty zwodzi w równie piękny i udany sposób. Lekko bluesowy klimat ocieka wręcz alternatywnym sosem pozwalając muzyce oddychać, a nam cieszyć się nią w pełni. Świetny jest kawałek zatytułowany "Tears Like Diamonds" w którym tęsknym okiem (i uchem) zwrócono się w stronę lat 70 i kapitalnie ubarwiono je nowoczesnym, lekkim brzmieniem. Jeszcze bardziej bluesowo jest w znakomitym, niezwykle klimatycznym "Mist & Shadow". Ukłon w stronę Milesa Daviesa pojawia się w "Agartha" i to nie tylko w tytule, ale w konwencji eksperymentu, gdzie w wypadku The Sword pozwolono sobie na zabawę z post-rockiem i ambientem. Instrumentalna miniatura przypomina też trochę muzykę Cliffa Martineza i znakomicie wprowadza w energetyczny "Seriously Mysterious" z mocnym elektronicznym bitem rodem z eksperymentalnej płyty Chrisa Rea "The Road to Hell Part II", który dodaje efektownego tanecznego szlifu i wcale nie brzmi to źle, wręcz przeciwnie.


Ostrzej i rockowo, trochę nowocześnie, a trochę w starym stylu jest w mocnym, kolejnym instrumentalnym "Suffer No Fools". Niezły jest nieco wolniejszy "Early Snow", ale kolejną perełką jest "Dreamthieves" ponownie znakomicie łączący stary styl ze spokojniejszym i łagodniejszym brzmieniem. Na myśl przychodzą nawet skojarzenia z Metalliką z płyt "Load" i "Re-Load" z tą różnicą, że młodsi o kilka lat członkowie The Sword są dużo lepszymi muzykami od panów z Metalliki. Mruganie do wcześniejszego stonerowego i pachnącego altami 70tymi czeka nas w "Buzzards", ale mowy o nudzie nie ma mowy. Ponownie spokojniej, a w dodatku akustycznie jest w instrumentalnym "Silver Petals" wprowadzającym w końcową część albumu. Nie oznacza to jednak, że w takich klimatach pozostaniemy do końca, bo zróżnicowany "Ghost Eye" nie stroni od ostrych fragmentów i spokojnych zwolnień sprawiając wrażenie dalszego ciągu "Magnolii" The Pinneaple Thief. Przedostatni to "Turned to Dust" znakomicie nawiązujący do klasycznego już utworu Budgie, ale bynajmniej nie będący coverem ani kopią. A na sam koniec perełka zwiastująca wiosnę, którą poniekąd obserwujemy już za oknami. Mowa o "The Bees of Spring". Tu także stylowo korzysta się ze starej stylistyki, ale nie celuje w cepelię, a umiejętnie korzysta z naleciałości współczesnego, alternatywnego grania i technologii.


Po retro metalowych, stonerowych początkach The Sword i słabym "Apocryphon" postanowiono coś zmienić. Te zmiany widać już na okładce - zupełnie innej niż dotychczasowe. Nie ma już czarownic ani statków kosmicznych. Minimalistyczna i pozbawiona fantastycznej symboliki, a zwłaszcza wcześniejszego loga może nieco zdziwić. W kręgu co prawda widać Marsa, ale odnieść można wrażenie, że tym razem zeszli na ziemię. Słychać to także w muzyce, która równiez nieco się zmieniła. Bliżej tu do soczystego hard rocka aniżeli stonerowych i wczesno metalowych retrospekcji. Ta zmiana wyszła The Sword na dobre, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że mimo faktu solidnego materiału, szybko się o tej płycie zapomni. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz